Z rocznicami, zwłaszcza okrągłymi, wiążą się zazwyczaj różnego rodzaju podsumowania. Nic więc dziwnego, że spektakl przygotowany z okazji stupięćdziesięciolecia nieprzerwanej działalności Teatru Polskiego w Poznaniu to wieloprzystankowa, zaplanowana z rozmachem wyprawa w przeszłość. Zwrócenie się ku temu, co wydarzało się przez półtora wieku istnienia poznańskiej sceny – zabieg w dużym stopniu oczywisty – obarczone było jednak sporym ryzykiem. Wynikało ono między innymi z obfitości materiału historycznego, mnogości zdarzeń, postaci i wątków. Spośród nich trzeba było jakoś wyselekcjonować te, o których będzie się opowiadać, co nieuchronnie oznacza konieczność odrzucenia innych, niejednokrotnie wcale nie mniej znaczących. W takich okolicznościach niebezpiecznie łatwo popaść w nadmierny sentymentalizm albo pozwolić, by spektakl przerodził się w nieznośną, patetyczną celebrację. Na całe szczęście twórcom „Pieścidełka. Teatru Narodowego nad Wartą” udało się w przeważającej mierze tego rodzaju niebezpieczeństw uniknąć. Spektakl zawdzięcza to przyjętej przez jego realizatorów i realizatorki strategii utrzymywania proporcji pomiędzy momentami powagi a dominującą, nasyconą duchem zabawy, teatralną żywiołowością. Nie mniej istotna jest też szczypta autoironicznego dystansu, z jakim teatr za sprawą jubileuszowego przedstawienia przygląda się własnej historii.
Współistnienie tych elementów uwidacznia się już na poziomie tytułu, w którym wykorzystano określenie stworzone ponoć przez samych mieszkańców Poznania. „Pieścidełko” dawało wyraz ich pozytywnemu stosunkowi do miejsca, które w czasach, gdy miasto otoczone było pruskimi fortyfikacjami, stanowiło enklawę polskości, wnosząc istotny wkład w podtrzymywanie narodowej tożsamości. Podkreśla to napis znajdujący się na frontonie – „Naród sobie” – przypominający o wyjątkowej w skali kraju, oddolnej i obywatelskiej inicjatywie wzniesienia budynku mającego stanowić „świątynię” polskiej sztuki, będącego przestrzenią wolności i znakiem sprzeciwu wobec polityki zaborcy. Trudno jednak nie zauważyć, że o ile miano „teatru narodowego” wydaje się w tym kontekście całkowicie uzasadnione, o tyle „pieścidełko”, zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy, jawi się jako określenie cokolwiek nieprzystające, wymagające wzięcia w cudzysłów. Podobnie rzecz ma się zresztą z innymi słowami, wyrażającymi zachwyt architektonicznym kształtem budynku, takimi jak „cacuszko”, „bombonierka” albo „pudełeczko”. Myśl o tym, jak bardzo wystrój widowni nie współgra z estetyką części przedstawień wystawianych obecnie w Polskim, może prowokować pobłażliwy uśmiech.
Jakkolwiek historia budowy teatru oraz łączący się z nią wątek patriotyczny traktowane są w spektaklu z należytym uznaniem oraz słusznym podziwem dla społecznego zaangażowania (budowa finansowana była ze składek i darowizn), twórcy zabezpieczają się przed patosem, mistrzynią ceremonii czyniąc… Żabę (Alex Freiheit, wokalistka duetu SIKSA, występująca kilka lat temu w wyreżyserowanym przez Jakuba Skrzywanka „Kordianie”). W otwierającej „Pieścidełko” scenie mozolnie wychodzi ona z piwnic gmachu, stając się figurą jego przeszłości. To postać z teatralnej legendy, zgodnie z którą zakopano ją w fundamentach budynku. W dalszej części spektaklu postać grana przez Freiheit porusza na obrzeżach sceny, przyglądając się działaniom innych bohaterek i bohaterów. Jej obecność ma funkcję podobną do zjawienia się Chochoła w „Weselu”. Skojarzenie z dramatem Stanisława Wyspiańskiego wzmacnia pojawienie się korowodu tancerzy ubranych w wiejskie stroje i piosenka z powracającym w refrenie zdaniem: „Raz dokoła, raz dokoła, naród woła, woła, woła”. Żaba inicjuje rocznicową paradę duchów przeszłości – uruchamia ciąg scen z udziałem kolejnych postaci, które w znaczący sposób zapisały się w dziejach poznańskiego teatru.
