Archiwum
22.02.2016

Lambda albo skrzydła pod łóżkiem

Maria Magdalena Beszterda
Literatura

1. „Rodziłam się u zbiegu dwóch epok. Za późno, aby tańczyć kankana, za wcześnie, aby podziwiać rozbicie atomu. Oscyluję więc krańcowo między przepaścią a nadzieją”

Jakże inne od znanych, współczesnych sobie kobiet miała życie Zofia Stryjeńska. Gdy w domu Pawlikowskich podziwiano leniwie widoki zakopiańskie, gdy Magdalena Samozwaniec zdobywała pierwszych amantów i razem z siostrą naciągały drogiego „Tatkę” Wojciecha Kossaka na kolejne eskapady i wieczorowe konfekcje – słynna polska malarka nieustannie uwikłana była w problemy natury finansowej.

Wciąż w najlepsze się miała tendencja do wychowywania panienek na mimozy i łaskawe flamy, które strzelały oczyma zza wachlarza w poszukiwaniu męża albo zdobywały tak niezbędne do życia umiejętności jak haftowanie kordonkiem czy gamy na pianinie. To o swojej matce Magdalena Samozwaniec (siostra Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej) napisze: „Obie jej córki z góry predestynowane były na artystki i jako takie odsunięto je od zajęć domowych i gospodarskich. Ta energiczna gaździna, która umiała sama gotować jak najlepszy kucharz i sama froterowała posadzki, aby pokazać służącej, jak to się powinno robić, swoich córek nie chciała nauczyć nawet smażenia jajecznicy lub zaparzenia herbaty”.

Zofia z domu Lubańska, córka przedsiębiorcy i telegrafistki, start życiowy miała dużo trudniejszy. Nie miała jak Kossakówny prywatnych nauczycieli i guwernerów. Żeby móc studiować malarstwo, zmuszona była w przebraniu chłopca pobierać pierwsze nauki przy sztalugach w akademii w Monachium. Wychowana w skromnej i prostolinijnej rodzinie, stanowiła na tle tych mieszczan zjawisko zupełnie niebywałe. Rozczochrana, niedbała w wyglądzie i beztrosko szczera w obejściu, musiała się jawić jako nie lada dziwo.

Moc książki Angeliki Kuźniak polega przede wszystkim na dwugłosie biografki i samej malarki. Dzięki zachowanym listom i pamiętnikom możemy się wsłuchać w mięsistą gawędę niepokornej artystki pełną neologizmów, swady i zawadiackiej energii. Autorka „Stryjeńskiej. Diabli nadali” dokonała benedyktyńskiego trudu i zrekonstruowała powikłane losy Zochy (jak kazała do siebie mówić) i jej bliskich. Ale cała opowieść dzieje się właśnie na styku ramy wydarzeń i zamaszystego krajobrazu emocjonalnego artystki.

W wiecznym niedoczasie, w biegu, w gonitwie za „flotą” (czyli pieniędzmi), uwikłana w rozmaite zbiegi i zbiegów okoliczności, jest także symbolem rodzącej się kobiecej niezależności. I symbolem rozdarcia…

2. „Mój płowy lew, moje gusło” 

Już w wieku siedemnastu lat pisała, że wymarzony jej typ męski to ktoś „lekko wykolejony” i mający „fiołka” na jej punkcie. Karol Stryjeński, nieogolony, nonszalancki łobuz z pewnością wydał się kandydaturą idealną. Magdalena Samozwaniec opisała go chyba najtrafniej: „Rzeźba grecka przerobiona na umorusanego i zaniedbanego andrusa”. W szybkim czasie wzięli ślub i od tego czasu przez wiele lat tańczyli tango szarpane… Bogate życie towarzyskie, rozchełstane niemniej emocjonalne, wróży zazwyczaj same komplikacje. Sceny zazdrości przeplatają się z chwilami rozejmu, słynna malarka rzuca w swego małżonka płonąca lampą naftową, kraje frak wyjściowy na strzępy tudzież spuszcza zupełnie przyziemny łomot jednej z jego kochanek.

