Nr 18/2025 Na moment

Relacja parapetowa

Hanna Kubaszewska
Muzyka

Nikt mnie nie zauważa – ludzie zdecydowanie za rzadko patrzą w górę, zainteresowani tym, co na betonie. Wychylam się przez okno i mam podobną perspektywę co gołębie siedzące na dachu. Ludzie powoli wypełniają podwórze: rozkładają żółte leżaki, przysiadają na schodkach i opierają się o zimne ściany kamienicy. Niektórzy z nich przyszli tu specjalnie, innych skusiła otwarta brama kamienicy wyłaniającej się zza żelaznej kurtyny szarych bloków. Niektórzy zaś – jak ja – musieli tylko otworzyć okno.

Kamienica na Chłodnej 20 stała w Warszawie na długo, zanim wyrosły budynki z wielkiej płyty, bo od 1912 roku. Zegar na odrestaurowanej fasadzie wybija godzinę osiemnastą: czas zacząć festiwal WarszeMuzik. Od dziewięciu lat w każdy sierpniowy weekend, na co dzień ciche podwórka warszawskich ostańców wypełnią się muzyką. Festiwal zainicjowany w 2017 roku przez flecistkę Anię Karpowicz i pianistę Marka Brachę stanowi cykl kameralnych koncertów plenerowych, przybliżających twórczość przedwojennych kompozytorów żydowskiego pochodzenia. Lokalizacje nie są przypadkowe. Rozsiane po Woli i Śródmieściu, wyznaczają mapę dawnego getta oraz innych historycznie ważnych miejsc Warszawy. Złota, Miła, Chmielna, Chłodna, Umschlagplatz i Plac Centralny – to miejsca, w których namacalne ślady wymazanej historii kontrastują z rozrastającą się tkanką współczesnej metropolii. Docelowymi odbiorcami są oczywiście ludzie, lecz nie mogę oprzeć się wrażeniu, że słuchaczami stają się także same budynki. Muzycy „grają dla kamienic”, które widziały i słyszały wiele.

Widok z siedmiu metrów

Pianino zostało ustawione w rogu podwórza, tuż obok przejścia na mniejsze patio, pod moim oknem (to ostatnie to oczywiście przypadek). Widzę je w całej okazałości, z wysokości siedmiu metrów. Gdy Aleksandra Hałat, pianistka, kameralistka i edukatorka, zasiada do instrumentu, przed wykonaniem pierwszej kompozycji unosi wzrok – i wymieniamy się uśmiechami.

Tegoroczna edycja w szczególności nakierowana była na motyw pamięci. Otwierający koncert zaczerpnął tytuł „Suita pamięci” z kompozycji amerykańskiego kompozytora Alexa Weisera. „Memories Suite” z 2011 roku ma na celu „nastroić kamienicę”, jak wyjaśniła Ania Karpowicz w powitalnej przemowie. Współczesna kompozycja ma nostalgiczny rys. To instrumentalna próba uchwycenia mechanizmu pamięci: przebłyski wspomnień pojawiają się i nakładają na siebie pod aplikaturą palców.

Dalej program już tylko cofa się w czasie. Do Hałat dołącza Alexandra Raikhlina, skrzypaczka pochodząca z Rosji, wychowana w Belgii i mieszkająca na co dzień w Holandii. Jej biografia odbija się w historii utworu – „Melodia Hebrajska” op. 33, skomponowana przez Josepha Achrona w 1921 roku, to kołysanka, która wróciła po latach do kompozytora pod postacią wspomnienia z dzieciństwa. Temat melodii oparł na pieśniach zasłyszanych w warszawskiej synagodze i śpiewach kantorów synagogalnych. Wykonanie artystek jest techniczne i precyzyjne. Obserwuję na przemian palce Raikhliny i Hałat, które meandrują po gryfie i klawiaturze – są niczym pająki tkające sieć.

fot. Justyna Żądło

Muzyka powrotów

Gdy w 1939 roku Jerzy Fitelberg, polski kompozytor żydowskiego pochodzenia, wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, zabrał ze sobą swoje manuskrypty, a wśród nich „Suitę na skrzypce i fortepian”, skomponowaną w 1932 roku. Do dziś rękopisy nie wróciły do Europy. Hałat i Raikhlin zapewniły jej powrót zza oceanu w sposób symboliczny: sprowadziły dźwięki drugiej części suity. To dynamiczna kompozycja pełna żywiołowych i zmiennych figur rytmicznych. W pewnym momencie wykonania do dialogu między instrumentami dołączyły się papużki mojej sąsiadki z naprzeciwka. W połowie utworu przez podwórze przejechali rowerzyści – ruch w stolicy nie zamiera.