Ważnymi bohaterami „Pieścidełka” są historyczni dyrektorzy Teatru Polskiego. Na scenie pojawiają się: Bolesław Szczurkiewicz (Jakub Papuga), którego w kierowaniu teatrem wspomagała żona, Nuna Młodziejowska-Szczurkiewiczowa (Ewa Szumska), Edmund Rygier (Piotr B. Dąbrowski), Andrzej Lelewicz i Wilam Horzyca (obaj grani przez Denisa Kudijenkę) oraz Tadeusz i Irena Byrscy (Piotr Kaźmierczak i Monika Roszko). Twórcy skupiają się przede wszystkim na czasach dawniejszych. Poza Horzycą, który opuścił Poznań w 1951 roku, rzuciwszy podobno na teatr klątwę, by przez pół wieku nic się w nim nie udawało, oraz Byrskimi, którzy spędzili w Teatrze Polskim sezon 1958/1959, wszyscy wymienieni pełnili swoje funkcje przed II wojną światową.
Wychodząc ze słusznego założenia, że dzieje poznańskiej sceny po 2000 roku pozostają w żywej pamięci widzów, twórcy poświęcają im znacznie mniej miejsca, co pozwala im także uniknąć niezręczności personalnych. Wymóg skrótowości wymusił skupienie się na kilku wydarzeniach z ostatniego ćwierćwiecza. Wybrano te, które oburzały konserwatywnie nastawioną część publiczności, prowokowały kontrowersje i wywoływały skandale. Wzmiankom o dyrekcji „dwóch Pawłów” (Łysaka i Wodzińskiego) towarzyszą odniesienia do spektakli opartych na cieszącej się wtedy sporym zainteresowaniem dramaturgii brytyjskich nowych brutalistów. Czasy Pawła Szkotaka reprezentuje wspomnienie dość chłodno przyjętej „Balladyny” w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego, w której jednak znalazły się sceny doprowadzające część widzów do białej gorączki. Chodziło między innymi o rapowane utwory duetu Cipedrapskuad – aż szkoda, że w „Pieścidełku” pojawiają się one w zmienionej i okrojonej wersji. Nie ulega wątpliwości, że twórcy podkpiwają z kołtuństwa i cenzorskich zapędów (np. części miejskich radnych), zarazem budując wizerunek instytucji siejącej ferment – w myśl powtarzanego przez jej obecnego dyrektora artystycznego Macieja Nowaka i skandowanego ze sceny hasła „Albo się ma teatr, albo ma się spokój”. Przede wszystkim kreślą jednak kolejną linię łączącą teraźniejszość z przeszłością, opartą na utyskiwaniach na to, jakie spektakle publiczność uznaje za warte oglądania, a na jakie przychodzić nie chce. Nawiązań do tego wątku nie brakuje również w epizodach odwołujących się do przeszłości poznańskiego teatru.
„Pieścidełko” przypomina o wielu różnych postaciach, związanych z Teatrem Polskim: pojawia się Emil Zegadłowicz (Mariusz Adamski), który był tu kierownikiem literackim, ale angażował się także w działalność poznańskich kabaretów, podobnie jak Artur Maria Swinarski (Paweł Siwiak). Bardzo wyraziście zaznaczona jest epizodyczna obecność w Poznaniu sławnych aktorek – Gabrieli Zapolskiej (Sylwia Achu), Heleny Modrzejewskiej (Aleksandra Samelczak) i Stanisławy Wysockiej (świetnie granej przez Barbarę Krasińską), która na tutejszej scenie również reżyserowała. Twórcy starają się prowadzić ciąg zdarzeń, przywołując sytuacje potencjalnie rozpoznawalne dla widzów: kaprysy gwiazd autentycznych przenikają się z pretensjami gwiazd aspirujących, a Wysocka ze śmiertelną powagą mówi zarówno o zobowiązaniach wobec sztuki, jak i o swoich uczuciach do Zegadłowicza. Nagromadzenie opowieści, anegdot i historii okazuje się jednak nieco przytłaczające, zwłaszcza dla osób mniej obeznanych z dziejami teatru, którym historyczne wycieczki mogą nieco się dłużyć.
