Nr 26/2022 Na dłużej

Tranzycjonować długo i szczęśliwie

Kornelia Sobczak Stanisław Krawczyk J. Szpilka
Literatura Rozmowy

O książce Torrey Peters „Trans i pół, bejbi” z K. Sobczak i J. Szpilką rozmawia Stanisław Krawczyk

Stanisław Krawczyk: „Trans i pół, bejbi” to powieść o trzech kobietach z klasy średniej. Katrina jest osobą cispłciową, Reese i Amy zaś – osobami transpłciowymi, przy czym Amy przeszła tranzycję, a następnie detranzycję (czyli przestała brać kobiece hormony). Akcja książki dzieje się we współczesnym Nowym Jorku, a rozmawiamy w Polsce. Czy powinniśmy się tym przejmować?

J. Szpilka: Tylko częściowo, bo według mnie istotniejsza jest różnica klasowa niż geograficzna. „Detransition, Baby”, „Trans i pół, bejbi”, jest osadzone w realiach życia klasy średniej w dużym mieście. To oznacza specyficzne uwarunkowania, specyficzną kulturę, pewne formy życia społecznościowego wśród osób trans. A także specyficzne zawody – osoby pracujące seksualnie w pewien określony sposób (na boku, nieformalnie, na własną rękę), ale też osoby pracujące w drugim stereotypowym biznesie transkobiet, czyli w informatyce. Oczywiście to nie jest tak, że warunki w Warszawie i w Bostonie są identyczne, ale być może więcej wspólnego ma życie osób trans w tych dwóch miastach niż w różnych rejonach Polski: powiedzmy, w Warszawie i w Sarnakach pod Siemiatyczami.

Podobnie usytuowanie klasowe bohaterek ma dla ich sposobu życia większe znaczenie niż fakt, że mieszkają w Stanach Zjednoczonych. Transkobieta w Polsce pracująca w dużej korporacji miałaby dostęp do większości takich ścieżek życiowych, które są przedstawione w powieści Peters. Granice polityczne też są ważne, ale nie są główną determinantą tych losów.

Peters oczywiście pisze z amerykańskiego punktu widzenia, jednak wydaje się bardziej zainteresowana pewną formą transpłciowego życia, która nie jest aż tak mocno uwarunkowana geograficznie. Poza tym to, co się wydarzyło w „Trans i pół, bejbi”, mogłoby według mnie równie dobrze wydarzyć się w Londynie albo, z drobnymi fabularnymi modyfikacjami, w Warszawie.

K. Sobczak: W Londynie jest większa transfobia niż w Warszawie. W pewnym sensie.

J.S.: W pewnym sensie – tak.

K.S.: Mnie się wydaje, że sama powieść wskazuje na wyzwania, które stawia przed nami ideał intersekcjonalności. To jest bardzo ciekawe, w jaki sposób Reese broni się przed tym, żeby zobaczyć inne niż swoje rodzaje wykluczenia. Na przykład nie dostrzega, że macierzyństwo tak naprawdę wcale nie jest uniwersalnym kobiecym doświadczeniem, ponieważ jest poddawane różnym rygorom, dyscyplinowane klasowo i rasowo.

Tak, w pewnym momencie Reese żali się Katrinie, że gdy cispłciowe kobiety chcą mieć dzieci, to przynajmniej ludzie nie odmawiają im tej możliwości. I wtedy Katrina wyjaśnia: jak najbardziej odmawiają. Jeśli jesteś w USA osobą azjatyckiego pochodzenia i należysz do klasy robotniczej, to wielu ludzi woli, żebyś nigdy nie została matką. Możesz pragnąć dziecka, ale nie powinnaś go rzeczywiście rodzić i wychowywać. Katrina umie to dostrzec, bo sama ma chińsko-żydowskie pochodzenie.

K.S.: Jeżeli mielibyśmy jeszcze szukać różnic między Polską i Stanami Zjednoczonymi, to zaryzykowałbym obserwację, że poza modelem wielkomiejskiej klasy średniej mamy w powieści grę z amerykańskim ideałem housewife. On w Polsce jest dużo słabiej obecny, pewna dyscyplina płciowa wydaje mi się silniejsza w amerykańskiej klasie średniej; podobnie koncentracja na dymorfizmie płciowym, że powiem tak uczenie. W Polsce łatwiej przemykać się jako taka niedopłciowiona, androgyniczna istota, a w Stanach ten kod wizualny jest, mam wrażenie, dużo wyraźniej różnicujący i piętnujący.

