Nr 10/2025 Na dłużej

Zwiększenie intensywności

Bartosz Leśniewski
Muzyka

Wojciech Jachna jest trębaczem od urodzenia związanym z Bydgoszczą. Od lat aktywnie działa przede wszystkim na gruncie muzyki jazzowej. Na jego trąbkę można się natknąć w bardzo wielu miejscach: czyha ona na słuchaczy głównie w przeczesywanych przez artystę najróżniejszych odmianach jazzu – od jego najbardziej klasycznych odmian, aż po awangardowe eksploracje. I nawet jeśli wydaje ci się, że nie znasz człowieka, to z pewnością formacje, przez które się przewinął – między innymi Contemporary Noise Quintet, Innercity Ensemble, Jachna/Mazurkiewicz/Buhl, Jaząbu, Mordy, Sing Sing Penelope, Sundial – obiły się o uszy każdemu, kto w ostatnim ćwierćwieczu choćby pobieżnie spoglądał na polską alternatywę czy niszę wraz z jej przyległościami. A nie można przecież pominąć solowej aktywności Jachny oraz nadzwyczaj trafnych występów gościnnych w stylistykach wszelakich. Pod koniec poprzedniej dekady Jachna zainicjował działalność kolejnego składu, któremu postanowił liderować i który zasłużenie wyrasta na mocnego i niezwykle oryginalnego gracza jazzowej sceny. Najnowsza, tegoroczna płyta „Ad Astra”, jest trzecim wydawnictwem formacji Wojciech Jachna Squad – i to ona sprawiła, że przegląd dorobku tej grupy oraz szersze jej przybliżenie stało się palącą koniecznością.

„Elements” (2020)

Wojciech Jachna Squad nie pojawił się znikąd. Jego początków można szukać na płycie „The Right Moment” (Requiem Records, 2015) firmowanej przez skład Jachna/Cichocki/Urowski/Krawczyk. To ciekawe wydawnictwo – będące pokłosiem działalności na Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, według artystów inspirowane modern jazzem oraz muzyką filmową – przynosiło muzykę zbliżoną do tej, która później pojawiła się na „Elements”. Zauważalną różnicę stanowi jednak nieobecność w składzie gitary. Plany dźwiękowe układają się podobnie, a trąbka Jachny – co dla niego bardzo charakterystyczne – jest częścią zespołowej całości, nigdy zaś indywidualną prezentacją samego siebie w świetle oślepiających reflektorów. Jak przyznaje artysta:

Wolę kolektywne granie niż solistyczne popisywanie się, ale większość słuchaczy uważa, że skoro lider nazwał zespół swoim imieniem i nazwiskiem, to po temacie musi nastąpić pięciominutowa solówka, najlepiej w stylu Maynarda Fergusona, po której wszystkim oczywiście spadną peruki.

„Elements” (wyd. Audio Cave; jej nakładem ukazały się wszystkie płyty Squadu) stanowi właściwy początek historii nowego składu. Definicja zostaje wyłożona już na okładce z fotografią, której autorem jest Dariusz Bareya. Przedstawia ona lidera trzymającego trąbkę tak, jakby była ona również okularem. Optyka Jachny jednak na tej płycie nie dominuje; to raczej próba zogniskowania wielu dźwiękowych idei w jednym obiektywie według autorskiego porządku. W szeregach panował optymizm, na który zwrócił uwagę muzyk:

Płyta powstała bardzo szybko, był zapał – i z perspektywy czasu oceniam ją wspaniale. Jest niezwykle spójna i bardzo dojrzała. Dotyczy to zarówno muzyki, jak i kompozycji. Co prawda brzmienie nie powala, bo nagrywaliśmy w MCK-owym studiu bez pianina, za to na syntezatorach, ale miks i master Bocińskiego uratował całość.

Kolektywne granie spaja całą muzykę, a liderowanie ogranicza się do łączenia wszystkiego w jedną całość – zarówno muzyczną, jak i organizacyjną. „Elements” przyniosło nieco inne dźwięki niż dokonania, z którymi Jachna najsilniej był wtedy kojarzony. Jego alternatywne lub eksperymentalne oblicze znane z Contemporary Noise Quintet czy Jachna/Mazurkiewicz/Buhl nie wydaje się tu właściwie wyczuwalne. Trąbka lidera realizuje zdecydowanie odmienne zadania, choć prowadząc melodyjne tematy, jest w swej roli równie zdecydowana i pewna jak w przypadku bardziej zadziornych partii w innych składach. „Elements” ujmuje różnorodnością i jazzową elegancją. To muzyka grana z wielką gracją, ale pełna ambicji wykraczających poza przewidywalne, uładzone i miłe dla ucha standardy. Jej korzenie sięgają jazzu, ale zgrany zespół i twórcze wykorzystanie instrumentarium sprawia, że ujmowany tradycyjnie gatunek jest nieustannie poszerzany – hipnotyzując groovem („Porcupine”), przynosząc zapamiętywalne melodie („Elements”) i ciekawie operując brzmieniem, barwą oraz nastrojem (również utwór tytułowy – „Checkers II”, „Mystery”). Doskonałe efekty dają nienachalnie wykorzystana elektronika oraz kapitalne partie gitary. Zauważalna jest też równowaga pomiędzy żywiołem improwizacji a twardą ramą kompozycji. Jej twórca nadal darzy ją sporą sympatią:

