Nr 7/2025 Na teraz

Wołanie ze szczelin systemu

Mateusz Sroczyński
Literatura Muzyka

George Orwell w swoim najgłośniejszym dziele wyobrażał rok 1984 jako czas bezwzględnej wszechwładzy totalitarnych systemów. W Orwellowskiej rzeczywistości wszelkie gesty indywidualizmu budzą podejrzenie do tego stopnia, że zbrodnią w oczach władzy staje się każdy przejaw autorefleksji, każda własna, a więc nieprawa, myśl. Język poddawany jest nieustannemu wypaczaniu znaczeń, aparat inwigilacji zainstalowany jest w każdym domu, a pozbawiona trwałej tożsamości ludność wytresowana przez partyjną propagandę ślepo wierzy przekazom stojącym ze sobą w fundamentalnej sprzeczności. Zakończenie powieści Orwella sugeruje jasno, że każdy sprzeciw wobec tego mrocznego status quo jest skazany na porażkę.

Rafał Księżyk, który swoją najnowszą książkę „Fala” poświęca zjawisku polskiej muzyki nowofalowej lat 80., koncentruje się umownie wokół roku 1984 i już na wstępie rozprawia się z atrakcyjnymi publicystycznie analogiami do Orwellowskiej antyutopii. Proponuje taki obrazek: oto gasnące gwiazdy amerykańskiej awangardy zachowują naiwny optymizm w obliczu nowych zagrożeń konserwatywnego liberalizmu spod znaku Reagana i Thatcher. Wyrażają go w pstrokatych, kulejących pod względem technicznym programach pokroju fantazyjnego „Good Morning, Mr. Orwell” czy też w pustawych modowych gestach, które autentyczności przypadkiem nabierały dopiero za wschodnią granicą żelaznej kurtyny, w zupełnym oderwaniu od stojących za nimi artystowskich teorii. Tymczasem w PRL-u rok 1984 zaznaczył się przede wszystkim zniesieniem stanu wojennego [autor książki popełnia błąd, myląc się o rok – stan wojenny zakończył się 22 lipca 1983 – przyp. red.]. W narracji Księżyka wydarzenie to zestawione zostaje z rozpoczynającą się niespełna dwa tygodnie później [faktycznie rok i dwa tygodnie później – przyp. red.] najlepszą (i z perspektywy autora książki najważniejszą) edycją Festiwalu Muzyków Rockowych w Jarocinie, którą jednogłośnie zawładnęli nowofalowcy.

Małe miasteczka

A jednak festiwal w Jarocinie odbywał się przecież wcześniej, także w trakcie stanu wojennego. Jeśli potraktować poważnie krążącą od dekad teorię, jakoby jarociński spęd hałasującej młodzieży stanowił wtedy kontrolowany przez władzę wentyl negatywnych emocji (co Księżyk zdecydowanie odrzuca), można uznać, że mieliśmy do czynienia z jakąś pokraczną wariacją na temat Orwellowskiego seansu nienawiści, który władza projektowała przeciwko sobie samej. Na tym zasadniczo kończyłyby się podobieństwa ówczesnych polskich realiów do „Roku 1984”. W swojej opowieści Księżyk śmiało zaprzecza bowiem chętnie podchwytywanej przez mainstreamowe media narracji o dystopijnej aurze schyłkowego PRL-u. Autorowi system z tamtego momentu dziejów jawi się raczej jako twór głęboko skompromitowany, zapadający się pod ciężarem własnej absurdalności, z którym w zasadzie niekoniecznie trzeba było wojować (chyba że unikając obowiązkowej służby wojskowej). Apogeum nowofalowego zrywu następujące w połowie dekady wiązało się z dojściem do głosu generacji doświadczonej za młodu opresją stanu wojennego. Mając to na względzie, Księżyk formułuje rewelacyjną tezę: był to ruch oparty nie na dążeniu do konfrontacji z systemem, tylko na dobywającym się z jego szczelin wołaniu wyrażającym egzystencjalny niepokój pokolenia.