J.S.: Ale też warto zauważyć, że kultura trans jest kulturą bardzo głęboko amerykańskocentryczną ze względu na tamtejszą hegemonię medialną. Jak mówi znane powiedzenie, wszyscy jesteśmy Amerykanami w internecie. I jako że wiele transkobiet, przynajmniej z mojego pokolenia, prowadzi bardzo aktywne życie online, to wiele z nich też żyje bardzo amerykańsko, chcąc nie chcąc. I to czasami prowadzi do rozmaitych frustracji związanych z relacją między kulturą, w której się jest zanurzonym, a miejscem, w którym się mieszka. Ale to także pokazuje, że „Trans i pół, bejbi” może być odbierane trochę aspiracyjnie. Zresztą posłowie polskiej tłumaczki wyraźnie na to wskazuje, że mamy wciąż bardzo mocno zakorzenione wyobrażenie, że to życie queerowe, transowe jest gdzieś indziej, albo przynajmniej że książka Peters powinna być traktowana jako dar dla społeczności przychodzący z zewnątrz.

Ten klucz podobieństw między Warszawą, Nowym Jorkiem, Londynem i Berlinem nasuwa mi też skojarzenie z metropolitalną kulturą randkowania. Czyli to, jak randkują bohaterki powieści, jest w pewnym stopniu podobne do wszelkiego innego wielkomiejskiego randkowania w dobie Tindera.

K.S.: Tak, ale mnie się wydaje, że tu jest różnica w skali. Bohaterki ciągle przebywają w którymś z queerowych barów i czytelniczka wie, że jest to „jedno z takich miejsc”. Gdyby w powieści o Warszawie było napisane: „Poszły do lesbijskiego baru”, to raczej domyślilibyśmy się, do którego z dwóch – żeby to dwóch! – mogły pójść.

J.S.: To jest bardzo fajna uwaga. Jedną z poważnych różnic między zachodnim światem queerowym a polskim jest to, jak mała potrafi być pula warszawska. Jeżeli w tym świecie randkowym jest pięć osób na krzyż i wszystkie się znają, to jest problem. Pewna znana mi nauczycielka akademicka miała poważny problem w aplikacji z szukaniem dziewczyny, bo wszystkie osoby były jej studentkami.

Wracając do intersekcjonalności: chyba można powiedzieć, że w „Trans i pół” niewiele jest refleksji klasowej czy rasowej. Oczywiście są wyjątki, ale raczej nieliczne. W szczególności nie miałem poczucia, by pochodzenie etniczne Katriny odgrywało istotną rolę (poza pojedynczymi scenami, takimi jak ta, o której mówiliśmy).

K.S.: A jednak sytuacja bohaterek jest zróżnicowana. Reese cały czas boryka się z prekarną kondycją. Zastanawiam się, na ile ta prekarność wpływa na jej pogmatwany sposób obcowania z mężczyznami, którzy mogą ją sponsorować, kupować rzeczy, a przez to pozwalać jej na performowanie kobiecości, rozumianej jako pewna zależność, uległość, ale też sprawowanie kontroli nad mężczyznami za pomocą swojego ciała i swojej seksualności. Za to Amy potrafiła sobie jakoś to życie na tym średnioklasowym poziomie ułożyć. Fajnie by było móc podrążyć, dlaczego te dwie życiowe trajektorie tak inaczej się potoczyły. Być może dlatego, że Amy chowała się w skorupie męskości, dzięki czemu skończyła studia, a Reese nie. Chyba trzeba podkreślić, że to nie taka klasa średnia jak w „Seksie w wielkim mieście”, że to trochę bardziej skomplikowane.

J.S.: Reese ma w sobie najwięcej ze standardowej bohaterki literatury trans. Ma podobną sytuację do postaci z „Nevady” czy „Little Fish” – transkobiet, które nie żyją w skrajnym ubóstwie, ale są prekarnie zatrudnione, w związku z czym często dorabiają również pracą seksualną. Amy natomiast jest postacią z gatunku tych, które się pojawiają mniej licznie, dlatego że ma bardzo stabilne i mało ekscytujące życie.

