Z Błażejem Królem rozmawia Piotr Kowalczyk
Błażej Król: Jestem już siódmy dzień w Warszawie – cztery dni wywiadów, trzy kolejne prób. Ale to dobrze, cieszę się chwilą. Czuję, że jestem teraz w niezwykle dobrej formie, chyba lepszej, niż kiedy się poznaliśmy dziesięć lat temu, w czasach UL/KR.
To mój pierwszy album, którego recenzji nie zamierzam czytać i którego nie nagrałem dla recenzji. Przez lata było tak, że wydawałem albumy i w głównej mierze czekałem na reakcję środowiska: Bartka Chacińskiego, Agnieszki Szydłowskiej, gazet i portali, które pisały o muzyce. Żyłem tym. Teraz piszę bardziej dla swojej przyjemności. Chodzi mi głównie o granie koncertów, bo mam wrażenie, że ten materiał będzie działał przede wszystkim w takich warunkach.
Różnica jest spora: KRÓL to coś na kształt pseudonimu, a Błażej Król – to jestem ja; nagi, szczery jak to tylko możliwe wobec słuchaczy i samego siebie. Zawsze byłem melodystą, ale chowałem się za udziwnieniem, jakąś maską alternatywnego niezrozumienia i bólu.
Właściwie ten tytuł powinien mieć pisownię: „W (każdym polskim) domu”. To jest pewien wariant sloganu reklamowego – a ja zawsze byłem sprzedawcą. Przez ponad jedenaście lat pracowałem w handlu. W Media Markcie sprzedawałem płyty, w tym swoje. Nadal noszę uniform, tylko teraz piszę piosenki. Piosenki są niczym reklamy, a płyta to produkt. Trochę więc wczułem się w taką rolę.
Jeżeli chcesz być czynnym muzykiem, to musisz być po części sprzedawcą. Najważniejsza jest jakość artystyczna i przyjemność z grania, ale nie możesz zapominać też o tym trzecim aspekcie. Przestałem walczyć z tym, żeby przypadkiem się „nie sprzedać”. Przestałem mówić, że ktoś „się sprzedał” i doszukiwać się wszędzie komercji.
Przyszedłem do Sony z gotowym albumem. Cały czas twierdzę, że to była słuszna decyzja. Mimo że korzystam z większych narzędzi, cały czas współpracuję ze swoimi starymi kolegami. Oni, robiąc ze mną muzykę, sami stwierdzili, że nic jest w stanie mnie zmienić – żadne zaprzedanie się majorsowi. „Błażejstwo” i tak zawsze ze mnie wyjdzie.
Zresztą różnica między majorsem a sprawną firmą niezależną zaciera się. Więcej wyświetleń potrafi zrobić singiel puszczony na TikToku albo na Instagramie. Cały czas mogę powiedzieć, że jeszcze nigdy nie zrobiłem niczego wbrew sobie. Jeszcze.
Nie chciałbym wystąpić w telewizji publicznej. Na razie jednak nie zrobiłem niczego, przez co nie mógłbym zasnąć. Mówię oczywiście o muzyce i wszystkim dookoła niej.
Do Osom Studios, które uczestniczyło w procesie tworzenia okładki, przyszedłem z zamysłem pokazania kontynuacji wizerunku „Błażeja, który pracował w Media Markcie i który sprzedawał tam między innymi swoje płyty”, a który teraz przychodzi z walizeczką i mówi „dzień dobry”. Ta postać na okładce i na zdjęciach jest taką materialną formą piosenki.
W teledysku do „Nic nowego” następuje multiplikacja mojej osoby. Widoczne jest też moje miasto – Gorzów Wielkopolski – które zostało pokazane w taki sposób, jak mi się podoba. Trzeci teledysk będzie jeszcze więcej zdradzał i pokazywał więcej tego typu dziwadełek. Cały czas nad tym pracujemy. To nie jest jeszcze ostateczna forma.
Chciałbym pójść na koncert Pavement, którego muzycy występują w dżinsach i T-shircie. Jednak w momencie, w którym chcę trochę wejść w mainstream, muszę też jakoś zadowolić odbiorcę „słuchającego oczami”. Nie robię tego sztucznie, bo wszystko jest w zdrowych proporcjach: budujemy scenografię, chcemy też jakoś wyglądać na scenie, ale musimy przede wszystkim dobrze się ze wszystkim czuć. Na pewno nie wyskoczę nagle z armaty. Choć podejrzewam, że spodobałoby mi się takie dziwne show, w którym byłbym przebrany za kurczaka i biegał między ludźmi. Pod warunkiem, że wynikałoby to z potrzeby…
Coraz bardziej podobają mi się performanse postaci takich jak Oliver Tree, które wychodzą poza piosenkę. Oczywiście piosenka i melodia są najważniejsze. Ale skoro i tak już często pojawiam się w internecie i social mediach, to czemu nie bawić się konwencją? Chciałbym sprawdzić siebie i swoją muzykę na różnych płaszczyznach, w różnych przestrzeniach i kontekstach. Grałem na większości polskich festiwali, ale też wydawałem kasety dla kilku osób. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Mainstream nie mieści się na górze, on jest rozłożony wszędzie. Bycie jego częścią nie oznacza wcale robienia czegoś wbrew sobie. Wczoraj grałem z playbacku w „Dzień Dobry TVN”. W pewnym momencie na wizji wyłączył się podkład. Gdybym był początkującym artystą, to możliwe, że moja kariera byłaby przez takie zdarzenie skończona. Ale biorąc pod uwagę miejsce, w którym jestem dziś, gdy dzieje się jakiś fakap podczas grania, traktuję to bardziej jako coś zabawnego.