Karol mimo chwiejnej moralności dochowuje Zosze wierności uczuciowej. W pismach Samozwaniec znajdziemy następującą notkę: „Jego wielkie dwie miłości – to góralszczyzna, wraz z jej tańcami, weselami i bójkami pijackimi, oraz żona, sławna wówczas malarka, Zofia”.

Zofia nie chce malować, kiedy tworzy, zamienia się w półżywe stworzenie, nie zajmuje się niczym innym jak płótnami, nie dba o swój wygląd. Nie uznaje kompromisów, tworzy dniami i nocami. Czuje, że odziera ją to z kobiecości. W chwili złości drze na oczach Karola wszystkie swoje prace, po czym: „Po pożegnaniu się w ten sposób z malarstwem pojechałam do Coty`ego kupić kosmetyków i akcesorii toaletowych, aby podbić Karola jako kobieta”.

Stryjeńska dostaje lukratywną propozycję od bogatego mecenasa. Ma mieć kontrakt na dwa lata, swoje atelier, ale musi rozstać się z Karolem. Artystka komentuje to bezpardonowym: „Być może ze względu na jego łysą czaszkę, na starą opasłą postać nie mogłam skorzystać z tej oferty demona złota”.

Mimo tej ofiary, Stryjeńscy rozstają się, potem on pod pozorem rozejmu zwabia ją do szpitala psychiatrycznego, potem się godzą i tych zbratań rodzi się córka i bliźniacy. Jasnym się jednak staje, że malarstwo jest dyscypliną żarłoczną i tak jak okradnie ją z miłości, tak samo stanie na drodze jej szczęścia rodzinnego.

3. „Życie rodzinne to pozycja dla mnie przegrana, już stracona. Dawno ją spaliłam na tzw. Ołtarzu Sztuki”

Nie cieszy jej stan błogosławiony. „Wstydziłam się mojej figury grubiejącej, tego krzywdzącego kobietę «dowodu grzechu», a przy tym miałam bardzo mało pieniędzy. Umyślnie nie pisałam ani nie dawałam adresu, żeby przeczekać sama ze sobą ten okres brzydoty”. Gdy rodzi córkę, jest wściekła, że nie jest synem. Potem, gdy powije bliźniaki, „ucieleśni tę prawieczną siłę rzutu”.

Mimo to nie odnajduje się w macierzyństwie. W książce Kuźniak rzecz ta jest potraktowana bardzo delikatnie. Nie wiadomo dlaczego na początku pierworodna córka nie mieszkała ze swoją matką, tylko z Karolem Stryjeńskim. Zagadkowa jest jej relacja z synami, która ma przez lata wyłącznie charakter epistolarny. Jeśli wiecznie uwiązana była do pościgu za mamoną, to dlaczego nie pomogli mąż albo krewni?

Jedno jest pewne. Stryjeńska musi malować, bo tylko w ten sposób umie i chce pracować. Zarobione kwoty wysyła dzieciom, po latach dotrze do niej nieodwracalność tej rozłąki i dyktatu finansów. „Teraz dopiero uprzytomniłam sobie, gdy z bliska tam przyjrzałam się mym dzieciom, co tracę! […] jakiego sensu nabiera życie, gdy słyszę ich rozkoszny szczebiot, gdy mogę z nimi rozmawiać i dzielić z nimi wrażenia! […] Jak słodko jest pieścić, pouczać i obdarzać tak mądre, piękne i dobre dzieci, owoce mego życia z ukochanym Karolem. […] Teraz dzieci moje biedne są dla mnie nieosiągalne […] między nimi a mną stoi okropny wampir-blejtram z naciągniętym płótnem i obmierzłe szczotki zwane pędzlami, którymi posługuję się w celach zarobkowych w sposób poniżający miano Artysty”.

Konieczność utrzymywania się na powierzchni okradła więc Stryjeńską z radości tworzenia i uroków macierzyństwa. Nieustannie pozostawała w rozdarciu, kolejnych kontrahentów mamiła obietnicami, brała zaliczki, nie wykonywała zleceń, myliła pościg…

Uwiązana do swojej płci, bogoojczyźnianego mitu macierzyństwa pełnego poświęceń, pisała rozgoryczona: „Mężczyźnie nie szkodzi zwichrzona grzywa i lekka abnegacja artystyczna. Pędzle, farby czy glina, obok piękna modelka – to tylko akcesoria. Z którymi igra, wesoło pogwizdując. Nie składa on żadnych ofiar na tzw. Ołtarzu Sztuki albo bardzo niewiele. Ja jednak złożyłam większe niż którykolwiek artysta by się ważył, gdyż na ofiarę tę poszły trzy istnienia ludzkie – moje dzieci”.