Gdzie najłatwiej odszukać takie tąpnięcia, jeśli nie na prowincji? W takiej właśnie scenerii rozgrywa się większość wydarzeń opisanych w „Fali”. Bohaterami Księżyka są zespoły z Torunia (Rejestracja, Bikini), Bydgoszczy (Variété), Rzeszowa (1984, Aurora, One Million Bulgarians), Ustrzyk Dolnych (Hiena), Zduńskiej Woli (Kontrola W.) i Puław (Siekiera). Autor konsekwentnie omija ośrodki takie jak Wrocław czy Warszawa. Pierwsze z tych miast pod kątem nowofalowej eksplozji skrupulatnie opisane zostało już w kronikach Pawła Piotrowicza, natomiast stołeczna załoga punkowa dorobiła się powielanej przez lata kombatanckiej hagiografii, z którą w wielu wspomnieniowych publikacjach rozprawiali się sami zainteresowani. Ustawienie przez Księżyka optyki na małe miasteczka i ośrodki z ubogą ofertą kulturalną naturalnie budzić będzie zarzuty o wybiórczość i niepełny obraz zjawiska, ale właśnie o to chodzi, że „Fala” nawet nie próbuje stać się pozycją wyczerpującą temat. Niemniej tym swoim kontynuatorom, którzy zechcą ponownie ująć materię kompleksowo, a nie lokalnie, Księżyk nie ułatwia zadania, zbierając już najatrakcyjniejsze spośród dostępnych historii.

„Fala” dowodzi, że polska odpowiedź na zachodni postpunk zakwitła na ziemi nieomal wyjałowionej. Lwia część tego ruchu wydaje się po lekturze książki zjawiskiem nierealnym, właściwie niemającym prawa zaistnieć w ówczesnych warunkach. Tytułowa fala przestrzeń do rozwoju zyskała zresztą nie gdzie indziej, tylko w placówkach studenckich i w państwowych domach kultury, których kadry traktowały lokalne zespoły jako niezrozumiałe dziwactwa. Podobieństw między sceną polską a brytyjską i amerykańską szukać można jedynie w tym, że zszarzałe scenerie przemysłowych ośrodków stanowiły w obu przypadkach doskonały zaczątek nowej posępnej muzyki. Brytyjski Manchester wypluł Joy Division i The Fall, w amerykańskim Cleveland narodziło się Pere Ubu, a w Polsce nad skażoną chemicznymi odpadami Brdą powstawało Variété, w cieniu rzeszowskich fabryk odkurzaczy uformowały się natomiast 1984, Aurora i One Million Bulgarians.

To doprawdy fascynujące, że właśnie w skrajnie peryferyjnych, zapomnianych przez system Bieszczadach błysnęła pierwsza w Polsce iskra nowej muzyki, stająca w kontrze do snobistycznej progrockowej paszy lansowanej na antenie radiowej Trójki. Dowiadujemy się, że była to wywodząca się z ustrzyckiej załogi efemeryczna grupa Chiena Cmentarna, która wkrótce – w nieco zmienionym składzie – przerodziła się w Hienę. Powstała na przełomie maja i czerwca 1980 roku i prezentowała radykalny materiał oparty na transowych improwizacjach o poważnie industrialnym zabarwieniu. Skojarzenia? Oczywiście Throbbing Gristle, ale okazuje się, że twórcy Chieny Cmentarnej do nagrań zespołu Genesisa P-Orridge’a dotarli dopiero kilka lat później. Ich surowe dźwiękowe wizje rozwijały się w podobnym czasie zupełnie niezależnie od  obowiązującego już materiału źródłowego.

Co jeszcze bardziej zadziwiające, współtwórcą eksperymentalnej Chieny był Bogdan Augustyn, lepiej znany pod pseudonimem Bohun – jeden z założycieli pierwszego składu KSU, który stał się kiepskiej jakości towarem eksportowym Bieszczad dla krajowej młodzieży rozsmakowanej w tanich winach. Księżyk naturalnie podziela niechęć do KSU, ale jednocześnie przytacza odważną wypowiedź Bohuna (jednego z jego najciekawszych rozmówców) twierdzącego, że to właśnie ich sukces na ogólnopolskiej scenie punkowej zmobilizował wrażliwych dzieciaków z prowincjonalnych miasteczek do zakładania własnych zespołów.