K.S.: A nie myślisz, że to też trochę opowieść o dwóch modelach tranzycji? U Reese ta tranzycja była wcześniejsza, ale też bardziej ekspresyjna i chaotyczna, za to Amy przypomina mi pewną osobę, którą znam. W tym drugim modelu trzeba mieć tak bardzo pod kontrolą tę swoją zewnętrzną personę, oczywiście też z lęku przed różnymi rzeczami, że się z tranzycją czeka tak długo, aż się wyjedzie z miasta, zmieni środowisko, zerwie stare znajomości itp.

J.S.: Coś o tym wiem.

Ale to jest to, że w literaturze trans – a szerzej w literaturze queerowej, która stanowi istotny punkt odniesienia w myśleniu o literaturze trans (zresztą jest trochę do niej odniesień u Peters) – bardzo mocno eksponowany jest taki rodzaj chaotycznego, problematycznego życia powiązanego z przestrzenią barową, z przestrzenią pracy seksualnej w głębokiej prekarności, ale też ze światem takich społeczności trans. Amy trafia do tego świata z zewnątrz zupełnie i ona reprezentuje tę grupę transkobiet, która rzadziej pojawia się w mediach, bo mniejsza jest jej bohemiczność i romantyczność.

Chyba też w tym medialnym wizerunku osób transpłciowych wciąż najważniejsze jest pokazywanie cierpienia. To taka narracja, która opiera się bardziej na litości niż na solidarności. A trudniej w ten sposób mówić o kimś, kto na przykład ma stałą i satysfakcjonującą pracę.

J.S.: Jules Gleeson, teoretyczka trans, pisała o dwu głównych modelach tranzycji. Istnieje model, powiedzmy, indywidualistyczno-tożsamościowy, zbudowany wokół próby ucieleśnienia pewnego ideału płciowego przez pracę nad sobą. Gleeson wiąże ten model z liberalną czy wręcz neoliberalną wizją podmiotowości. Zestawia go z modelem uspołecznionym, w którym tranzycja oznacza raczej odnalezienie się w określonych relacjach społecznościowych, materialnych, zawodowych itd. To jest podejście bardziej komunitarne. Chociaż te dwie możliwości oczywiście nie są sobie całkowicie przeciwstawne i większość osób trans łączy obie przestrzenie, to właśnie ten drugi model w narracjach osób trans o samych sobie często przeważa. A dramat Amy i jej zmagania z tożsamością są dużo bardziej zindywidualizowane.

K.S.: A z drugiej strony postać Amy/Amesa sprawia, że powieść daje się uniwersalizować, z Amy/Amesem mogą współodczuwać czytelniczki i czytelnicy doświadczający innych rodzajów nieprzystawalności. Podróż w głąb głowy Amy, w głąb dynamiki jej związku z Reese daje się moim zdaniem ekstrapolować na inne doświadczenia. Dlatego ta powieść była dla mnie takim odkryciem. Mogłam się zidentyfikować z tą postacią, bo wydawało mi się, że wystarczy odkręcić wektor z transkobiety na transchłopaka, a wszystko inne można zostawić: zwłaszcza lęk przed tym, że coming out i tranzycja wiąże się z byciem jakimś takim wystawionym, obnażonym, ale i groteskowym. To jest, moim zdaniem, lęk, którego wiele osób trans doświadcza i dlatego woli już zamknąć się w tej skorupie płci przypisanej przy urodzeniu.

J.S.: Ale warto podkreślić, że to nie dotyczy tylko i wyłącznie osób trans.

K.S.: Tak, tak, właśnie o to mi chodzi, że osoby cis też mogą się z tym zidentyfikować, nawet z doświadczeniem dysocjacji w seksie, które jest opisane u Amy. To jest wielka wartość tej powieści, że ona otwiera. Jest też głęboka prawda w obserwacji, że łatwiej uciec w inne ramiona niż porozmawiać szczerze ze swoją partnerką. To brzmi tak tandetnie jak z jakiegoś poradnika: „Rozmawiaj z partnerem o swoich potrzebach”, ale faktycznie te potrzeby mogą być tak pojebane i tak skomplikowane, a rozmawianie o nich tak trudne, że ucieczka, zdrada lub odejście wydaje się łatwiejszym wyjściem.

Pamiętam tę sytuację: Amy umawia się na seks z kobietą, w której lokuje po części takie uczucia jak do matki. W pewnej chwili zaczyna myśleć, że skoro płaci, to może wymagać czegoś, co zaspokoi jej potrzeby. I za tym idzie pytanie: dlaczego Amy nie powie o tych potrzebach osobom, z którymi ma bliskie relacje? Czemu potrzebuje tej asekuracji, którą jest zapłata za seks, żeby móc sobie pozwolić na jakieś uwolnienie?

