Nr 11/2025 Na teraz

Ślepy od świateł

Łukasz Homziuk
Film

Trudne są początki filmowej kariery Abla Tesfaye, znanego szerzej jako The Weeknd. Na aktorskie salony próbował wedrzeć się dwa lata temu rolą w serialu „Idol”, który miał być kolejnym hitem twórcy „Euforii” Sama Levinsona. Projekt okazał się jednak totalnym blamażem; gorącym kartoflem, który wszyscy w niego uwikłani najchętniej zakopaliby głęboko w ziemi. Spośród całej obsady największe cięgi zebrał właśnie Tesfaye. Temat bolesnej porażki „Idola” powraca również w jednej ze scen „Hurry Up Tomorrow” – filmu może aż zbyt nachalnie autorefleksyjnego. Artysta gra w nim na poły fikcyjną, na poły prawdziwą wersję samego siebie. Pod przykrywką fabuły rozlicza się z własną przeszłością, przez niemal dwie godziny mierzy się ze swoimi demonami. Zasadne okazały się obawy o to, czy ta walka obejdzie kogokolwiek poza jego największymi fanami. Krytycy zza oceanu niemal zgodnie piszą o najgorszym filmie roku. Nie sądzę jednak, by obraz zasługiwał na tak ostrą ocenę.

Podobnie jak w przypadku klasyków lat 80., „Purple Rain” i „Pink Floyd – The Wall”, mamy do czynienia z filmem nierozerwalnie sklejonym z twórczością występującego w nim muzyka. Wydany w styczniu album „Hurry Up Tomorrow” jest wedle zapowiedzi autora ostatnim opublikowanym pod pseudonimem The Weeknd. Film pod tym samym tytułem nie tylko robi genialny użytek z piosenek z płyty, ale i naszpikowany jest odniesieniami do życia artysty. Głównym punktem zaczepienia były przeżycia Tesfaye związane z utratą głosu przed koncertem. Fikcyjny Abel próbuje się z problemem jakoś uporać. Im bardziej zagłębia się w swoją psychikę, tym bardziej maska opada. Persona odchodzi w zapomnienie – w ten sposób film dość topornie ilustruje nowe narodziny Tesfaye jako artysty.

Dla reżysera Treya Edewarda Shultsa precyzyjne działanie na mglistym pograniczu prawdy i fikcji to nie pierwszyzna. W debiutanckiej „Krishy” obsadził w głównych rolach swoją rodzinę i siebie samego, jako plan zdjęciowy wykorzystał dom swojej matki, a za kanwę fabuły posłużyło mu autentyczne doświadczenie uzależnienia w rodzinie. W efekcie powstał film wyjątkowy i tak emocjonalnie autentyczny, że aż czułem to w kościach. Niestety podczas seansu „Hurry Up Tomorrow” moje serce pozostaje niewzruszone, za to zwłaszcza pod koniec usta niepokojąco często układały się w kpiący uśmieszek. Bo może i Tesfaye miał szczere intencje podzielenia się ze światem własną wrażliwością i życiową historią, ale scenariusz napisany wspólnie przez niego, Shultsa i Rezę Fahima rozgrywa te wątki wyjątkowo niezdarnie. Atutów filmu upatruję gdzie indziej.

Już w debiutanckiej „Krishy” świetnie było widać obecne w twórczości Shultsa napięcie między efekciarską formą a przywiązaniem do tradycyjnego sposobu prowadzenia opowieści. To twórca z ogromnym zamiłowaniem do nietypowych montażowych przeskoków, dźwiękowych rewolucji i wizualnych bączków, ale fabularne konkrety rozgrywają się u niego w dialogach między bohaterami. W jego najnowszym filmie widać to jeszcze bardziej niż zwykle, bo obraz dzieli się właściwie na dwie różne połowy.

Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że Shults w swoich filmach ciągle kręci się w kółko. Nie wiem, czy jest inny reżyser, który równie chętnie wprawia kamerę w wirówkę – niezależnie od tego, czy sięga akurat po konwencję horroru („To przychodzi po zmroku”), czy obyczajowego dramatu („Waves”). Stylistyczne zmanierowanie jego kina może czasem drażnić, a innym razem pozytywnie zaskoczyć. W „Hurry Up Tomorrow” wszystkie formalne dziwactwa zostają posunięte do skrajności i okazują się największą siłą treściowo miałkiej produkcji.