Głód kultury

Ich muzyka, choć zdradzająca niezwykle ambitne inspiracje Zachodem, była na wskroś polska. W ubiegłorocznym wywiadzie, który przeprowadziłem dla portalu Soundrive z Dariuszem Dudzińskim, perkusista Titanic Sea Moon mówił: „Wydawało mi się, że Polska w latach 80. to było kompletne zadupie. Anglia, Europa Zachodnia – tam niby wszyscy wszystko wiedzieli, wszyscy wszystko znali, ale chyba wcale tak nie było. Wbrew pozorom mało kto kojarzył The Fall, Swansów, tego typu rzeczy. To były raczej jakieś małe, zamknięte getta. Mam wrażenie, że chyba nie byliśmy aż tak bardzo zapóźnieni za Zachodem, jak by się wydawało”. Trudno polemizować z tą wypowiedzią po lekturze „Fali”, ponieważ z opowieści Księżyka wyłania się niezwykły głód kultury, ruch chłonący jedne z najciekawszych nowin awangardy z Zachodu, w które pół Polski zaopatrywał niezmordowany Henryk Palczewski, twórca wydawnictwa i kanału dystrybucyjnego ARS 2, prywatnie… pracownik Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. On jeden stanowił niemałą przeciwwagę dla waty nawijanej na uszy przez Trójkę, co Księżyk entuzjastycznie docenia w „Fali”. Łatwo sobie wyobrazić, że sam był kiedyś beneficjentem kontaktów i możliwości Palczewskiego.

Okazuje się, że wśród ówczesnych inspiracji nowofalowców znajdowały się zjawiska nieobecne wówczas w głównym nurcie zachodniej alternatywy czy wręcz takie, które doceniono dopiero po latach. Pojawiają się wspomniane przez Dudzińskiego Swans i The Fall, ale prym na kartach „Fali” wiodą zdecydowanie Psychic TV ze swoim magicznym industrialem, definiujące gotycki wizerunek sceny rzeszowskiej Alien Sex Fiend oraz wieszczowie apokalipsy z Killing Joke – zespoły do szpiku radykalne, niebezpieczne i inteligenckie. Wszystkie one traktowane były zresztą na równi z naturalistyczną poezją Charles’a Baudelaire’a (jak u Siekiery) czy barokowym science fiction Wiktora Żwikiewicza (jak u Variété). Podczas tych samych spotkań słuchano Feli Kutiego, Milesa Davisa i Wire. To była bezprecedensowa fuzja nowego rocka z intelektualnymi dokonaniami nowożytnej Europy.

Folklor pełen absurdów

Wiele sfer wokół polskiej sceny nowofalowej rządziło się według typowej dla Polski anarchicznej organizacji rzeczywistości. Z zebranych przez Księżyka relacji wyłania się folklor pełen absurdów: nowofalowcy z Bydgoszczy raczyli się samosiejką rosnącą w jednym z miejskich parków zbudowanych na gruzach cmentarza, w Toruniu palono marihuanę wyrosłą z nasion przywiezionych przez żołnierzy Układu Warszawskiego wracających z Afganistanu, a punkowa scena bieszczadzka była przez moment związana z separatystyczną koncepcją Wolnej Republiki Bieszczad, której emblematy lokalni wywrotowcy z dumą nosili na rękawach. Regionalistyczne zainteresowania nowofalowców pojawiają się jeszcze przy okazji poruszającej historii projektu Kirkut Koncept Ireneusza Sochy, przywracającego pamięć o dębickich Żydach.

I tak trudno o bardziej znamienną dla polskiej nowej fali anegdotę niż ta, w której członkowie Hieny, już pod świadomym wpływem twórczości P-Orridge’a, krzyż z herbu Łańcuta przerabiali na wzór tak zwanego krzyża psychicznego – symbolu okultystycznej organizacji Thee Temple ov Psychick Youth działającej przy ich ukochanym zespole Psychic TV. To najdoskonalszy w „Fali” przykład twórczego nagięcia zastanej rzeczywistości, pozbawionej sensu i perspektyw. Podobnych gestów z narracji Księżyka wyłania się dużo więcej. Polska nowa fala wyrosła bezpośrednio na etosie do it yourself, ale posuniętym dużo dalej niż ten obowiązujący choćby w najbardziej radykalnych zakątkach sceny brytyjskiej. Wynikał on nie z nadmiaru, tylko z palącego niedoboru, którego przestraszył się nawet Simon Reynolds, autor największej postpunkowej monografii „Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz”, programowo omijającej punkowe impulsy Wschodu.