J.S.: Najbardziej w „Trans i pół, bejbi” zachwyciło mnie to, że ta powieść mówi bardzo otwarcie: osoby trans i osoby cis są sobie dużo bliższe pod względem doświadczeń życiowych, także związkowych, niż się zazwyczaj zakłada. Ale ta bliskość jest podszyta nieredukowalną różnicą. Peters problematyzuje to głównie wokół kwestii macierzyństwa – w jej powieści wciąż powraca pytanie, co łączy i co dzieli kobiety cis i trans właśnie na tym poziomie.

Wydaje mi się, że można to pożytecznie zestawić z tym, co pisze inna popularna w Polsce autorka queerowa. Mam na myśli Maggie Nelson. W jej „Argonautach”, po części poświęconych erotyzmowi macierzyństwa, są fragmenty, które odnoszą nas do podobnej problematyki – do kwestii różnorodnych form macierzyństwa. Relacje między tymi baby trans a bardziej dojrzałymi osobami trans, czasami interpretowane jako alternatywne formy rodzicielstwa, są też bardzo często relacjami otwarcie erotycznymi. I to je komplikuje, bo żyjemy równocześnie w dwóch rejestrach: z jednej strony rodzicielskim, z drugiej strony partnerskim. Nie jest łatwo pogodzić ze sobą te rejestry. Jeżeli masz porozmawiać ze swoją partnerką, która jest też w pewnym sensie twoim dzieckiem…

K.S.: Albo twoją matką.

J.S.: …to ukazanie tego, jak niebywale to potrafi być wyczerpujące, wycieńczające, jest bardzo ważną zasługą książki. Więc w tym sensie niedojrzałość Amy jest dosyć ważnym wymiarem tego, co się tam dzieje. Pomimo tego, że Amy jest starsza od Reese, to jest dużo mniej od niej dojrzała jako kobieta czy transkobieta i to prowadzi do kłopotów.

Czy to ma związek z dwoma modelami, o których mówiłaś? Amy jest bardziej indywidualistyczno-liberalna w budowaniu swojej tożsamości, a Reese jest bardziej zanurzona w relacjach?

J.S.: Amy przychodzi do bycia trans dosyć późno i bardzo z zewnątrz, nie ma takiego społecznościowego zaplecza, w którym mogłaby swobodnie funkcjonować, a którym dysponuje Reese. W rezultacie bardzo dużą część potrzeb wynikających z bycia trans przenosi na Reese. To taki typowy problem w związku, który dużo komplikuje, znam to troszkę z własnych doświadczeń. Wiele osób trans nie potrafi się rzucić w wir tranzycji z taką swobodą czy takim entuzjazmem, jak inni. I bardzo mocno polegają na jednej czy dwóch bliskich im osobach, które stają się ich podstawowym punktem oparcia, a to potrafi być ogromnie wycieńczające i wymagające.

Czyli jeśli dokonujesz tranzycji trochę poza społecznością osób transpłciowych, to jest większa szansa, że będziesz lokować wszelkie emocje w jednej, dwóch innych osobach. Czasami również uczucia romantyczne i pożądanie.

J.S.: Jest takie zdanie u Peters – nie wiem, czy to jej własne zdanie, czy przywołuje jakiś stary żart osób trans – że życie osób trans jest jak choroba przenoszona drogą płciową: łapie się je od innych. Bardzo niewiele osób trans w pełni samodzielnie przechodzi tranzycję, to prawie zawsze dzieje się na poziomie społecznym, tylko że często to jest kontakt z drugiej ręki: przez internet, przez media społecznościowe, przez kulturę popularną. A dużo trudniej jest po prostu wejść w społeczność.

Trzymając się metafory rodzicielstwa – w tym sensie, że dziecko czy baby trans to osoba, która wymaga pewnej opieki, troski – w większej społeczności troska jest bardziej uspołeczniona. Te wysiłki, te nakłady są rozłożone. Chociaż to się też często wiąże z większą kontrolą społeczną. Zresztą są też osoby trans, które przechodzą tranzycję, wchodząc bardzo mocno pod opiekę, troskę cisosób. One są w stanie też dostarczyć pewnej formy walidacji, pomocy itd.

To nas prowadzi do pytania, czy czytanie tej książki i rozmawianie o niej może coś wnieść do życia osób transpłciowych w Polsce, zwłaszcza transpłciowych kobiet.