Czarno-biała okładka z wyraźną przewagą czarnego. I tak też kojarzy mi się to mocne jazzowe granie. Bardzo ją lubię, choć płyta ukazała się w trudnym czasie, na początku cudownego okresu zwanego pandemią, co zdyskwalifikowało ją właściwie na samym starcie.

Czas jednak działa na jej korzyść. „Elements” w swojej wielości jest jednością i pięć lat po wydaniu nadal emanuje luzem oraz świeżością.

„Earth” (2022)

Wydana dwa lata później płyta „Earth” przynosi muzykę podobną do tej zawartej na debiucie. Nic dziwnego, firmował ją dokładnie ten sam skład. Jachna wspomina ten okres, jako bardzo twórczy:

Powstało wtedy bardzo dużo muzyki i bardzo dużo różnych kompozycji. Cztery gotowe utwory nie weszły na płytę, a te, które się na niej znalazły, z trudem zmieściły się na płycie winylowej. A i tak musiałem je trochę dociąć, bo były za długie. Materiału mieliśmy tyle, że przy okazji powstała epka z remiksami.

„Earth” wydaje się jednak bardziej przystępna, jakby wyraźniej otwarta i ukierunkowana na tradycję. I jest w tym bardzo konsekwentna – nie ma tutaj koniunkturalnych zagrywek w postaci studyjnych nakładek, syntetycznej rytmizacji czy basowych subów. To raczej twórcze czytanie klasyki jazzu niż wymyślanie koła od początku. Żywa gra doskonale znającego się zespołu oraz lepsza realizacja nagrań pozwalają wejść pomiędzy instrumenty, silniej odczuć zależności pomiędzy nimi („The Last White Rhino”). Czyste brzmienia, obficie tutaj wykorzystywane, zwracają na siebie uwagę niezwykłym, bijącym od nich ciepłem. Zwrócił na to uwagę również trębacz: „Płyta doskonale brzmi. Nagraliśmy ją w TONN Studio w Łodzi”. Obecność fortepianu wyraźnie uklasycznia cały materiał, dodając grupie brzmieniowej pełni, której nie udało się uzyskać na „Elements”. Zespół poszukuje w obrębie eksploatowanych dotychczas zagadnień, inaczej jednak podchodząc do wykorzystanych niegdyś metod. Przykładem niech będzie mocny groove z „The Last White Rhino” operujący rytmiką kompletnie inaczej niż najsilniej zrytmizowane fragmenty debiutu. Również operowanie barwą przybiera nieco inne formy, co jest silnie widoczne między innymi w otwierającym wydawnictwo utworze „Antonietta”. Mozaika znajdująca się na okładce współgra z różnorodnością materiału. Z dzisiejszej perspektywy widać jednak, że był to kres dotychczasowego układu personalnego. Formuła wykrystalizowana na „The Right Moment”, dopracowana na „Elements”, tutaj uzyskuje pełnię, niejako ją wyczerpując. Z całego wydawnictwa emanuje wyczuwalna niepewność o Ziemię jako miejsce dewastowane przez człowieka na wiele różnych sposobów. „Okoliczności jej wydania – jak przy debiucie – też były bardzo trudne. Płyta ukazała się w momencie ataku Rosji na Ukrainę. Wszyscy myśleliśmy wtedy o czymś innym” – dopowiada artysta.

fot. Jakub Szymczak

„Ad Astra” (2025)

Wydanie „Earth” okazało się początkiem zmian. Lider tak wspomina tamten czas:

Zagraliśmy kilka koncertów promocyjnych, ale już bez Pawła Urowskiego, którego zastąpił Antek Olszewski. No i to chyba był początek rozpadu, bo po trzech latach wciąż nie mogliśmy znaleźć chwili na nagranie nowej płyty. Czas mijał, trzeba było podjąć konkretne kroki. Wtedy dołączył Rafał Gorzycki, a dotychczasowa sekcja oddaliła się do swoich zadań.

