Film „Sceny z życia małżeńskiego” w reżyserii Ingmara Bergmana z 1973 roku (powstały na podstawie serialu telewizyjnego stworzonego przez reżysera) rozpoczyna wywiad dziennikarki z parą małżonków. Marianne i Johan mówią o sobie, swoim wieloletnim, udanym pożyciu. Mężczyzna opowiada o własnych zaletach („Nie chciałbym być źle zrozumiany, ale opisałbym siebie jako inteligentnego, energicznego, odnoszącego sukcesy, zrównoważonego, seksownego, o dużej wiedzy, oczytanego, towarzyskiego”), z czym dużo gorzej idzie kobiecie, która definiuje się jedynie przez pryzmat rodziny („Jestem żoną Johana, mamy dwie córki i nic więcej nie przychodzi mi do głowy”). Oboje są wykształceni i wykonują szanowane zawody: on jest docentem w Instytucie Psychologii, ona pracuje w kancelarii adwokackiej. Mają dwoje dzieci. Są – a przynajmniej tak twierdzą – szczęśliwi i spełnieni. Dziennikarka, choć zadaje wiele dociekliwych pytań, nie wydaje się szczególnie zainteresowana prawdziwym życiem pary – skupia się przede wszystkim na poszukiwaniu pięknych kadrów z udziałem małżonków, możliwych do uchwycenia przez obecnego na planie fotografa. Przerywa więc rozmówcom, gdy tylko dostrzeże potencjał na dobre zdjęcie. W pewnym momencie zabrania im nawet się ruszać. W opartym na scenariuszu Bergmana i zatytułowanym tak samo jak jego film spektaklu Katarzyny Minkowskiej, którego pierwsza sekwencja wiernie powtarza tę scenę, dziennikarka zmusza Marianne (Anna Radwan) i Johana (Juliusz Chrząstowski) do pozowania, mimo że bohaterowie nie czują się przed obiektywem swobodnie. Po wielu latach udanego związku nie potrafią spojrzeć sobie w oczy – wydaje im się to nienaturalne, wręcz idiotyczne.
Mimo to pozują. Grają. Publiczność przedstawienia Starego Narodowego Teatru może dokładnie przyjrzeć się ich twarzom, filmowanym i wyświetlanym na górującym ponad sceną eliptycznym ekranie. Obraz jest czarno-biały, a ujęcie przypomina kompozycję monidła: twarze postaci wypełniają cały kadr, wydają się posągowe, pozbawione emocji. Kim ci ludzie są? Jaka jest ich historia? Dlaczego stali się sobie tak obcy? Nie dowiemy się tego ani z „afirmacyjnego tekstu o pięknie pożycia”, przygotowywanego przez dziennikarkę, ani z instagramowego live’a Marianne, którego powstawanie będziemy obserwować w kolejnej scenie. W spektaklu Minkowskiej bohaterka nie jest, jak u Bergmana, prawniczką, lecz terapeutką i influencerką. Choć sama nie jest w stanie poradzić sobie z własnymi problemami, radzi innym – w gabinecie i w Internecie – jak żyć. Jej związek, o czym dowiemy się później, nieomal się rozpada, ale próżno szukać oznak tego procesu w jej transmisjach. W sieci, maskując prawdę, opowiada o szczęśliwym pożyciu z mężem. Nikt, nawet najbardziej zaangażowani z jej followersów, nie podejrzewa, że to piękne uczucie może być tylko na pokaz.