K.S.: Najbliższa mi transdziewczyna nie chciała czytać tej książki. Jakoś sam tytuł ją odrzucił, stwierdziła, że nie ma ochoty czytać o cierpieniach osób trans, i nie bardzo udało jej się wytłumaczyć, że powieść jest też o czymś innym.

J.S.: Ale to jest bardzo częsta reakcja w ogóle, wiesz? Znam wiele takich osób trans – ostatnią rzeczą, jaką mają ochotę robić, jest zajmowanie się fikcją literacką dotyczącą ich samych.

K.S.: „Trans i pół, bejbi” znam z polecenia koleżanki, biseksualnej, cispłciowej lesbijki, która identyfikuje się z Reese. Zachwyciła się nią też inna koleżanka, również cis, która do niedawna uważała się za hetero, a teraz chyba nie do końca. Ale oprócz ciebie to nie wiem, czy znam jakąś transdziewczynę, która by to czytała; znam kilku transchłopaków, którym się to podoba.

J.S.: Wrzuciłam tę książkę jako jedną z lektur na grupę czytelniczą dla osób trans, którą prowadzę, i została bardzo dobrze przyjęta. Ale właśnie to, co mówisz, jest bardzo ważne: że ta książka ma taki powab dla czytelników cis, jakby czytali coś intymnego, jakby to było takie wejrzenie za kurtynę. A jednocześnie jest napisana w sposób, który jest dla nich dosyć łatwo przyswajalny i dosyć, że tak powiem, łatwo strawny.

K.S.: Tak, ale łatwostrawność to jest komplement, a nie zarzut. I to jest przede wszystkim świetna powieść obyczajowa w takim starym dobrym stylu, jakimś takim XIX-wiecznym – w sensie pewnego rozmachu, z jakim portretuje różne środowiska, i też bardzo ciekawej i przemyślanej narracji, która retarduje, zwalnia, zawraca, ale też się zawiesza często na szczególe, nawet nie tylko obyczajowym, na geście, na pogodzie. To decyduje o tym, że świat przedstawiony jest bardzo, bardzo gęsty i pełny. Mam też wrażenie, że po prostu Torrey Peters interesuje się światem i ją obchodzi cały świat jako taki, wszystko, co jest w nim. Również dlatego to może być przystępna książka dla osób cis. A także dlatego, że Katrina – czyli ciskobieta – jest tu bardzo interesującą postacią i przy drugiej lekturze wydaje mi się jeszcze bardziej interesująca.

J.S.: Jednym z moich absolutnie ulubionych fragmentów jest ten, w którym Katrina odkrywa swoją queerowość na imprezie. To jest tak doskonale uchwycone: moment, w którym pewna grupa ludzi zaczyna rozumieć, że to, co ich bolało całe życie, ma nazwę i nazywa się cisheteropatriarchatem. A jednocześnie odkrywają to w sposób odległy od aktywistycznego zaangażowania. Książka w ogóle jest niebywale czuła względem bohaterek, ma dużo empatii. Przy całej kłopotliwości, rozmaitych, licznych bardzo przywarach postaci, narracja nie jest nigdy okrutna.

Ale przypomniało mi się, jak to się zaczyna: od wykładu o tym, dlaczego Reese znajduje pewną satysfakcję w byciu bitą i poniżaną. Ona wiąże poczucie kobiecości z byciem pożądaną tak bardzo, żeby zostać zdominowaną. Wtedy pomyślałam, że moje cis i nie tylko cis koleżanki-feministki mogłyby się zdenerwować, że Reese tego potrzebuje. I Katrina też by mogła się zdenerwować.

Ale to zdenerwowanie jest bardzo często mocno dwuznaczne – w tym sensie, że wariantem tego, co opisuje Reese, jest przecież (mocno wiązana z przestrzenią kobiecości) przyjemność z lektury romansów, z fantazji o byciu uwiedzioną. Być może jest tak, że relacje między osobami cis i osobami trans w pewnym momencie stawiają bardzo ostro pytanie o to, dlaczego pragniemy płci, chociaż wiemy, że płeć jest tym, co nas rani i ogranicza, nawet jeśli sprawia również przyjemność.

K.S.: Albo dlaczego odrzucamy płeć. Bo to jest równie ważna część tego pytania.