Od pierwszej sceny film ma świetny, surrealny klimat, który fragmentami osiąga zgoła lynchowską jakość i enigmatyczność. Na początku jest czarna noc. Potem rozbłysk światła, cały ekran zaczyna mienić się czerwienią. Uszy atakuje przeciągły, odurzający dźwięk. A potem ostry, kobiecy głos niczym echo, wyrzut sumienia, który nigdy nie da spokoju. Nagle niewyraźne kształty zaczynają zmieniać się w oko. A później oko staje się pokojem luster, który tak naprawdę robi za kulisy. Na krześle siedzi Abel, na scenę wyjdzie jako The Weeknd. Znowu następuje zmasowany atak dźwięków: tłum szaleje, z głośników płynie muzyka, artysta śpiewa. Światła rozświetlają czerń nocy i oślepiają wszystkich, którzy nieopatrznie spojrzą prosto w ich blask. Uczucie przytłoczenia, psychicznego cierpienia znajduje w „Hurry Up Tomorrow” świetny filmowy ekwiwalent.

Mat. prasowe Monolith Films

Film Shultsa ma znakomity rytm. Świat w obiektywie jednego z czołowych twórców amerykańskiego niezalu nie przestaje się kręcić i stawać na głowie. Kamera jest w ciągłym pędzie, sunie do przodu i zakręca, przemierzając mroczny świat skąpany w złocie reflektorów. Noc łączy się z dniem, imprezy z występami, omamy ćpuna z wyrzutami sumienia. Natrętne myśli nie pozwalają na sen, układają się w spiralę obłędu. Gdzieś w równoległej rzeczywistości, pośród masy białego śniegu tajemnicza dziewczyna (Jenna Ortega) stawia w płomieniach dom, również prze do przodu, jedzie donikąd, ucieka. Nie wiemy, kim jest, ale po co nam ta wiedza? Jeśli kino ma być podróżą w nieznane, powiewem wiatru wybijającym z letargu i usuwającym resztki pewności, to pierwsza część „Hurry Up Tomorrow” świetnie się w ten model wpisuje.

Kamera Chayse’a Irvina bardzo często maksymalnie zbliża się do bohaterów, żeby oddać ich stan ducha. Z bardzo bliska widać krople potu na skórze, drgnienia ust, trzepoty rzęs i mrugnięcia oczu. Na szczególne uznanie zasługuje też designer dźwięku Johnnie Burn, laureat Oscara za „Strefę interesów”, który pracował zarówno nad brzmieniem piosenek The Weeknda, zapewniając im wspaniały, monumentalny rezonans, ale czuwał też nad resztą dźwiękowego pejzażu filmu (w tym transową muzyką Daniela Lopatina), który w równej mierze z obrazami współtworzy deliryczną odyseję.

W połowie filmu ta tajemnicza konstrukcja całkiem się rozpada. A właściwie precyzyjniej byłoby powiedzieć: w drugiej połowie nikłe fabularne ślady pozostawiane przez twórców zaczynają prowadzić do celu, który okazuje się przeraźliwie nudny. Narracja zaczyna zmierzać na uładzone tory. Audiowizualne szaleństwo ustępuje miejsca scenom dialogowym tak absurdalnym, że aż śmiesznym. Układają się one w coś przypominającego karykaturalną terapię, w której postać Ortegi torturuje Abla jego własnymi piosenkami, a ten swoim śpiewem wyjaśnia wszelkie zawiłości swojego życia (i zarazem wszystkie tajemnice filmu).

Już po seansie doczytałem, że rodzice reżysera byli terapeutami, a mały Trey pewnego dnia sięgnął z ciekawości po „Czerwoną księgę” Carla Gustawa Junga i tak się w niej zatracił, że ta fascynacja została mu do dziś. To sporo tłumaczy, bo „terapia” sprezentowana bohaterowi przez Shultsa wygląda tak, jakby kujon przepisał ją z podręcznika Junga. I to w tak niedorzecznym stopniu dosłowności, że samo podanie imienia bohaterki Ortegi byłoby spoilerem. „Patrzę w otchłań i widzę w niej siebie” – śpiewa w jednej ze swoich piosenek The Weeknd. I mówi w jednej ze scen filmu, zupełnie niepotrzebnie. Za dużo tu tego rodzaju dopowiedzeń i chęci poukrywania w dialogach easter eggów dla fanów wokalisty. Takie zabiegi sprawiają tylko, że cała warstwa psychologiczna filmu razi sztucznością.

Do połowy seansu byłem gotów zaciekle bronić „Hurry Up Tomorrow”. Po obejrzeniu całości nie jestem już do końca przekonany do wizji Shultsa, ale nadal myślę o niej ciepło. Kuriozalną część drugą łagodzi nieco całkiem dobrze bawiąca się przed kamerą obsada (obok Ortegi na drugim planie występuje inny kolekcjoner ról w dziwnych filmach, Barry Keoghan). Marzy mi się jednak poprawiona wersja, w której Shults konsekwentnie podąża stylistyczną ścieżką obraną na samym początku. Nie daje jasnych odpowiedzi, lecz z przekonaniem szusuje w stronę surrealistycznej przeginki. Cóż, najwyraźniej nie można mieć wszystkiego.

„Hurry Up Tomorrow”
reż. Trey Edward Shults
premiera: 16.05.2025