Nie wątpię, że Kościół Franciszkanów na wzgórzu Świętego Maksymiliana w Gdyni nieraz wypełniał się muzyką. Podejrzewam jednak, że nie dane mu było jeszcze posłuchać dronów i noisowo-metalowych brzmień na miarę Sunn O))). Może więc słusznie, podczas zapowiedzi koncertu Tymona Kolumbińskiego i Krzysztofa Hadrycha organizator festiwalu Luksfery powiedział – raczej do otoczenia niż tylko do publiczności – „Proszę się nie bać”.
Kolumbiński, skulony w rogu na klęczkach, i Hadrych, majestatyczny ze względu na światło padające zza jego pleców – obaj ogoleni na łyso, w czarnych szatach – wyglądali jak punkowi zakonnicy. Rzucający zaklęcia na harmonium Kolumbiński przesiadł się na organy w ostatniej chwili, co nieco zaburzyło spójność występu, ale pozwoliło w zamian doświadczyć potęgi tego instrumentu.
Czy faktycznie było się czego bać? To znaczy: czy Polska jest gotowa na muzykę w kościołach inną niż poważna – na miarę wydarzeń obecnych w Holandii czy Skandynawii? Pracownik kościoła kręcił pobłażliwie głową, niejako udzielając odpowiedzi na pytanie, czy sacrum może użyczyć profanum wyjątkowej akustyki swoich przestrzeni? Jednak publiczność mogła sformułować inną odpowiedź. By utwierdzić się w sonicznych doznaniach, ze wzgórza św. Maksymiliana zeszliśmy w stronę klubu Desdemona, gdzie wszystkie chwyty były już dozwolone.
Tak zaczęła się dla mnie druga edycja Luksfer – Festiwalu Muzyki Nowej, który dostrzega muzyczny potencjał w miejskich przestrzeniach. Były to trzy dni dźwiękowych kąpieli i drzemek na zakurzonych dywanach w starej sali gimnastycznej. Czas odkrywania nieskończonych możliwości dźwięku i sceny kulturalnej Gdyni: od kawiarni Kosmos po Dom Burmistrza, bo nomadyczny charakter programu i wędrująca publiczność zostały wpisane w tegoroczny plan organizatorów.
Centralnym ośrodkiem festiwalu jest YMCA (potocznie IMKA) – pierwotnie budynek Ogniska Związku Młodzieży Chrześcijańskiej, dziś perełka modernizmu, miejsce wystaw i zajęć sportowych. To równocześnie przestrzeń o wyjątkowej akustyce: dzięki betonowym ścianom i zawieszonemu na ponad siedmiu metrach sufitowi dźwięk odbija się tu w pięciosekundowym pogłosie. Ważnym elementem architektonicznym budynku są wypełniające go z każdej strony szklane luksfery – od których zresztą festiwal wziął swoją nazwę.
Luksfery odbyły się po raz drugi i to jedno powtórzenie wystarczy, by dostrzec rozwijający się potencjał tego wydarzenia. Od zeszłorocznej edycji inicjatorzy poczynili duży krok naprzód – zarówno organizacyjnie, jak i programowo. W pierwszej odsłonie, podczas dwóch dni, odbyło się siedem koncertów – wszystkie w IMCE. W tym roku przygotowano dla słuchaczy piętnaście występów artystów z Polski, Japonii, Szwecji, Islandii i Norwegii, dwie wystawy, dwa spacery architektoniczne oraz warsztaty ze świadomości środowiska dźwiękowego – wszystkie rozlokowane w siedmiu lokalizacjach w centrum Gdyni. Ten rozwój cieszy tym bardziej, że Luksfery to oddolna inicjatywa zapoczątkowana przez młodych studentów mieszkających na co dzień w Hadze. To wydarzenie świeże, utrzymujące kameralny charakter.