J.S.: Być może to, co nazywamy rozczarowaniem heteroseksualnością, często jest rozczarowaniem płcią. Jeszcze jedna rzecz: relacja transkobiet na przykład względem takiej uległej kobiecości jest często inna niż ciskobiet, bo mimo wszystko do pewnego przynajmniej stopnia jest relacją z wyboru.

Virginie Despentes napisała małą książeczkę zatytułowaną „Teoria King Konga” – wydano ją już po polsku. Pod koniec autorka analizuje fantazje o gwałcie u kobiet, także u siebie, i mówi o nich jako o pewnej adaptacji do życia w warunkach heteropatriarchalnych. Mówi, że jakoś zrozumiałe jest to, że kobiety nauczyły się czerpać pewne rodzaje przyjemności ze swojego umiejscowienia w systemie patriarchalnym, bo to strategia przetrwania. To jest konieczne, żeby znajdować możliwości dobrego życia w warunkach opresji. Uderzyło mnie to, że książka zupełnie pomija kwestię transkobiet, które mają tego typu fantazje, ale które nie muszą odbierać ich jako przejawów przymusu wynikającego z płci, do której zostały przypisane; ich „problematycznych” fantazji nie się w związku z tym zakwalifikować po prostu jako strategii obronnych. To coś innego.

Znam przez moje badania bardzo wiele ciskobiet, których przywilejem jest to, że jeśli lubią na przykład ulegać w łóżku, to zazwyczaj nie muszą tego problematyzować. Standardową odpowiedzią jest, że mogę być uległa w łóżku, bo jestem takim strasznym girlbossem poza nim. W łóżku partner może mi dawać klapsy, wiązać mnie, nazywać mnie dziwką, ale kiedy tylko wychodzę poza sypialnię, to się kończy, jestem najtwardszą osobą w mieszkaniu i wszyscy widzą, jaka jestem dominująca. Transkobiety często nie mają takiej łatwej wymówki, jeśli chodzi o odseparowanie swoich doświadczeń seksualnych i swojej seksualnej podmiotowości od ich upłciowienia.

K.S.: Zresztą Amy sobie sama cały czas zarzuca mizoginię i transmizoginię. Może wnioskiem dla wszystkich powinno być to, że nie ma co się rozliczać z myślozbrodni, że jednak dałoby się mieć różne niepopularne fantazje, ale jednocześnie pozostawiać je w takiej strefie, która nie definiuje całej reszty stosunków społecznych.

J.S.: „Trans i pół, bejbi” jest powieścią o rozczarowaniu w dużej mierze. O rozczarowaniu płcią, o rozczarowaniu seksem, rozczarowaniu rodzicielstwem, rozczarowaniu tranzycją i tak dalej, i tak dalej…

Jest też o rozczarowaniu normami. W finale Katrina żałuje, że nie może liczyć na stabilną relację, w której mogłoby się realizować jej rodzicielstwo. Jednak temu zawodowi towarzyszy refleksja Amy na temat tego, że przyczyną może być konieczność wymyślania wszystkiego nieomal od zera. W poprzek zastanych norm właśnie.

J.S.: Tak, ale z drugiej strony to też jest rozczarowanie, które nie poprzestaje na stwierdzeniu, że mi „nie wyszło”. Jest tu podkreślenie, że nasza płeć, nasza seksualność, nasza erotyka życia codziennego z jednej strony nieustannie wykracza poza nasze oczekiwania – to, co nam się wydaje rozsądne – a z drugiej strony też notorycznie nie dociąga do naszych oczekiwań. To nie oznacza, że powinniśmy ją porzucić, wrócić do tej bezpiecznej przystani monogamicznego, heteronormatywnego związku. Te wyzwolone formy mogą nam pomóc, mogą bardziej nadawać się do życia, ale onie rozwiązują wszystkich problemów.

To jest bardzo bliskie temu, o czym mówi współczesne, feministyczne pisarstwo na temat seksualności. Takie książki jak „The Right to Sex” Amii Srinivasan czy „Tomorrow Sex Will Be Good Again” Katherine Angel, które bardzo mocno podkreślają właśnie pytanie o to, jaka jest kobieca seksualność po rozczarowaniu kobiecością i seksualnością. O to, jak poradzić sobie z erotyką, z pożądaniem seksualnym, z fantazjami w realiach, w których wiemy, że seks nie jest tym, czym powinien być.

Mnie się to kojarzy także z książką Ewy Illouz „Dlaczego miłość rani?”. Pokładamy w swobodzie seksualnej nadzieje, które nie mogą się ziścić, dopóki pod wolnościowymi obietnicami ciągle tkwić będą rozmaite nierówności. Autorka porównuje to z mówieniem o wolnym rynku.

