Archiwum
14.10.2019

Odległa bliskość

Michał Piepiórka
Film

Wydawałoby się, że „Ad Astra” Jamesa Graya to film, który nie ma prawa się udać – składa się bowiem z paradoksów i sprzeczności. Jest filozofującą powiastką nakręconą w scenografii science fiction, łączącą rozmach kina epickiego z wyjątkową intymnością uczuć. Nie brakuje tu akcji rodem z kina przygodowego, elementów horroru, ale też wyczulenia na najdelikatniejsze emocje rysujące się na pokazywanej w wyjątkowo bliskich planach twarzy Brada Pitta. „Ad Astra” jest jak wyprawa w nieznane, podczas której bliskie okazuje się najbardziej obce, a najodleglejsze zakątki galaktyki stają się domem.

Dzieło Graya zaskakuje więc na wielu poziomach. Kto by się bowiem spodziewał, że Pitt do tej pory nie zdradził jeszcze pełni swoich aktorskich umiejętności? Trudno wyjść z podziwu, że kosmiczna warstwa wizualna tak dobrze sprawdziła się w oszczędnym, intymnym dramacie. Nigdy bym też nie uwierzył, że film opatrzony nieustannym, mruczanym komentarzem głównego bohatera, rozważającego swoją kondycję psychiczną i duchową, nie ześlizgnie się w pretensjonalność. „Ad Astra” jest typem kina, w jakie od dłuższego czasu celuje – niestety bezskutecznie – Terrence Malick: starającym się opowiedzieć zarazem o nieskończonej pustce kosmosu i głębi ludzkiej duszy, widzącym tę samą tajemnicę w człowieczej twarzy i ogromie galaktyki, łączącym największą skalę przestworzy wszechświata z najbardziej intymną.

Co więcej, to filmowe przedsięwzięcie – przy całej swojej artystycznej ambicji – potrafi zwyczajnie zaintrygować i zmrozić krew jak najlepsze kino gatunkowe. Dodatkowo zachwyca futurystyczną wizją, odwagą kreowania niedalekiej przyszłości, tworzeniem fantastycznych światów – powstałych właściwie tylko po to, by uczynić tło dla pozornie prostej historii, która mogłaby się wydarzyć w każdym, także nam dostępnym, miejscu i czasie.

Gray zdecydował się więc osadzić akcję w rzeczywistości, w której ludzie wybierają się na Księżyc jak do pobliskiego miasteczka. Mars jest skolonizowany, a wyprawa do najdalszego zakątka Układu Słonecznego trwa zaledwie trzy miesiące. Główny bohater, Roy McBride (Brad Pitt), to astronauta stacjonujący na antenie sięgającej egzosfery. Niemal traci w pracy życie przez zjawisko nazwane potem „udarem” – chwilowe przepięcie elektryczne, skutkujące rozległą awarią. Okazuje się, że wypadek ma wiele wspólnego z działalnością jego ojca, Lima, który przed trzydziestoma laty wyruszył w pionierską misję na skraj Układu Słonecznego, by stamtąd nasłuchiwać wiadomości od obcej cywilizacji, następnie zamilkł na długie lata. Roy dostaje zadanie skontaktowania się z ojcem.

W tym momencie rozpoczyna się tytułowa wyprawa „do gwiazd” – która, zgodnie z łacińską sentencją, musi wieść przez ciernie. Zagrożeniem okazują się zarówno grasujący na Księżycu piraci, jak i latające w przestworzach rezultaty nieodpowiedzialnych eksperymentów biomedycznych. Ale najwięcej niebezpieczeństw i tak odnajdziemy w nieskończonej podłości ludzkich serc, ogromie szaleństwa, a nawet w miłości wielkiej jak pustka wszechświata. Choć Gray nieustannie zachwyca nas oszałamiającymi obrazami galaktyki, architekturą futurystycznych budowli, majestatyczną topografią dalekich planet czy kosmicznym blaskiem, wszystko, co najważniejsze, zostaje odmalowane na twarzy Roya.

Film jest bowiem przebraną w kostium kina science fiction opowieścią o próbie porozumienia ojca z synem – o kosmicznie wielkim dystansie, który dzieli ich nie tylko przestrzennie, lecz również emocjonalnie. Ten gatunkowy sztafaż znakomicie sprawdził się do opowiedzenia uniwersalnej historii o rodzinnych nieporozumieniach, tęsknotach, pretensjach i miłościach. Gray szafuje oczywistymi porównaniami, zestawiając ogrom kosmosu z dystansem uczuciowym, ale – i to kolejne zaskoczenie – w taki sposób, że nie trącą banałem. Możliwe, że to właśnie dzięki kosmicznemu kostiumowi rodzinny dramat nie osuwa się w nadmierną oczywistość, lecz potrafi autentycznie poruszyć.

Być może sukces zapewnia także motyw, który Gray dodał do historii ojca i syna, znany z „Jądra ciemności” i wariacji na jego temat: „Aguirre, gniew boży” i „Czasu Apokalipsy”. „Ad Astra” to także historia podróży ku mrokowi ludzkiej duszy – skażonej szaleństwem, niebezpieczną ideą, która pożarła liczne umysły. Szaleństwo u Graya alienuje: pozornie bliskie sobie osoby nagle stają się obce, a to, co niedalekie – wyjątkowo odległe. Szaleństwo jednostki przekłada się tu na opis kondycji całej ludzkości, ogarniętej współcześnie obłędem ekspansji, podboju galaktyki, kontroli ludzkiego genomu. „Ad Astra” jest więc również ostrzeżeniem – wyprawa McBride’a na skraj galaktyki okazuje się podróżą po opamiętanie.

W filmie Graya udało się zmieścić w przestrzennych metaforach i konwencji science fiction wyjątkowo wiele: miłość, żal, tęsknotę, szaleństwo, marzenia i wiarę. „Ad Astra” jest zarazem intymnym dramatem i wyjątkowo widowiskowym kinem; staje się i filozoficznym traktatem, i interwencyjnym ostrzeżeniem. Gray sięgnął po kosmiczną skalę, bo być może tylko ona jest w stanie pomieścić ogrom ludzkich lęków i fantazmatów.

 

„Ad Astra”
reż. James Gray
premiera: 20.09.2019

Photo by Francois Duhamel - © Twentieth Century Fox