Muzyka awangardowa, zwana też nową, ma w swoim założeniu szokować i wyrywać nas z bezpiecznych kategorii odczuwania, utrwalonych przez kanon. Niekonwencjonalne użycie instrumentów, skrajna – czasem mocna, innym razem ledwie wyczuwalna – ekspresja, wpisują się w jej naturę. Paradoksalnie, będąc przygotowana na takie przekroczenia, rzadziej odczuwam zdziwienie. Początkowo sceptycznie patrzyłam więc na pomysł performance’u opartego wyłącznie na werblu, ale piątkowy występ Ryosuke Kiyasu w dusznej piwnicy klubu Desdemona wywarł na mnie ogromne wrażenie. Zaczęło się niepozornie: japoński perkusista stanął na środku okręgu wyznaczonego przez publiczność. Na szkolnej ławce leżał werbel z mikrofonem. Najpierw, używając miotełek i pałeczek, budował sekwencje rytmiczne, zanim stopniowo wszedł w transowy stan zjednoczenia z instrumentem. Raz po raz przestawiał ławkę, rzucał się na podłogę i uderzał w werbel różnymi częściami ciała. Publiczność współtworzyła ten spektakl – reakcje widzów wyznaczały pole energetyczne. Dziewczyna naprzeciwko mnie tańczyła przez cały występ, podrygując do noisowych sekwencji wymykających się rytmowi. Niektórzy się śmiali, inni z uwagą obserwowali. Występy Kiyasu cechuje niezwykła intensywność, podobnie jak jego trasę (to skoki po całej mapie: jednego dnia Perth, następnego Warszawa, po drodze Helsinki). Artysta znajduje jednak ujście emocji i stresów związanych z wyczerpującym trybem życia w performansach, które – jak podkreśla w wywiadach – są dla niego jak modlitwa, bliska samurajskiej fascynacji. Choć jego występy są improwizowane – jak podkreśla, każdy jest inny – daleko tu do przypadkowości. Konwulsyjne ruchy ciała Kiyasu i jego wirujące włosy łączyły się z techniczną precyzją partii na werblu w spójną całość.
Traffic Design to stowarzyszenie, które na co dzień zajmuje się kompleksowymi działaniami z zakresu sztuki i designu w przestrzeni publicznej. Na czas Luksfer zamieniło się w scenę dla performansów i instalacji. Wśród nich szczególnie jeden projekt wszedł w dialog z tkanką miejską. Jonáš Gruska – urodzony w Czechosłowacji artysta dźwiękowy oraz założyciel wytwórni LOM – zaprezentował w ramach festiwalu instalację dźwiękową. „System dystrybucji dźwięku Axis Mundi” to, jak opisuje, wciąż rozrastająca się modułowa rzeźba, zaprojektowana do odbijania i kierowania fal (ultra)dźwiękowych w przestrzeń – na osi między Niebem a Ziemią. W rzeczywistości była to przypominająca mechaniczne drzewo wysoka konstrukcja, której obracające się części emitowały futurystyczne dźwięki, splatające się z zebranymi elementami nagrań terenowych – odgłosami miasta i ptaków. Artysta miał pełną kontrolę nad odtwarzanym materiałem i prędkością modułów. To właśnie owa interaktywność umożliwiła mu dostosowanie występu do pustej przestrzeni i otoczenie zebranych dokoła słuchaczy dźwiękami. Zwieńczona fluorescencyjnie zielonym ornamentem instalacja wzbudziła duże zainteresowanie publiczności: po występie wokół artysty zgromadziła się spora grupa, dopytująca o szczegóły działania maszyny, a samo wydarzenie okazało się jednym z najbardziej innowacyjnych podczas festiwalu.
Po instalacji Gruski festiwal przeniósł się kilka numerów dalej na ulicy Żeromskiego do IMKI, gdzie odbyły się kolejne koncerty. Ferdinand Schwarz zaprezentował solowy projekt „The Rhythms of Harmony in Space”. Stał pośrodku własnoręcznie zbudowanego instrumentu z maszyn ciśnieniowych, rur i melodyk, które za pomocą kawałków taśmy zatrzymywał na wybranych akordach. Publiczność, rozłożona wygodnie na dywanach, dosyć szybko i intuicyjnie przechwyciła ruchy Schwarza, który raz po raz zasłaniał jedno ucho, pochylał się do przodu i do tyłu, zachęcając tym samym do udziału w tej taneczno-medytacyjnej sesji głębokiego słuchania. Schwarzowi udało się utrzymać zgromadzonych w skupieniu, pomimo stosunkowo prostej formy, opartej nie tyle na samym dźwięku – który był raczej ciągły i na dłuższą metę dojmujący – ile na jego relacji z pomieszczeniem. Myślę, że to właśnie za sprawą możliwości subiektywnego uczestniczenia w odbiorze muzyki i obserwacji zachodzących zjawisk psychoakustycznych. Sama badałam te zależności z pozycji horyzontalnej, wpatrując się w opancerzone lampy na żółtym suficie IMKI.
Leżenie w ludzkim tetrisie, by zmieścić się na prostokącie jednego z nielicznych dywanów, stało się dla mnie nieodłącznym elementem Luksfer. Tak przeleżałam koncert Petara Petkova, wpatrując się, jak jego kilkumetrowy cień tańczy w duecie z gitarą na suficie, do wygrywanych wspólnie dronów. Zdarzały się jednak też koncerty, podczas których chodzenie było wskazane – takie jak prapremiera „Elektromagnetyzmu Miasta”, czyli nowej płyty Emitera. Był to czterokanałowy, soniczny spacer po dźwiękach, które na co dzień staramy się eliminować – po smogu dźwiękowym tworzącym nieodłączną warstwę tkanki miejskiej. Emiter, za pomocą specjalistycznych narzędzi – takich jak geofon do nagrań pól elektrycznych – wyłuskał z masy hałasu drobinki składające się na oniryczny pejzaż miasta. Niektórzy powoli poruszali się po sali, inni decydowali się na statyczny odbiór, ja ścigałam się z przeskakującymi między głośnikami dźwiękami stukających obcasów. Jednak efekt czterokanałowości rozłożony na poustawianych w rogach głośników trochę psuł mi płynność odbioru.