J.S.: Tutaj też rozczarowanie niczego nie zamyka. Peters mimo wszystko jest dosyć optymistycznie nastawiona względem życia i płci, seksualności swoich bohaterek, tylko że to jest optymizm po przejściach. Nie ma nawoływania, że powinniśmy wrócić do bardziej bezpiecznych czy stabilnych form, tylko że powinniśmy się pogodzić z tym, że ten wymiar pewnego niedostatku czy rozczarowania jest jakby konstytutywny…

Queerowe relacje mogą nie wyjść, mogą ranić, mogą być problematyczne – ale to nie jest argumentem przeciwko queerowym relacjom, lecz przeciwko naiwnemu wyobrażeniu, że nierówności społeczne czy cisheteropatriarchat mogą być przezwyciężonye tylko przez zmianę tego, z kim się prześpimy i jak. A jednocześnie wszystkie te relacje są jak najbardziej życiodajne, jak najbardziej potrzebne. I to jest może jedna z rzeczy, które sprawiają, że wiele transdziewczyn w Polsce, młodych transdziewczyn – w tym tych, które ja znam – nie lubi czytać literatury trans tego rodzaju. Dlatego że to jest często konfrontowanie się z tym, że bycie trans nie wyzwoli nas od wszystkich demonów, które nas nawiedzają. Co nie oznacza, że to nie jest droga do lepszego życia.

K.S.: Bliski jest mi ten queer-optyzmizm, zawsze byłem przekonanx, że queerowe relacje mają potencjał przekształcania świata, relacji międzyludzkich, a co za tym idzie, relacji społecznych. To nie znaczy bynajmniej, że queerowe związki będą z automatu funkcjonalne. Też mogą być toksyczne i mogą podlegać podobnym dynamikom rozczarowania, władzy, namiętności jak niequeerowe.

J.S.: Rozmawialiśmy o  braku infrastruktury, o tym, że trzeba wszystko wymyślać na nowo. Jedną z wielkich zalet heteroseksualnego romansu jest to, że mamy gigantyczny, wbudowany w kulturę system wsparcia dla niego jako instytucji. I na tym systemie możemy polegać.

K.S.: Jeśli cię rzuci chłopak albo dziewczyna, to będą cię pocieszać koleżanki i powiedzą, że on był chujem, a ona głupia. A jeżeli umawiałxś się z kimś, że razem wychowacie dziecko urodzone przez trzecią osobę, która zdecydowała się jednak przerwać ciążę, to nagle się okazuje, że nie masz z kim tego i jak tego przepłakać.

J.S.: Albo tak samo, gdy jesteś w jakiejś przedziwnej polikule, w której twoi rodzice mogą mieć problem ze zrozumieniem, o co chodzi… Zresztą, nie tylko rodzice. To równie dobrze może być spora część twoich cis-, heteroznajomych. I to prowadzi do tego, że wszystko musimy wynajdować na nowo albo przynajmniej często mamy takie poczucie, że wynajdujemy to na nowo. A to jest znowu wysiłek, to jest brak asekuracji. Operowanie poza parametrami systemu. I trzeba się zastanawiać, co to znaczy, że przechodzisz swoją dziewczęcość, mając trzydzieści lat.

To jest w powieści.

J.S.: Dość dobrze wychodzi to też w doświadczeniach Katriny, która się orientuje, że jej doświadczenia rozwódki nie do końca znajdują dla siebie wsparcie instytucjonalne w kulturze. I to nas kieruje w stronę takiego rozumienia queerowości, które wolę od rozumienia jej jako synonimu LGBT. Chodzi o pewne doświadczenie niedopasowania do dominujących systemów relacyjności, intymności, a nie o to, z kim sypiasz albo z kim chcesz wchodzić w związki małżeńskie.

„Trans i pół, bejbi” dotyka wielu typowych transdoświadczeń. I być może właśnie to pokazanie, że te doświadczenia są kłopotliwe ze względu na ich niedopasowanie do systemu, jest tym, co pozwala tej książce mieć tak szeroki rezonans. Ona nie próbuje asymilować doświadczenia trans do doświadczeń cis, ale pokazuje, że same kategorie przeciekają … Tym bardziej, że dla części osób trans, dla części osób LGBT tego rodzaju podejście do queerowości to może być obraza: one chcą się znaleźć w ramach systemu i być jak najbardziej ustabilizowane.

