Czeskiemu kinu zdarzają się lepsze i gorsze okresy, jednak mimo wahań formy jedna cecha jest stała bez względu na okoliczności: komediowy dryg ze skłonnością do absurdu, dzięki któremu autorzy filmów potrafią wydobyć potencjał humorystyczny z nawet najbardziej poważnych tematów. Nie inaczej jest w przypadku filmu Jana Hřebejka. Jego tytuł – „Stan wyjątkowy” – brzmi tak, jakby reżyser chciał się mierzyć z filozoficznym dorobkiem Carla Schmitta i Giorgio Agambena. Dzieło Hřebejka nie wiedzie pod tym względem na zupełne manowce i rzeczywiście dotyka problemu, jakim jest zanik różnicy między normą a wyjątkiem, jednak robi to w sposób lekki i absolutnie bezpretensjonalny, za cel stawiając sobie przede wszystkim dobrą zabawę pośród dwuznacznego zawieszenia reguł.
Stan wyjątkowy z filmu Hřebejka to w pierwszej kolejności rewolucja w Kaburze – fikcyjnym państwie arabskim, które zostało przedstawione w filmie tak, jakby było konglomeratem wszystkich możliwych wyobrażeń o Bliskim Wschodzie. Irak, Jemen, Syria – właściwie każde z tych państw mogłoby zostać podstawione pod puste znaczące, jakim jest Kabur. Wydarzenia w tym fikcyjnym kraju przywołują echa arabskiej wiosny – zostaje obalony dotychczasowy dyktator, który rządził twardą ręką, ale reprezentował reżim (jeśli nie świecki, to przynajmniej umiarkowanie wyznaniowy). Na jego miejsce wkraczają pragnące wolności, ale i pełne fundamentalistycznego zapału bojówki rebeliantów. Wszystko to ma relacjonować dla Czeskiego Radia doświadczony reporter Karel Beren. Właśnie – ma, jednak w rzeczywistości robi zupełnie coś innego. Wiedziony niepozbawionym podstaw przeczuciem, że może być zdradzany przez partnerkę, w najgorętszym momencie kaburskiego przełomu politycznego wsiada w samolot do Pragi, aby przekonać się na własne oczy, czy faktycznie ktoś przyprawia mu rogi.
Decyzja Berena okazuje się pierwszym krokiem w stronę zupełnie nieprawdopodobnego rozwoju wypadków. Wydarzenia w Kaburze, które dotychczas nie budziły wielkich emocji, wraz z ucieczką byłego dyktatora z kraju i przejęciem kontroli przez siły buntowników stają się przedmiotem coraz większego zainteresowania. Szef reportera domaga się więc, aby ten co godzinę wchodził na antenę z krótką relacją na żywo z epicentrum historycznych zmian. Beren znacznie bardziej niż zawodowymi obowiązkami jest jednak przejęty tym, że istotnie nakrył partnerkę w dwuznacznej sytuacji z młodym – o ironio – Arabem, więc do swojego zadania podchodzi z daleko posuniętą dezynwolturą, ale zarazem z wielką pomysłowością i realizacyjną maestrią. Dźwięki budzącej się rewolucji postanawia odtworzyć we własnym mieszkaniu, które staje się prowizorycznym warsztatem fake newsów. Posługuje się tym, co akurat ma pod ręką. Odgłosy młynka do kawy zaczynają imitować strzały z broni palnej, znaleziona naprędce trąbka staje się klaksonem samochodowym, a uderzenia w garnki realistycznie odwzorowują wrzawę protestującego tłumu.
Filmy, które do posuwania akcji naprzód wykorzystują głównie efekty dźwiękowe, należą do rzadkości. Za chlubny wyjątek uchodzić może między innymi „Wybuch” Briana De Palmy, w którym grany przez Johna Travoltę dźwiękowiec obsesyjnie przesłuchuje taśmę, chcąc przekonać się, że tym, co przypadkowo zarejestrował w terenie, nie był nieszczęśliwy wypadek, lecz dokonany z premedytacją mord. Jednak o ile arcydzieło De Palmy przyznawało specjaliście od dźwięków rolę szlachetnego bohatera, który za wszelką cenę dąży do odkrycia prawdy, reportera ze „Stanu wyjątkowego” obchodzi coś dokładnie przeciwnego: możliwie najlepsze upozorowanie faktów, mistyfikacja, która okaże się bardziej rzeczywista od samej rzeczywistości. Nieoczekiwanie przyniesie to Berenowi długo wyczekiwane uznanie, a dogorywające w czasach mediów społecznościowych i podcastów radio wywinduje do rangi najgorętszego środka masowego przekazu.