Minkowska wraz z odpowiedzialną za dramaturgię i adaptację Małgorzatą Maciejewską, z którą pracuje po raz pierwszy, czynią z dychotomii pomiędzy życiem prywatnym a publiczną opowieścią o nim, główną oś spektaklu. Sprawnie konstruują sensy, skupiając się na dowartościowywaniu i obnażaniu pozorów; na naprzemiennym demaskowaniu i umacnianiu iluzji. Kluczowa dla przyjętej przez twórczynie strategii okazują się decyzje, aby akcja prowadzona była nielinearnie, z licznymi przeskokami w czasie (które znamy także z wersji Bergmana – z tym, że bardziej uporządkowane), a w głównych rolach obsadzone zostały trzy – nie jedna – aktorskie pary. Natalia Kaja Chmielewska i Łukasz Szczepanowski grają Marianne z Przeszłości i Johana z Przeszłości (z czasu studiów), Magda Grąziowska i Szymon Czacki wcielają się w tych samych bohaterów, ale starszych mniej więcej o dwadzieścia lat (gdy ona jest już terepeutką, a on pracuje na akademii i ma kochankę), a Anna Radwan i Juliusz Chrząstowski – posuniętych w wieku o kolejne kilkanaście/kilkadziesiąt lat (małżeństwo ma już dorosłe dzieci, a mężczyzna choruje na Alzheimera). Następujące po sobie, nieuporządkowane chronologicznie sceny ukazują różne etapy tego samego związku, choć nie od razu zdajemy sobie z tego sprawę. Przez dłuższy czas odnosimy wrażenie, że są nam prezentowane trzy różne historie, rozgrywające się w tym samym czasie – wskazuje na to między innymi brak wyraźnego zróżnicowania kostiumów (Jola Łobacz) oraz zawężony kontekst społeczno-kulturowy (ograniczony do wydarzeń związanych z Czarnym Protestem).
Rozkodowywanie związków między bohaterami i bohaterkami oraz przyporządkowywanie ich do konkretnego porządku nie jest najłatwiejszym zadaniem. Minkowska i Maciejewska nie tylko rozbijają narrację na pomniejsze części, manipulują ich kolejnością czy prowadzą je symultanicznie, lecz także zderzają ze sobą plany czasowe, umieszczając postaci, ale także grających je aktorki i aktorów, w nieoczywistych, wzajemnych relacjach. Przykładem może być scena rozgrywająca się w gabinecie Marianne, do którego przychodzi jej matka (Radwan), by opowiedzieć córce o planach porzucenia schorowanego męża (ojca bohaterki-terapeutki). Aktorka, występująca tu jako zrozpaczona i zdesperowana dojrzała kobieta, gra jednocześnie jedno z alter ego samej Marianne (jej najstarsze wcielenie). Jaki jest status bohaterek w tej scenie? Kim one są? Matką i córką? Marianne-w-średnim-wieku i Marianne-dojrzałą? Może postać kreowana przez Radwan jest jedynie egzemplifikacją lęków młodszej protagonistki lub wytworem jej wyobraźni? I dalej: jeśli w jednej ze scen grany przez Czackiego Johan domaga się od żony rozwodu, to czy Johan Chrząstowskiego jest tym samym mężczyzną (tyle że starszym, schorowanym), czy kimś innym? Czy do separacji między małżonkami rzeczywiście doszło? A jeśli nie, to co sprawiło, że bohaterka, która tak bardzo obawiała się rozstania, teraz sama do niego dąży? Każda kolejna scena, zwłaszcza spośród rozgrywających się w pierwszym akcie, pogłębia niepewność publiczności i utrudnia widzom rozeznanie się w sytuacji, a równocześnie ujawnia nowe potencjały interpretacyjne.
