Archiwum
31.03.2015

Na alpejskich ścieżkach

Marek S. Bochniarz
Film

„Ten film jest zachwycający, panie Fanck, i winszuję go panu. Proszę mi jednak zaufać, że na dłuższą metę nie osiągnie pan niczego filmami pozbawionymi dramatycznej historii. Człowiek i jego przeżycia są nieodłączne od kina, choćby i w górach”.
reakcja widza po pokazie górskiego filmu Hansa Fancka „Wunder des Schneeschuhs” (1920)

„Te góry są takie śliczne – no kto by pomyślał!”
Leni Riefenstahl

Aktorka w średnim wieku podróżuje pociągiem do Szwajcarii. Ma odebrać nagrodę w imieniu słynnego i grymaśnego dramaturga, który czuje się zbyt wybitny, by zaszczycić obecnością ignoranckie ciało jurorskie, i od lat przesiaduje w górskiej chacie, skąd pogardza światem i światowcami. W drodze Marię Enders (Juliette Binoche) zaskakuje wiadomość o nagłej śmierci artysty. To dopiero początek filmu równie zawiłego co serpentyny chmur węża Maloja – osobliwego zjawiska atmosferycznego, jakiego rozum nie pojmie, jeno serca drżenie pozostanie w pamięci z alpejskich wojaży. I jak to z kapryśną pogodą bywa, czasem ten niecierpliwie wyczekiwany gad pomacha nam pogardliwie ogonem, a innym razem będziemy go wypatrywać na próżno.

Podobnym sztuczkom ulegają w „Sils Maria” Oliviera Assayasa także i ludzcy bohaterowie. Są to aktorzy grający innych aktorów. Mają wystąpić w resuscytacji kultowej sztuki o oczekiwanej zmianie ról i wysadzeniu z siodła z przyczyn quasi-geriatrycznych: młodość zwycięża dojrzałość; silne i jędrne triumfuje nad zwiotczałym i zmęczonym udrękami gwiazdorzenia przez dekady. Fortuna walcem się toczy, laury dostajemy tylko na chwilę. Potem już tylko zgryzota: światło wydobywa z mroku jakiegoś podlotka, a my siedzimy po ciemku, i jest nam tak po ludzku smutno. Nie zawsze wiemy, co się z postaciami wyprawia na ekranie ani na którym poziomie narracji jesteśmy. Czy migające w danej chwili ruchome obrazki to jeszcze robocze, ćwiczebne fragmenty nieistniejącej sztuki nieżyjącego dramatopisarza, czy może już widzimy, jak rezonują w życiu aktorów? A może artystki wybrane przez Assayasa tracą na chwilę panowanie nad swoją rolą i uzewnętrzniają, jak się czują w tej perwersyjnej grze w bycie gwiazdą wzlatującą i spadającą, muzą żyjącą w migotliwym świetle tych wszędobylskich świni, paparazzi? Reżyser tym razem chce nas przekonać, że skromniś z niego i każe powiedzieć jednej z bohaterek w jednym ze światów, że to przecie li tylko męska fantazja jest (lecz krytycy napiszą: a jaka głęboka, przenikliwa i prawdziwa!).

Puff – i nie ma człowieka, a Olivier Assayas zaciera ręce z ukontentowaniem. Skonfudowana okropecznymi sztuczkami widownia wierci się nerwowo w fotelach, błądząc niepewnie po ekranie w poszukiwaniu Nieobecnego (te piękne aktorki i ich nagły brak – tak, zrobi się nam prawie tak źle, jak po „Przygodzie” Michelangela Antonioniego). Zapewne reżyser śmiał się cichutko na pokazie w Cannes, że oto nareszcie nakręcił rasowe arcydzieło, we francuskim stylu. „Sils Maria” jest przecie bardzo tajemnicze, tak po europejsku wyrafinowane, wyszlifowane przez diamentowany umysł Assayasa, który z niejednego gatunku i konwencji robił nowy twór, unikalny jak wymierający gatunek czy limitowana edycja dizajnerskiego gadżetu robiącego „wuuuut!”. Wyjątkowej urody alpejskie krajobrazy zostały subtelnie podkreślone skondensowaną dawką szlagierów muzyki klasycznej, w której każdy odnajdzie nowe odczytania pozornie zużytych dzieł. Jest i miejsce na popisowe role pięknych aktorek, co odgrywają supergwiazdy, walczą na jednym z poziomów fikcji ze swoim negatywnym, medialnym wizerunkiem (Kristen Stewart i Chloë Grace Moretz) bądź potwierdzają unikalny talent (Binoche).

Nie zabrakło także inteligentnych żarcików i wybornych filmowych dykteryjek, które nie dadzą nam tak szybko zasnąć po seansie i będą wielokrotnie powracać, powodując niestrawność, nadmierne pobudzenie i niespodziewane zmiany nastrojów. Bodaj najlepszym z aluzyjnych żartów Assayasa jest ekshumacja niesławnej serii filmów górskich, o których od momentu, gdy okazało się, że cenili je sobie naziści, niełatwo jest przywracać do łask. W „Sils Maria” powraca przełomowe dzieło Arnolda Fancka „Góra przeznaczenia”. To w nim niemiecki reżyser po raz pierwszy wprowadził do swoich alpinistycznych widokówek człowieka wraz ze światem dramatycznych przeżyć. Głównym tematem „Góry przeznaczenia” jest to, jak jedno pokolenie wdrapuje się po trupach starego, aby sięgnąć wyżej – i zdobyć wierzchołek, bez względu na ogrom trudności (cóż – u Fancka dzieje się to też dosłownie, a film musiał robić furorę w szeregach partii narodowosocjalistycznej). To nie tyle dodatkowo pogłębia dylematy filmu: zmienności szczęścia, kapryśności losu, czasu, ile nie zawraca nie dającej się przezwyciężyć zamiany ról, co nasącza je gorzką refleksją, że po nas przyjdą ci, którzy zrobią więcej, lepiej i sprawią, że za kilka dekad nikt o nas nie będzie już pamiętać. Co prawda nie wyobrażam sobie, że w przyszłości kinomani zapomną o Juliette Binoche, lecz zapewne trzeba się liczyć z tą przygnębiającą możliwością – a także tym, że nasze dziesięć ulubionych filmów za sto lat będzie uchodziło za coś równie osobliwego, co górskie wyczyny Arnolda Fancka.

„Sils Maria”
reż. Olivier Assayas
premiera: 20.03.2015

alt