Na razie tylko trochę powiedzieliśmy o literackości tej książki, w tym o jej współrzędnych gatunkowych czy sposobie korzystania z konwencji.

K.S.: Na pewno Peters jest obdarzona wielkim talentem literackim. Strasznie fajne jest to, że perspektywy tych trzech osób się przenikają, ale stosunek narratorki do poszczególnych mówiących głosów nie jest jednakowy. Pojawia się pytanie, w którym momencie ta narracja jest wiarygodna, a w którym jest niewiarygodna – to coś, o czym trzeba samemu zdecydować. Są też fantastyczne postaci drugo- i trzecioplanowe – na przykład matka Katriny, która wywraca całą tą queerowość do góry nogami…

J.S.: Chciałabym tylko dodać, że to jest też pod wieloma względami komedia obyczajowa. To niebywale zabawna książka. Fantastyczny jest ten rodzaj słodko-gorzkiej ironii, z którą to jest napisane, właściwie od pierwszych stron, od tego spotkania z kowbojem…

Jeżeliby wyciąć wszystkie refleksje i retrospekcje – co byłoby oczywiście zbrodnią – to zostalibyśmy z całym szeregiem scen, które czasami są prawie slapstickowe. Tak jak pościg w Uberze.

J.S.: Nawet powstaje serial.

No proszę! Ciekaw jestem, co wyciągną, a co schowają.

J.S.: Badaczka Grace Lavery, która sama jest trans, mówi, że to jest pierwsza wielka burżuazyjna powieść trans. A Peters przecież wychodzi z zaplecza takiej bardzo mniejszościowej literatury – przed „Trans i pół, bejbi” była zaangażowana w działalność Top Side Press, czyli małych, alternatywnych wydawnictw zajmujących się promowaniem literatury trans. I na świat klasy średniej, szczególnie dobrze usytuowanej trans klasy średniej, spogląda trochę od dołu. Jej tekst jest przesączony delikatną złośliwością względem awansu klasowego, jej perspektywa jest raczej outsiderska względem świata, który Peters opisuje. Dlatego, mam wrażenie, Reese jest postacią najbliższą doświadczeniom autorki. Tak bym spekulowała. I to z jej perspektywy patrzymy właśnie na ten troszkę dziwaczny, troszkę zabawny, troszkę piękny świat szalonej klasy średniej.

K.S.: Też mi się wydaje, że Reese jest najbliższa autorce, ale zarazem narratorka jest wobec Reese najbardziej krytyczna, najbardziej złośliwa i najmniej czuła.

J.S.: Zresztą to po prostu się świetnie czyta, to dość uniwersalna reakcja. Stąd dla mnie bardzo ciekawe też jest to, jak pod pewnymi względami jest to bardzo konwencjonalna powieść, bardziej niż spora część literatury trans, którą ja znam. Chociaż ma typowy dla tej literatury zabieg: otwarte zakończenie. Nie znam chyba ani jednej współczesnej powieści trans z zamkniętym zakończeniem, które podsumowuje wszystkie wątki, upina relacje, więc tutaj też musi być to niedopowiedzenie na końcu…

K.S.: Może to wynika właśnie z queerowej czasowości. Że nie wiemy, jak się te historie skończą….

J.S.: Tak, a poza tym też z doświadczenia osób trans wypływa to, że tranzycja nie jest procesem, który się domyka. To jest chyba jedna z głównych różnic między pisaniem o transpłciowości przez osoby cis i trans. W tym pierwszym wypadku częste jest wyobrażenie, że tranzycja to taki proces od punktu A do punktu B, który się zaczyna i zamyka, jest jakby przezwyciężeniem poszczególnych barier po to, żeby wreszcie osiągnąć wymarzone uczucie nowego życia. W literaturze trans – także u Peters – bardzo mocno wychodzi coś innego: że tranzycja jest procesem, który się nie kończy.

To stoi w kontraście do częstego sposobu pisania o romantycznej miłości: takiego, w którym kończymy opowiadać, gdy wygląda na to, że już wszystko się udało. Postacie się schodzą, wspólnie adoptują labradora i już jest koniec książki, i żyli długo i szczęśliwie.

J.S.: I tranzycjonowali długo i szczęśliwie.

 

Torrey Peters, „Trans i pół, bejbi”
tłumaczenie: Aga Zano
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2022