Komizmu, jak to u Minkowskiej, jest sporo: niekiedy służy on rozładowaniu napięć, innym razem traktowany jest jako kontrapunkt dla jakiegoś poważnego wątku, to znów pozwala przywołać szeroki kontekst za pomocą skrótu. Tak jak w „Burzy. Regulaminie wyspy” z Teatru im. Kochanowskiego w Opolu, „Jesieni” z Teatru Polskiego w Podziemiu czy w „Moim roku relaksu i odpoczynku” z Teatru Dramatycznego w Warszawie, w „Scenach z życia małżeńskiego” pojawiają się postaci ucieleśniające różne stereotypy oraz utrwalone w (pop)kulturze wyobrażenia. Przesadzona i banalna okazuje się przede wszystkim Marianne ukazana jako influencerka (głosi truizmy, stylizuje siebie i męża na potrzeby internetowych transmisji), ale sztampowy wydaje się także Johan – chociażby wówczas, gdy podczas terapii stwierdza, że nie rozumie, dlaczego musi w niej uczestniczyć. Konwencjonalnie ukazane są także określone figury społeczne – teściów, pracownika naukowego, artystki czy studentki. Obśmiewane, poprzez ich nadmierną sceniczną ekspozycję i demaskację, są także wykorzystywane dyskursy, których użycie sprawia, że wypowiedzi postaci brzmią pozornie mądrze, jakby mogły wiele wyrazić, ale ich zaangażowanie nie ułatwia bohaterom i bohaterkom porozumienia: zawodzi zarówno coachingowo-psychologiczny język Marianne, jak i akademicki sposób bycia Johana. Przeciwwagą dla pary głównych bohaterów są ich komicznie ukazani przyjaciele, żyjący w „konsensualnie niemonogamicznej” relacji – niedoszła gwiazda wielkiego ekranu Katarina (Ewa Kaim) i jej bardziej doceniany mąż Peter (Michał Majnicz). Minkowska i Maciejewska na ich przykładzie pokazują alternatywny dla tworzonego przez główne postacie – mniej konserwatywny, bardziej otwarty, poligamiczny – model związku, w którym Marianne i Johan nie potrafią lub nie chcą się przejrzeć.
Motyw lustra/odbicia pojawia się zresztą w spektaklu na różnych poziomach, powracając nie tylko w scenariuszu, ale i w scenografii. Jej autor, Łukasz Mleczak, zaprojektował przestrzeń, w której wizualną dominantę stanowią zwierciadła (to motyw lubiany także przez Bergmana) – lustra otaczają bohaterów i bohaterki z trzech stron; nawet podłoga wyłożona jest płytami odbijającymi obraz. Postaci wydają się jednak tego nie zauważać – żadna z nich nie przygląda się samej sobie w odbiciu. Nie bez powodu też jedynym miejscem, w którym lustra nie ma, jest ściana nad umywalką, gdzie został po nim tylko zamalowany ślad, będący dowodem na to, że ktoś je ściągnął. Ta oczywista, acz wymowna metafora wyraża niemożność skonfrontowania się z samym sobą – ukazuje lęk przed poznaniem prawdy na własny temat. Bohaterkom i bohaterom łatwiej trwać w iluzji, zachowywać pozory, chować się za pojęciami i dyskursami – z dala od tego, co niewygodne i bolesne.
„Sceny z życia małżeńskiego” mogą przywodzić na myśl wspomniane wcześniej spektakle Minkowskiej: opolską „Burzę”, wrocławską „Jesień” i warszawski „Mój rok relaksu…”. W każdym z nich główny zamysł artystyczny wiązał się z nawarstwieniem różnych poziomów opowieści, ich symultanicznym rozwijaniem i stopniowym zacieraniem granic pomiędzy wykorzystywanymi planami – tak, aby z pojedynczych narracji ułożyły się bardziej uniwersalne, wielogłosowe historie. Przedstawieniu najbliżej przedstawienia warszawskiego Teatru Dramatycznego, choć w tym przypadku źródłem opresji jest nie tyle sam kapitalizm, ile związane z nim i narzucane przez społeczeństwo wzorce zachowań. Bohaterowie i bohaterki „Scen z życia małżeńskiego” próbują je nieudolnie realizować, ale przez to tracą podmiotowość, poczucie integralności i gubią sens swoich działań.