Nikt mnie nie zmusi do nagrania TikToka na komendę. Jednak jeżeli uda mi się spontanicznie nagrać coś zabawnego, gdy jestem z przyjaciółmi, to czemu tego nie udostępnić?
Fantastyczne reakcje pojawiły się pod teledyskami. Wreszcie mam upragniony hejt, którego udawało mi się do tej pory uniknąć. Odbywają się też batalie między hejterami i obrońcami Błażeja. Dyskusje między nimi czytała mi Iwona do snu – były naprawdę „piękne”. Chodzi mi o typowe frazy: „sam bym to lepiej nagrał”, „to nagraj”, „nie znam nut”.
Wreszcie zrozumiałem, że nie ma co z tym walczyć. Nie ma co stawać okoniem do świata, który mnie kształtował. To miasto jest tak integralną częścią mnie obojętnie, jak bym daleko uciekał. To jest moje miejsce i kocham je ze wszystkimi plusami i minusami. A plusów jest coraz więcej – miasto otwiera się z powrotem na kulturę, pojawiają się ludzie, którzy chcą coś ze mną robić i przez to ja też chcę być częścią tego miasta. Mam nadzieję, że ambitni twórcy będą w Gorzowie bardziej szanowani.
Miałem różne doświadczenia. Decydenci kulturalni w Gorzowie przez długi czas nie byli nam zbyt przyjaźni. Od jednego z byłych prezydentów miasta usłyszałem: „Jak nie macie gdzie grać, to grajcie se w stodole”. W Gorzowie królował żużel. Przez wiele lat zdolne osoby nie otrzymywały ze strony miasta jakiegokolwiek wsparcia. Niekoniecznie mówię o wsparciu materialnym. Jako dzieciaki nigdy nie usłyszeliśmy od dorosłych: „Dobrze robicie!”. Raczej rzucano nam pod nogi kłody – co dziwi, bo Gorzów to przecież bardzo muzyczne miasto. W konsekwencji masa uzdolnionych artystycznie ludzi z niego wyjechała. Mnie się udało zostać. Trochę w tym mojej pracy, a trochę szczęścia.
Czuję, że jest na niej kilka płaszczyzn. Na pewno jest w nim relacja między mną a Iwoną, czyli uniwersalna relacja międzyludzka (równie dobrze może być to małżeństwo czy przyjaźń); proste emocje, które są łatwo przekładalne. Są też historie. Może brzmi to ucieczkowo, ale im jestem starszy, tym bardziej kręcą mnie dłuższe, linearne, obyczajowe opowieści. Wydaje mi się, że przez nie album jest trochę jakby infantylny – ale celowo gram na nim prostymi emocjami.
Pisanie piosenek przychodzi mi coraz łatwiej. Czuję, że się powtarzam w sformułowaniach tekstowych i melodiach. Jednocześnie jako twórca jestem coraz bardziej świadomy. Nadal nie wiem jednak, skąd się moje natchnienie bierze.
Nie słucham innej muzyki, żeby się nią bezpośrednio zainspirować. Jeżeli już coś mnie zachwyci, to… od razu to wyłączam. Najczęściej inspiruje mnie to do jeszcze cięższej pracy, częstszych ćwiczeń śpiewu, grania oraz produkcji – żeby być lepszym. Od razu pojawia się we mnie chęć, żeby moje rzeczy działały na ludzi tak jak to, co przed chwilą usłyszałem.
Gdybyśmy nie kupili w czasie sesji nagraniowej tego syntezatora, to płyta brzmiałaby zupełnie inaczej. Dzięki jego użyciu przesunięcie na lata 80. jest znacznie bardziej wyczuwalne. Juno-106 był wykorzystywany i w „Stranger Things”, i w „Kapitanie Nemo”.
Te ejtisowe brzmienia zawsze gdzieś u mnie były obecne. To podświadomie się jakoś wylewa. Podobają mi się instrumenty z tamtej dekady, sposób nagrywania czy też te pogłosy i inne efekty. Poddaję się temu.
Jestem zadowolony, bo obie moje piosenki pasują do scen, w których się pojawiły. A poza tym sam film szalenie mi się podobał. Nieskromnie powiem, że mam poczucie, że więcej moich utworów mógłbym rozdzielić po różnych filmach.
Bardzo bym chciał to zrobić. Nikt mi jeszcze tego nie zaproponował, ale myślę, że w muzyce filmowej miałbym sporo do zaprezentowania.
Skoro i tak jestem uzależniony od tego pieprzonego telefonu, to czemu mam tego nie wykorzystać? Ale muszę zaznaczyć, że nie ma to wielkiej wartości marketingowej. Na przykładzie statystyk widzę, że poprzez swoje nieprzemyślane posty niemal tyle samo ludzi tracę, co zyskuję.
Jestem niedoskonały i wykorzystuję to jako atut. Czasami barwnie przerysowuję swoją postać. Jestem pogodzony ze sobą i ze swoim wiekiem. Nie będę już raperem ani nie będę jeździł na deskorolce, choć bardzo chcę – ale nie będę ryzykował, pewnie bym się na niej zabił. Chociaż może kiedyś spróbuję…