Stan wyjątkowy, o którym mowa w tytule, nie dotyczy więc tylko rewolucji w fikcyjnym państwie arabskim. Przede wszystkim odnosi się do tego, co wydarza się w sferze medialnej, gdy zawieszeniu ulegają normy rzemiosła dziennikarskiego i pojawia się graniczna sytuacja, która równoznaczna jest z podjęciem nadzwyczajnych kroków. Takie okoliczności wbrew pozorom nie wprowadzają całkowitego chaosu. Kiedy przedmiotem dążeń przestaje być prawda, staje się nim pozór prawdy – jak najbardziej wiarygodny, jak najbardziej przypominający to, co odbiorcy sami chcieliby usłyszeć lub obejrzeć. W tym kontekście nie sposób nie wspomnieć więc o tym, jak stan wyjątkowy interpretował Walter Benjamin – nie jako nadzwyczajną sytuację, lecz jako regułę, która wskutek ponowień i powtórzeń wydaje się utartą normą, podczas gdy jej geneza jest w istocie wywrotowa. Przyglądając się temu, jak Karel Beren trudzi się, by uzyskać perfekcyjną dźwiękową symulację rewolucyjnej rzeczywistości w zaciszu własnego mieszkania, można odnieść wrażenie, że w gruncie rzeczy nie jest to zupełnie odosobniona i wyjątkowa praktyka. Wręcz przeciwnie, bohater „Stanu wyjątkowego” staje się niemal paradygmatycznym przykładem zwykłego dziennikarza, który troszczy się przede wszystkim o atrakcyjność i spójność relacji. Rozbudza w słuchaczach nie pragnienie faktów, lecz emocji, a następnie spełnia je z nawiązką. To, czy mija się z prawdą, czy nie, ma już mniejsze znaczenie. Ważne, że potrafi być przekonujący.
Fake newsy, postprawda – podjęcie takich tematów mogłoby prowadzić reżysera do przyjęcia postawy moralisty załamującego ręce nad stanem dzisiejszych mediów, które uległy degeneracji w porównaniu do mitycznych złotych czasów. Hřebejk wydaje się jednak zbyt przekorny na taką konkluzję. W optyce czeskiego twórcy to, że w przekaz medialny wpisane są ubarwienia czy wręcz przekłamania, jest od niego nieodłączne, a idea, że można dojść do prawdziwie bezstronnego i obiektywnego dziennikarstwa, jest mirażem. Nie zostawia to jednak odbiorcy z pustymi rękami, wprost przeciwnie, tym bardziej zachęca do każdorazowego wynajdywania argumentów za i przeciw oraz do samodzielnej oceny, bez uporczywego pragnienia, by polegać na autorytetach. Bo te, jak pokazuje przykład Berena, to czasem po prostu wyjątkowo umiejętni sztukmistrze.
Skłaniająca do takiego wniosku komedia pomyłek nie jest jednak oryginalnym pomysłem Hřebejka. „Stan wyjątkowy” to adaptacja sztuki teatralnej Milana Tesařa, co przekłada się w znacznym stopniu na to, co oglądamy na ekranie – da się odczuć, że mamy do czynienia nie tyle z autorskim utworem filmowym, ile z współczesnym teatrem rozrywkowym przeniesionym do sali kinowej.
Większość akcji dzieje się w jednym miejscu – mieszkaniu Berena – w którym odgrywane są kolejne komediowe gagi, a repertuar ruchów kamery ogranicza się z reguły do kręcenia z ręki. Szkoda, że Hřebejk nie zdecydował się wyjść poza tę formułę i nie wzbogacił swojego filmu o większą liczbę zabiegów specyficznych dla kina – mogłoby to przynieść zdecydowanie ciekawszy efekt.
Tym, co reżyserowi na szczęście udało się zrobić, jest za to pozostawienie wrażenia, że obcujemy z filmem, który sięga do najlepszych tradycji czechosłowackiej nowej fali. Stężenie absurdu jest momentami niemal tak duże jak w „Pali się, moja panno” Miloša Formana i nie przeszkadza temu w niczym fakt, że „Stan wyjątkowy” odnosi się do zupełnie innej rzeczywistości społecznej. Współczesna mediokracja okazuje się równie obfitująca w niedorzeczności co demokracja ludowa, a klasę menedżerską w realiach gospodarki rynkowej da się przedstawić w krzywym zwierciadle w podobny sposób jak funkcjonariuszy niegdysiejszej partii komunistycznej. Choć więc „Stan wyjątkowy” nie jest pozbawiony wad, bez wątpienia spełnia podstawową funkcję komedii – dostarcza inteligentnej rozrywki bez niepotrzebnego napuszenia, które mogłoby popsuć demaskatorskie rozbawienie.