Z prowizorycznych kulis zaaranżowanych w przejściu na mniejsze patio wyłania się Karpowicz, by wspólnie z Hałat i Raikhliną wykonać drugi z trzech tańców ludowych op. 13b autorstwa Aleksandra Weprika z 1928 roku. W interpretacji muzyczek wybrzmiały zarówno akcenty żydowskiego folkloru, jak i taneczna lekkość, która stopniowo nabierała intensywności. Występowanie na podwórkach Karpowicz przyrównała do grania w „kościele bez dachu”: bez żadnego nagłośnienia dźwięk odbija się od ścian i musi konkurować z odgłosami niedzielnych obiadów oraz szczekaniem psów (podobnie jak przed chwilą z dźwiękami rowerowych łańcuchów i śpiewem papużek). Ich gra zajmuje jednak swoje miejsce w tej mieszaninie dźwięków.

Obserwuję widownię – wszyscy słuchają w skupieniu. Nieraz, wracając do domu, wpuszczałam równie duże wycieczki turystów na podwórze; przewodnicy zawsze chcą pokazać im przedwojenny fragment kraniku w kształcie głowy lwa. Kamienica pod Zegarem jest wyjątkowa, bo jako jedyna na Mirowie zachowała się w tak dobrym stanie. Inne, stojące na Waliców, Grzybowskiej czy Żelaznej, nie miały tyle szczęścia. Nikną w oczach między piętrzącymi się z każdej strony wieżowcami. Z zamkniętych podwórek kamienic na tych ulicach bije odczuwalny chłód. WarszeMuzik wnosi ciepło tam, gdzie jeszcze się da.

Niektóre kompozycje oddalone są o ocean, inne dla kamienic mogą brzmieć znajomo. Utwory Mieczysława Wajnberga rokrocznie wchodzą w repertuar festiwalu. Od niego zresztą wszystko się zaczęło – Ania Karpowicz, zafascynowana jego twórczością, założyła razem z Brachą instytut poświęcony muzykowi. Urodzony na wspomnianej Żelaznej 66, Wajnberg na Mirowie spędził część swojego życia. Z inicjatywy flecistki na popadającej teraz w ruinę kamienicy odsłonięto tablicę upamiętniającą muzyka. Gdy Raikhlina i Hałat wykonują Sonatę skrzypcową nr 4 op. 39, mam nieodparte wrażenie, że grana przez nie muzyka wraca do siebie, nie czuje się tu obco. Chociaż moja kamienica nie mogła usłyszeć tej konkretnej kompozycji (została stworzona w 1947 roku, kiedy autor mieszkał już w Moskwie), niewykluczone, że dźwięki innych, wcześniejszych utworów, stworzonych przed 1939 rokiem, nosiły się ponad murami getta. Muzyka kompozytora, który większość życia spędził na emigracji, znów wypełnia Mirów.

Wajnberg przeniósł się do Moskwy w 1943 roku dzięki pomocy Dymitra Szostakowicza. Jego Preludium, Elegia i Walc z 5 utworów na dwoje skrzypiec i fortepian zamykają repertuar podwórkowego koncertu. To cykl kameralny powstały w 1970 roku, składający się z krótkich, charakterystycznych części, wśród nich preludium wywodzące się z muzyki filmowej, elegia z wyczuwalnymi akcentami rosyjskiej melancholii o dostojnym charakterze i energiczny walc na zakończenie. Kamienica pod Zegarem znajdowała się na terenie tak zwanego Małego Getta w Warszawie, które zamieszkane było głównie przez żydowską inteligencję: lekarzy, profesorów i osoby zamożniejsze, czyli elity społeczności żydowskiej. Na pierwszym piętrze mieszkał Adam Czerniakow, prezes warszawskiego Judenratu, inżynier i senator, zmuszony przez Niemców do kierowania radą żydowską. W dniu 23 lipca 1942 roku popełnił samobójstwo w swoim mieszkaniu jako wyraz bezsilności i sprzeciwu wobec niemieckiego rozkazu o deportacji do obozu zagłady w Treblince. W liście pożegnalnym napisał, że nie może wydawać na śmierć bezbronnych dzieci swojego narodu. Zapowiadając ostatnie utwory, Karpowicz zwróciła uwagę na analogię do współczesnej zbrodni, która ma miejsce w Gazie i znajdujących się tam dzieci, które są ofiarami brutalnych mechanizmów polityki. Emocje, których nie mogły wyrazić słowa, artystki wyraziły muzyką. Festiwal gloryfikuje życie – z nostalgią więc składa hołd dawnej kulturze żydowskiej, ale jednocześnie wyraża głośny sprzeciw przeciw dzisiejszej polityce rządu Izraela.

Zamknięcie okna

Oklaski natężały się i odbijały się głuchym echem. Potem wszystko potoczyło się sprawnie: ludzie złożyli leżaki, obsługa wywiozła pianino i zatrzasnęła bramę, ja zamknęłam okno i ześlizgnęłam się z parapetu. Mury Chłodnej 20 wchłonęły muzykę dziś zapominaną, choć być może pamiętaną przez cegły. Jeszcze przez cały sierpień WarszeMuzik nastrajał inne zakątki historycznej Warszawy, przywracając to, co zapomniane, i grając to, co potrzebne. Nasyceni – słuchacze i kamienice – nostalgicznymi dźwiękami, czekamy na to, co za rok.