Wynagradza to widowiskowa strona przedstawienia, której towarzyszy rozbudowana warstwa muzyczna. Na scenie przez cały spektakl obecna jest Orkiestra Antraktowa pod kierownictwem Adama Domurata. Śpiewają członkinie i członkowie Chóru Pogłosy z Joanną Sykulską na czele, ale też aktorki i aktorzy – ci zresztą z różnym powodzeniem, ale okolicznościowy charakter spektaklu pozwala wybaczyć drobne potknięcia. Cała obsada, wspierana przez kilkoro profesjonalnych tancerzy, angażuje się też w zbiorowe choreografie. Twórcy chętnie sięgają po różne konwencje – są w „Pieścidełku” elementy rewii, musicalu (niestety, teksty części piosenek nie ułatwiają zadania wykonawcom) czy kabaretu; pojawiają się też rekonstrukcje scen z kilku dawnych spektakli.
Choć poszczególne postaci osadzone są w konkretnych okolicznościach swoich czasów (opisywanie ich byłoby niepodobieństwem, spektakl trwa ponad trzy godziny), twórcy nie poprzestali na inscenizowaniu kroniki, co z konieczności musiałoby być wybiórcze. Przedstawiana historia nieustannie stanowi punkt odniesienia dla teraźniejszości. Dylematy, z jakimi dyrektorzy mierzyli się w kolejnych prezentowanych okresach, wywołują na plan pierwszy ponadczasowe pytania, dotyczące między innymi sposobów budowania relacji z widzami czy tworzenia repertuaru. To jedna z głównych rozterek Szczurkiewicza, pomstującego na niezbyt wyrafinowane oczekiwania publiczności, ale też problem, z którym i dzisiaj mierzyć musi się każda osoba decydująca o linii programowej instytucji teatralnych. Wygłaszany pod koniec przedstawienia monolog Kornelii Trawkowskiej dotyka z kolei wielu dyskutowanych współcześnie kwestii związanych z aktorstwem (postrzeganym jako sztuka, zawód, ale też pasja), wykorzystywaniem ciała jako narzędzia komunikacji oraz rolą teatru w życiu zbiorowym.
„Pieścidełko”, niezależnie od rocznicowego charakteru, to przedstawienie z powodzeniem wpisujące się w powracający od kilku lat na wielu polskich scenach nurt autoteatru. Twórcy przyglądają się sieci rozmaitych zależności i relacji, które wpływały na specyfikę i tożsamość poznańskiego teatru w przeszłości, sugerując, że wiele z nich kształtuje charakter tego miejsca także dzisiaj. Przyglądają się relacjom instytucji z władzami i publicznością, a nawet – z krytykami (reprezentowanymi przez Jerzego Kollera, znakomicie zagranego przez Michała Kaletę). Nie lekceważą też stosunków międzyludzkich wewnątrz teatru, zwracając szczególną uwagę na wzajemne traktowanie się dyrekcji, reżyserów i osób z zespołu aktorskiego. Szkoda, że w jubileuszowym spektaklu nie znalazło się miejsce dla innych postaci, które równie ciężko pracują na rzecz Teatru Polskiego, a zwykle pozostają ukryte. W spektaklu nie ma mowy o pracownikach obsługi technicznej, paniach garderobianych czy obsłudze widowni. W „Pieścidełku” brakuje choćby niewielkiego gestu wykonanego w ich stronę, a tego braku nie są w stanie zrównoważyć – słuszne skądinąd – obserwacje krytycznie komentujące fakt, że Teatrem Polskim (i polskim teatrem) od lat rządzą mężczyźni.
Może niedopatrzenie to uda się naprawić przy okazji kolejnej rocznicy, będącej ponownym impulsem do formułowania diagnoz na temat współczesności i snucia wizji przyszłości w czasie spoglądania w przeszłość. Zwracając się ku niej w stupięćdziesięciolecie funkcjonowania poznańskiej sceny, twórcy „Pieścidełka” żartobliwie przypominają, że teatralny kurz ma szczególną wartość i powinien być traktowany z szacunkiem. Choć to zupełnie nie po poznańsku, trzeba się cieszyć, że może sobie zalegać gdzieniegdzie w zakamarkach teatru. Ważne, by regularnie ścierać go ze sceny.