Minkowska pozostaje wrażliwa na kwestie społeczne i trafnie rozpoznaje dotykające nas problemy, jednak jej spektakl poprzestaje na dość ogólnych refleksjach (związanych m.in. z kryzysem zdrowia psychicznego, zagubieniem jednostki w dynamicznie zmieniającym się świecie, rozpadem tradycyjnych modeli relacji). Sprawia to, że przedstawienie Narodowego Starego Teatru niewiele mówi swoim odbiorcom o nich samych i o świecie, w którym żyją; a przynajmniej nie więcej niż robią to na przykład popularne serialowe czy filmowe produkcje Netflixa. Cały czas krążymy wokół tej samej puli podobnych, mocno obecnych dziś w kulturze, rozpoznań dotyczących potrzeby akceptacji, strachu przed samotnością, kreowania pozorów na własny temat i późniejszego ulegania im, a także dziedziczenia traum, powtarzania schematów oraz aspirowaniu do życia, które widzi się na Instagramie i w innych mediach. Nie twierdzę, że to mało i nie chcę w żaden sposób postponować znaczenia tych zjawisk, bo krakowskie przedstawienie trafnie wskazuje ważne problemy, ale uważam, że reżyserka i dramaturżka nie wyszły tym razem poza dobrze rozpoznany już obszar, kolejny raz wyliczając bolączki człowieka XXI wieku w dobie późnego kapitalizmu, Tindera i terroru mediów społecznościowych.
Twórczynie „Scen z życia małżeńskiego” nie ukazują dynamiki zmian toczących nas procesów, nie proponują możliwych rozwiązań tożsamościowych kryzysów, nie pogłębiają psychologicznych obserwacji, nie wikłają się w politykę czy ekonomię. Zamiast tego pokazują, że – choć mamy TikToka, dużo wolnego czasu, dostęp do psychoterapii, względny spokój i pieniądze – jesteśmy zagubieni, nieszczęśliwi i samotni. Krakowski spektakl nie rozbraja ani nie proponuje nowego spojrzenia na film Bergmana – jeśli na scenie dochodzi do przesunięć, nie służą one aktualizacji czy reinterpretacji dzieła sprzed 52 lat. Jest to niejako w kontrze do charakteru pierwowzoru – serial emitowany w szwedzkiej telewizji współgrał z przemianami obyczajowymi i wywołał intensywną debatę – ducha Bergmana bardziej niż wierność opowiadanej historii oddałoby nadanie dziełu podobnej siły oddziaływania. Tymczasem spektaklowi brakuje gestu, który mógłby – jak przejęcie szekspirowskich bohaterów, które w „Burzy” służyło zdemaskowaniu figury mistrza w polskim teatrze – podporządkować sobie całą artystyczną wypowiedź, a w rezultacie – nadać jej bardziej konkretne znaczenie.
Przedstawienie podoba się jednak publiczności i najpewniej długo będzie się jej podobać – to przykład całkiem udanego, przystępnego i pogłębionego psychologicznie teatru obyczajowego. Spektakl podany jest w atrakcyjnej, nowoczesnej formie i świetnie zagrany (na uwagę zasługują przede wszystkim Chrząstowski i Radwan, wiarygodnie pokazujący całą amplitudę emocji pojawiających się w związku). W pamięć zapada między innymi proces przemiany Johana, mistrzowsko ukazany przez Chrząstowskiego. W ostatnich sekwencjach kreowany przez tego aktora bohater w niczym nie przypomina siebie z pierwszej sceny. Mamrocze, zapętla się w prostych czynnościach, gubi ubrania. Jest schorowany – nieporadny i w pełni zdany na innych. Choć przez całe życie miał dużo do powiedzenia na każdy temat, był przekonany o własnej wyjątkowości i otoczony wianuszkiem słuchaczy, w obliczu śmierci zostało mu tylko to, od czego próbował wcześniej uciec – Marianne. I to, co towarzyszyło mu przez lata – pozory, całe morze pozorów.