Dość kuriozalnie wypadają w zestawieniu z historią o krzyżu psychicznym deklaracje muzyków, którzy dziś w Psychic TV dopatrują się satanizmu i mówią o sobie jako o praktykujących katolikach, usprawiedliwiając swoje działania sprzed lat fascynacjami natury czysto estetycznej. Rozczarowujących wniosków na temat zaściankowej mentalności części nowofalowej młodzieży dostarcza Księżyk także przy okazji opisu festiwalu w Jarocinie z 1985 roku. Główną nagrodę publiczności otrzymał bowiem skład Enklawa Ełk, wyśpiewawszy uprzednio w iście kaznodziejskim grymasie obrzydliwy antyaborcyjny protest song „Ludzki śmietnik”. Już wtedy na łamach „Jazz Forum” słusznie pisano o zespole, że „wystawia marne świadectwo oklaskującej [go] widowni”. Własne poszukiwania doprowadziły mnie również do wykonanej przez nich luźnej interpretacji „California Über Alles” Dead Kennedys, w której bez cienia ironii padają słowa „ojcze święty, niesiesz pokój / na ten świat przeklęty”. Wielka fala nawróceń warszawskich punków z lat 90. miała więc już dekadę wcześniej swoje prowincjonalne symptomy. Dziś przejawy podobnej światopoglądowej ortodoksji w obrębie sceny zaangażowanej wydają się nie do pomyślenia.

Konserwatywną mentalnością Księżyk tłumaczy również znikomy udział młodych dziewczyn w nowofalowym zrywie, twierdząc, że były zbyt dobrze wychowane w duchu patriarchalnym. Potwierdzają to zresztą wypowiedzi Katarzyny Kuldy z Kontroli W., która niekoniecznie utożsamiała się z wywrotową treścią, a jej obecność w zespole wynikała głównie z samego zamiłowania do śpiewu.

Wcieleniówki

Zdarza się Księżykowi zahaczyć o ówczesny mainstream, a więc także i tu postanawia wielokrotnie wbić kij w mrowisko. Zwłaszcza przy próbie oceny wkładu w nową falę Waltera Chełstowskiego, który to wprowadził nurt do festiwalu w Jarocinie i odpowiadał za jego najbardziej udane artystycznie edycje. Istotne wydaje się podważenie wiarygodności jego intencji – przed przełomową edycją z 1984 roku długo reprezentował bowiem oderwany od rzeczywistości szyld Muzyka Młodej Generacji, promujący koszmarki pokroju egzaltowanego Exodusa i przaśnego Kombi, przez co jego epifaniczne nawrócenie na nową falę budzi szereg zastrzeżeń. Najbardziej jaskrawym tego dowodem jest zaaranżowanie przez Chełstowskiego chimerycznego zespołu Aya RL. Ponieważ skręcał on ku odrzucanej przez nurt patetycznej estetyce stadionowego rocka, można mieć poważne wątpliwości, czy Chełstowski faktycznie czuł tę muzykę, czy jedynie ulegał modzie. Ku drugiej tezie skłania fakt, iż wykorzystywał on finansowo młode zespoły, wymuszając na nich dopisanie swojego współautorstwa ich piosenek. Z tego tytułu do dziś ma otrzymywać dochody spływające z tantiem. Aya RL to jednak nie jedyna „wcieleniówka”, jaką wskazuje Księżyk. Zwraca uwagę, że Republika – chociaż we wczesnej fazie absolutnie przekonująca – była tak naprawdę zespołem progrockowym przemalowanym nagle na barwy nowej fali. Podobnie z Maanamem – grającym doskonałe piosenki zespołem hippisowskim, który w istocie zwietrzył komercyjny potencjał w nowym nurcie. Co niespotykane dotąd w krajowej literaturze przedmiotu, na kartach „Fali” obrywa się trochę Grzegorzowi Ciechowskiemu. Publikacje takie jak „Nieustanne tango” Leszka Gnoińskiego czy „Lżejszy od fotografii” Piotra Stelmacha wybudowały pierwszemu poecie polskiego rocka nieskazitelny pomnik, który Księżyk nie bez kozery odbrązawia, przywołując wspomnienia dotyczące jego początków w Republice. Ciechowski wypada w nich jako apodyktyczny gwiazdor, który po Zbigniewie Rucińskim, pierwszym liderze progresywnej Res Publiki, „przejął skłonności do alkoholu i wszelkie negatywne zachowania”.