Płyta „Ad Astra” przynosi zatem nowe rozdanie. Słychać je przede wszystkim w warstwie rytmicznej, wyraźnym przesunięciu akcentów, odnajdywaniu i rozpoznawaniu się w odświeżonym oraz zredukowanym układzie personalnym. Jachna opisuje te przesunięcia następująco:

„Ad Astra” zabrzmiała niezwykle naturalnie – zniknął bas, zaczęliśmy bawić się rytmem, grać ad libitum. Rafał wniósł swoje sonorystyczne granie na bębnach, mniej rytmiczne, cały zespół się dopasował. W zmianach najlepsze jest to, że nagle trzeba myśleć inaczej.

Dla pełniejszego kontekstu warto odnotować, że drogi Jachny i Gorzyckiego przecięły się lata temu w zespole Sing Sing Penelope, mającym na koncie między innymi współpracę z niezapomnianym Andrzejem Przybielskim. Trębacz zwraca uwagę na to, że nowy skład odmienił sposób myślenia, komponowania i tworzenia:

Nacisk położyliśmy raczej na melodie i nastrój oraz improwizacje, a nie na rytm. To sprawia, że jest to płyta bardziej wysmakowana. Ten album zahacza też w pewien sposób o współczesną kameralistykę i muzykę improwizowaną, bardzo europejską. Wyczuwalne jest tu ciążenie w kierunku słowiańskości i ludowości, szukanie swojego głosu w kontrze do muzyki afroamerykańskiej.

Album dzieli się wyraźnie na dwie części. Pierwsza, spokojniejsza, wypełniona trzema kompozycjami Jachny oraz jedną Karola Szymanowskiego oraz druga, znacznie bardziej rozdygotana, na którą składają się dwie kompozycje Gorzyckiego. Otwierający całość utwór tytułowy niesie szeroką, powolnie płynącą melodię rozwieszoną na ciepłych dźwiękach fortepianu, klawiszowym basie, pojedynczych dźwiękach gitary oraz niezwykłej, wielowątkowej, swobodnej grze perkusji. To nowa definicja Squadu, która przedłużona i aktualizowana jest w kolejnych utworach, między innymi w „Violin Concerto No. 2, Op. 61” Karola Szymanowskiego. Sygnałem poszukiwań nowych składników stylu jest też rozchwiany i nieregularny, ale niezwykle barwny początek utworu „Song”, który dopiero po chwili krystalizuje się dzięki partiom trąbki i fortepianu osadzonych na pulsującej i bardzo ekspresyjnej partii bębnów, by ostatecznie rozpuścić koniec utworu w natchnionej partii gitary. Druga część materiału – utwory „Bleak Sun” i „Guardian Of The Mountain” – to dalsze, niezwykle wciągające rozwinięcie stylu. Kompozycje Gorzyckiego opracowane przez grupę wydają się najbardziej swobodne, wychodzą daleko poza jazzowy kanon, kierując się w stronę głębin improwizacji spowitych duchem kameralistyki. Wprowadzeniem w „Bleak Sun” jest szybki puls syntezatora. Tutaj wyraźniej rządzi barwa – spogłosowana partia trąbki, syntezatorowe plamy, punktowy fortepian, wyraźnie koloryzująca praca perkusji i oszczędne dźwięki gitary – i quasi programowe operowanie płaszczyznami dźwiękowymi. Spiętrzanie dźwięku, utrzymywanie ciągłego napięcia i nieustanne wydłużanie – a tym samym zwiększanie intensywności – punktów kulminacyjnych zagęszcza materię muzyczną, nie pozbawiając jej jednak czytelności. W tym nasileniu wszystkie głosy są równie czytelne, a każdy z nich ma wpływ na ostateczny kształt dźwiękowej opowieści. Trochę tak jak na czarno-białej okładce płyty, gdzie czysta rama okala zdjęcie nieba, na którym kotłują się chmury zawieszone nad ledwo zaznaczonymi wierzchołkami drzew. „Ad Astra” to najlepsza znana wersja Squadu, który nie goni za nowinkami, omija sezonowe mody i nieszablonowo sięga do historii jazzu, dając w ten sposób prostą oraz przekonującą wykładnię tego, jak w chwili obecnej twórczo można podchodzić do muzyki, mającej swoje źródła w tym gatunku.

Wszystkie wypowiedzi Wojciecha Jachny zostały pozyskane przez autora specjalnie na potrzeby niniejszego tekstu.