4. „Psiakref!”

Żeby do reszty nie zwariować w tym wiecznym węźle tragicznym, w którym racje Sztuki, Dziatwy Rodzonej i Mamony pozostawały w nierozwikłanym konflikcie, ratowało Stryjeńską jedno – poczucie humoru.

Właściciela fabryki E. Wedel nazywa „papieżem czekolady”, zniecierpianą szwagierkę darzy już całym bukietem fraz: „popielata ciotka”; „cesarz obłudy”; mistrz cierpiętnictwa”; „monteverest historii wrzaskliwej”; „zawsze źle skrojone suknie z żurnalu św. Brzyduli i należenie do licznych towarzystw pań bogobojnych”.

O chybionym, wedle siebie, wyborze miłosnym córki: „Po tych bezdrożach wodzi ją już dwa lata «błędny ognik miłości» do fatalnego typa Waldemara W., owego śledzia. Klasyczne to uczucie spopiela ją bez jakichkolwiek widoków na zamianę obrączek, mimo że Magdzia jest prześliczna, a ten oleodruk, pajac z mgły i galarety, bałwan śniegowy i fatamorgana jest, jak zapewnia ciotka, zamożny i nic mu nie stoi na przeszkodzie, by stworzyć Magdzi własny home”.

Syn rodzony Jaś flotę, którą od niej dostał, dawno „już przefujarzył”. Wiele jeszcze będzie tych pysznych zawilców retorycznych i powiedzonek. Podróże Stryjeńskiej to osobny temat na elaborat, bo wiecznie się waha: jechać – nie jechać?, oddaje bilety podróżne, i zawraca z podjętych decyzji.Ta lambda, ten rozkrok już zawsze będzie jej towarzyszyć. Między twórczym szałem, z oczami niezdrowymi, między tęsknotą do dzieci a koniecznością nadania kształtu artystycznym wizjom.

Z jednej strony, wie, że przegapiła swoje potomstwo: „Dzieci, które ciągle mieszkały osobno i z którymi znamy się tylko z wizyt wzajemnych, wiodąc krótkie, dorywcze rozmowy. Mówię: dzieci, lecz jest to troje dorosłych młodych ludzi patrzących okiem chłodnym i krytycznym. Z utajoną goryczą wspominają swoje sieroctwo, sieroctwo paradoksalne, przy żyjących niedaleko rodzicach. Nie zaznały nigdy ciepła domowego ogniska”.

Z drugiej, jest niezaprzeczalnie swoista, gdy pisze: „Ubrałam się, umyłam, zeszłam na dół do Ziemiańskiej. Jak to okropne, że nie ma nikogo, do licha ciężkiego, żeby się można troszeczkę erotycznie wyładować. Nie jest to normalne, będąc zdrową, tak ciągle w cnocie i cnocie. Jeszcze mi się coś przyczepi, psiakrew, z tej cnoty i kto doktorów będzie płacił?”.

Lambda. Przynależy do pomiędzy. Rozjeżdżają się jej azymuty i płyną (płoną?) w przeciwnych kierunkach. Elfic w kieracie jest więcej. Wiele lat później Agnieszka Osiecka napisze: „urodziny, imieniny i tylko skrzydła leżą pod łóżkiem”. Dziennik i listy Stryjeńskiej każą ubolewać, że nie poświęciła się także pisaniu, bo zadatki na wirtuoza fabuły miała znakomite. Zawijasy retoryczne i zgryźliwe uwagi rozbrajają jakoś ten przejmujący tragizm kobiety, która urodziła się za wcześnie, by mieć prawo poświęcić się wyłącznie Sztuce i za późno, by nie zdawać sobie sprawy z tej ironii Losu.

Angelika Kuźniak, „Stryjeńska. Diabli nadali”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2015

alt