Po serii koncertów w IMCE, wymagających pełnego skupienia, poczułam silną potrzebę dźwiękowego prysznica – czegoś, co odświeży i przestroi klimat. Festiwal Luksfery to także czas debiutów, dlatego po kilku bardziej angażujących występach doskonałym kontrapunktem okazał się solowy koncert pochodzącej z Reykjaviku artystki Uny Mist. W podziemiach Desdemony Mist zaprezentowała po raz pierwszy swoje avant-popowe kompozycje pełne zapętlonego wokalu, pulsujących beatów i ostrych syntezatorów. Artystka zadebiutowała na ceramicznym kontrolerze MIDI z muszelkami na pokrętłach – instrumencie, który stworzyła samodzielnie (na jej Instagramie można podejrzeć proces jego powstawania). Swoją kosmiczną energią Una oczyściła atmosferę i wniosła nową jakość do festiwalowego programu, nawiązując magiczny dialog między organicznością a technologią.
Niedziela zaczęła się trzema dobrymi, dziewczyńskimi koncertami – każdy z nich zgłębiał zupełnie różne odnogi pracy z dźwiękiem i głosem. Kristia Michael, cypryjska wokalistka i kompozytorka, zaprezentowała niezwykle technicznie imponujące wokalizy o rytualnym charakterze, świadczące o wysokim poziomie świadomości swojego ciała i pracy z oddechem. Martyna Basta wprowadziła nas w mroczniejszy stan ze swoją redefinicją gitary i cytry, którym nadała elektroakustyczne brzmienie. Warszawskie trio, Rosa Vertov, w tekstach i melodiach transowej, onirycznej muzyki – zakurzonego shoegaze’u z elementami dream popu i indie rocka – ukazało oryginalny, melancholijny styl. Wspólny wokal, przestrzenne efekty gitarowe, stabilny bas oraz precyzyjna perkusja wzmocnione zostały akustyką sali i naturalnym pogłosem pomieszczenia.
Występ ten był tym bardziej niezwykły, że Kasia Dziąg, Zosia Jakubowska i Julia Szostek po raz pierwszy wystąpiły dekadę temu w sali gimnastycznej swojego gimnazjum, a teraz – mając na koncie cztery albumy i doświadczenie zdobyte na scenach Francji, Korei i Czech – powróciły do podobnej przestrzeni. Na Luksferach znów zagrały pod koszem do koszykówki, w sali gimnastycznej, której podłoga nosi ślady tenisówek.
Finałowy koncert był świadectwem wyjątkowej współpracy między Dylanem Kerrem z Irlandii a Westonem Olenckim z Karoliny Południowej – dwiema osobami artystycznymi tworzącymi i mieszkającymi w Berlinie. „With Sharp Bitter Lines” ukazało ciekawy konflikt konwencji: elektronikę ścierającą się z folkiem. Zaczęło się od starej irlandzkiej pieśni śpiewanej przez Kerra – najpierw naturalnie, potem przy użyciu talkboxa kontrolowanego przez Olenckiego, która modulowała czystą melodię, prowadząc ją ku destrukcyjnemu noise’owi. To gatunkowe przeciąganie liny zakończyło się całkowitym przejęciem kontroli przez elektronikę.
Światło wpadające do środka przez luksfery w budynku IMKA jest rozmyte. Miesza ze sobą czerwone i żółte odblaski przejeżdżających samochodów i latarni, deformuje cienie przechodzących ludzi. Całość tych przebłysków składa się na urbanistyczne komorebi. To lepsza perspektywa dla myślenia o luksferach niż zwracanie uwagi na to, że zniekształcają i uniemożliwiają poznanie: nie da się przez nie zobaczyć faktycznego obrazu. Świetliste rozmycie granic, moim zdaniem, charakteryzuje wszelką muzykę eksperymentalną: jej forma, czasem trudna w odbiorze, może być postrzegana jako zniekształcenie i bariera, lecz ciekawskie i otwarte ucho potrafi dostrzec w jej przebłyskach nowe, fascynujące doświadczenia soniczne. Festiwal Luksfery pozwala przyjrzeć się tej barierze z bliska i pokazuje, że w gruncie rzeczy nie ma się czego bać i jest się czym zachwycić.