Przedmiotem krytyki staje się też Krajowa Scena Młodzieżowa. Zjawisko to wprawdzie koniunkturalne i na ogół artystycznie wątpliwej jakości, ale Księżyk zdaje się skreślać je zbyt grubą kreską, zwłaszcza że chwali radykalne One Million Bulgarians, wchodzące przecież w skład KSM. Chwali słusznie, bo to jeden z niewielu zespołów, który oparł się uskutecznianej przez KSM estetyce ogniskowego banału (uległa jej np. Kobranocka – pod koniec lat 80. ostatni bastion wczesnej sceny toruńskiej), ale z tymi pochwałami wiąże się nieproporcjonalnie częste względem pozostałych zespołów cytowanie tekstów Jacka Langa, lidera Bułgarów. Zgrzyt powoduje też chybione przypisywanie kaznodziejskiej intencji Krzysztofowi Grabowskiemu z Dezertera, który w dużej mierze trafnie diagnozuje Siekierę jako ucieleśnienie wyobrażeń i lęków ówczesnych państwowych mediów na temat muzyki punkowej. To chybienie o tyle dziwne, że w przypadku Dezertera podobne oskarżenia byłyby uprawnione w wielu innych kontekstach. Najgorzej w „Fali” wypada jednak akt finałowy, opisujący losy bohaterów Księżyka po upływie lat 80. aż do dziś – kolejne wydarzenia przedstawiane są w sprinterskim tempie, a przy ostatnich stronach można poczuć na karku ciepły oddech nadciągającego wielkimi krokami deadline’u.

Wypluć sens

Ważny wniosek, który z „Fali” nie wybrzmiewa należycie, ale jest wielokrotnie sygnalizowany, stanowi zauważalnie postępująca radykalizacja, obejmująca całą polską scenę nowofalową u progu transformacji ustrojowej. To świadectwo dokładnie tego momentu, do którego Księżyk w swojej wcześniejszej książce, „Dzikiej rzeczy”, przykładał cytat z Klausa Mitffocha: „chaos się nadyma, by wypluć sens”. Jak wiemy z tamtej lektury, chaos bynajmniej nie wypluł sensu, lecz zrodził chaos jeszcze większy, mający do zaproponowania nowe formy opresji – niepodobne do tych znanych już z Orwellowskich dystopii.

Główna część „Fali” kończy się w chwili, kiedy zaczyna się „Dzika rzecz”. Oba tytuły składają się więc ostatecznie na jedną historię, autorską monografię wywrotowej polskiej muzyki, która ze szczelin socjalistycznego sytemu musiała się przenieść w undeground, do którego nie chciał docierać wzrok krwiożerczego kapitalizmu. Nie potrafię wyobrazić sobie, by tym tematem zajął się ktokolwiek inny poza Rafałem Księżykiem. Od zawsze był to autor o szczególnie wyrazistych, obszernie umotywowanych sympatiach i antypatiach, co wyróżniało go na tle ostrożnie ferujących opinie muzycznych pismaków. Obie książki nie spełniają fantazji o wyczerpującym ujęciu – bo nie muszą takie być – ale autorska perspektywa nie sprawia, że opowieści i analizy Księżyka nie są reprezentatywne dla całych zjawisk.

Tych, którym brakowało sceny łódzkiej i śmiertelnie ważnej dla nurtu grupy Brak, odsyłam do wspomnień „Wewnątrz i na zewnątrz” Ziemowita Kosmowskiego, a pozostałych uspokajam – jeszcze w tym roku pojawią się co najmniej dwie uzupełniające „Falę” pozycje: rzecz o scenie gliwickiej, z której wywodziła się między innymi doceniana tu przez Księżyka Śmierć Kliniczna, oraz monografia polskiej zimnej fali. Na obie już ostrzę sobie zęby.

Rafał Księżyk, „Fala. Rok 1984 i polski postpunk”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2025