Archiwum
18.04.2016

Apokaliptyczna nuda

Michał Piepiórka
Film

„High-Rise” Bena Wheatleya reprezentuje filmowy gatunek zagrożony wyginięciem. Jest spadkobiercą wizyjnej estetyki Federico Felliniego, Stanleya Kubricka, Davida Cronenberga i Terry’ego Gilliama. Takie filmy są już rzadkością: alegoryczne, wizjonerskie, flirtujące z kinem gatunków tylko po to, by je cynicznie wykorzystać i porzucić. Podobnie jak wymienieni mistrzowie, Wheatley wykreował na ekranie autonomiczną rzeczywistość, którą sfotografował w spektakularny sposób. Odmalował świat apokaliptycznego chaosu i anarchii, nad którym jednak nie potrafił zapanować. Ballardowska wizja, którą starał się przełożyć na język wizualny, przytłoczyła go i potraktowała bez litości – tak jak mieszkańców tytułowego wieżowca.

Robert Laing właśnie wprowadził się do nowego mieszkania w potężnym apartamentowcu. Poznaje sąsiadów, udziela się towarzysko, stara się zasymilować. Wraz z nim poznajemy to specyficzne środowisko, w którym nie ustają imprezy napędzane erotycznym podnieceniem i społecznym niezadowoleniem. Spotkania z czasem przeistaczają się w niekontrolowane zamieszki wycelowane w porządek, który rządzi społecznym życiem mieszkańców. Wieżowiec jest urządzony w specyficzny sposób. Zamieszkiwane piętro wyznacza klasową przynależność. Na basenie, w supermarkecie, na klatkach schodowych czy w klubie fitness w aurze wzajemnej odrazy mieszają się społeczne warstwy. Klasa (naj)wyższa stara się separować od mieszkańców niższych pięter. Ci z samego dołu natomiast nie mają zamiaru rezygnować z własnych praw. Wieżowiec – społeczeństwo w pigułce.

Namiętności – to one sprawują władzę w apartamentowcu, a nie zajmujący najwyższe piętro architekt tego przybytku. Zamieszkujące „blok” społeczeństwo wydaje się uczestniczyć w niekończącej się imprezie. Bez względu na to, czy zabawy odbywają się na parterze, w środku wieżowca, czy na jego szczycie, wszystkie podszyte są seksualnym napięciem. Ci z dołu rozładowują je poprzez ciche zdrady i skrzętnie ukrywane gwałty. Warstwy wyższe zadowalają się bezpruderyjnymi orgiami. Zarówno w powieści Ballarda, jak i u Wheatleya metaforyczny status budynku jest oczywisty – symbolizuje chylące się ku upadkowi społeczeństwo klasowe, a także konstytucję ludzkiego organizmu. Te dwie figury – społeczeństwo i ludzkie ciało – wcale nie są od siebie niezależne. Komentowane przez Ballarda społeczeństwo niedalekiej przyszłości posiada swoje ideologiczne proweniencje. Jest spełnieniem projektu nowoczesności, opartego na kapitalistycznym i organicznym porządku. Wyznaczone stanem konta miejsce w hierarchii reguluje społeczną funkcję klasy. Modernistyczne myślenie o społeczeństwie jako ciele stało się podwaliną XX-wiecznych utopii, które zamieniły się w totalitaryzmy – nie bez powodu hitlerowcy posługiwali się organiczną metaforyką, mówiąc o czystym rasowo społeczeństwie. U Ballarda i Wheatleya nie ma dyktatora – jednostki, która byłaby odpowiedzialna za niekorzystny stan rzeczy. Władza jest niewidzialna i rozproszona, realizuje się w projekcie wieżowca. Sposób funkcjonowania społeczeństwa reguluje narzucony, nieświadomie przyjmowany polityczny system. Natomiast ludzkim ciałem sterują psychiczne popędy. Nie bez przyczyny zamieszki przeobrażające się w karnawał przemocy i seksualnego rozpasania wybuchają, gdy w wieżowcu gaśnie światło. Gdy zapada ciemność, budzą się demony.

Te intelektualnie zajmujące rozważania na tematy polityczne i socjologiczne Wheatley zawdzięcza Ballardowi. W jaki sposób przeniósł je na język filmu? Jak pisałem we wstępie, podążył drogą kinematograficznych wizjonerów. Już materiały promocyjne kusiły swoim wysublimowanym designem. Nie inaczej jest z warstwą wizualną filmu. Wheatley nie bał się sięgnąć po slow motion, zintensyfikował barwy, stworzył kalejdoskopową mozaikę nietypowych ujęć, ekscentrycznych ruchów kamery czy frenetycznych układów tanecznych. I na tym poprzestał. „High-Rise” kusi swoją powierzchownością. Wręcz hipnotyzuje, oddziałuje zarówno na naszą fizjologię, jak i poczucie estetyki. Niełatwo oprzeć się tej wizualnie atrakcyjnej wizji końca świata społeczeństwa zachodniego. Ekran wręcz bulgocze inscenizacyjnymi pomysłami i anarchizującą energią. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że to wszystko pozłotko, które skrywa produkt wtórny i bełkotliwy.

Wheatley jest estetą, któremu zależy na precyzji ekranowej wizji. Mogłoby się wydawać, że książkowy materiał jest filmowym samograjem – domagającym się jedynie porządnej adaptacji. Okazało się, że to nie wystarczyło. W „High-Rise” polityczne wątki są albo podawane z subtelnością walenia młotem, albo strywializowane. Z jednej strony, by podkreślić arystokratyczną proweniencję mieszkańców najwyższych pięter, jedna z tamtejszych imprez rozgrywa się w stylu Ludwika XVI, natomiast na drzwiach rewolucyjnie nastawionego reprezentanta klasy niższej musi wisieć obowiązkowy plakat Che Guevary. Z drugiej jednak – Wheatley ograniczył się do eksploracji niekoniecznie subtelnej metafory klasowego społeczeństwa zamkniętego w budynku. Jego wizji zabrakło jakiegokolwiek krytycznego ostrza czy politycznej aktualności. Twórca wyeksponował jedynie to, co w Ballardowskiej wizji najatrakcyjniejsze: ludzkie zezwierzęcenie, klasowe konflikty, seksualne ekscesy i tajemne spiski.

Wysmakowana kinematograficzna konstrukcja przewróciła się również z powodu lichego fundamentu fabularnego. Film składa się z ciągu spektakularnych scen pełnych dzikiej energii, które nie łączą się w spójną i sensowną całość. „High-Rise” brakuje porządnego narracyjnego szkieletu. Co więcej, nie posiada także głównego bohatera. Nie jest nim na pewno Robert Laing grany przez Toma Hiddlestona, bo jego rola w filmie ogranicza się do prezentowania swoich wdzięków i oprowadzenia nas po tej dziwnej rzeczywistości. Nie jest podmiotem aktywnym, a opowiadana historia mogłaby się obyć bez niego, co udowadnia choćby to, że Laing na długo znika z ekranu. Pozostaje dla widzów obojętny, podobnie zresztą jak cała zgraja mieszkańców wieżowca. To sprawia, że zupełnie nie angażujemy się w ich rywalizację o przywileje i prestiż – na dobrą sprawę reżyser nie zadbał nawet o przekonującą motywację ich czynów. Wheatley podczas seansu budzi w nas cynika, który bez emocji przygląda się frenetycznej erupcji brutalności, seksualnej żądzy i społecznych namiętności. Nigdy bym nie pomyślał, że apokalipsa będzie taka nudna.

„High-Rise”

reż. Ben Wheatley

premiera:15.04.2016

alt