„Turcja jest jak kijanka. Ma wielką tłustą głowę, a dalej na wschodzie już prawie nic”– tak o państwie z Azji Mniejszej w reportażu „Oko świata” pisał Max Cegielski. Tłusta głowa symbolizuje szesnastomilionowy Stambuł, „dalej” leży Anatolia, konserwatywny interior, często traktowany przez zachód kraju z pogardą. A jednak bez zrozumienia tej części terytorium trudno mówić o zrozumieniu tureckiej duszy. Tę świadomość ma urodzony w mieście nad Bosforem i wychowany w nadegejskiej prowincji Çanakkale (starożytna grecka Troada, w której znajdowała się Troja) Nuri Bilge Ceylan. Od 2011 roku, czyli od premiery „Dawno temu w Anatolii”, reżyser dość konsekwentnie dokonuje wiwisekcji świata oddalonego o setki kilometrów od Stambułu. W swoim najnowszym filmie, „Wśród wyschniętych traw”, kontynuuje podróż na prowincję i każe bohaterom dyskutować o sensie i wartości życia z dala od centrów cywilizacji.
Samet (Deniz Celiloğlu) uczy plastyki w wiejskiej podstawówce na wschodzie Turcji. Nie lubi miejsca, w którym żyje, ludzi, którymi się otacza, ani wykonywanej pracy. Uważa, że jest lepszy. Od wszystkich. Wierzy, że wśród swoich (czytaj: wykształconych i światłych) czułby się jedynie w Stambule. Pobyt na prowincji traktuje niczym zesłanie. Można więc widzieć w nim przeciwieństwo pozytywistycznych bohaterów, dostrzegających w mieszkańcach peryferii ogromny potencjał warty wydobycia.
Akcja filmu zawiązuje się, kiedy pod adresem Sameta padają oskarżenia o niewłaściwe zachowanie wobec jednej z uczennic. Sevim (Ece Bağci) jest ulubienicą nauczyciela, wyraźnie przez niego faworyzowaną – w tajemnicy przed resztą szkoły dostaje od niego prezenty. Bohater traktuje dziewczynę jako uroczą błyskotkę, uhonorowanie własnego ego – wierzy bowiem, że podopieczna się w nim podkochuje. Nie podejmuje przy tym próby zrozumienia jej uczuć, raczej odbiera je jako rozkosznie zabawne, a zarazem dowartościowujące. Ostatecznie owo pobłażliwe lekceważenie mści się na nim. Ale Samet nawet w świetle oskarżeń nie rewiduje swojej postawy, nie należy bowiem do ludzi szukających winy w sobie.
Dla Ceylana temat potencjalnego niewłaściwego zachowania wobec uczennicy jest jedynie punktem wyjścia. Turecki reżyser decyduje się na szerszą refleksję niż chociażby twórcy niedawnych dramatów o szkole – francuskiego „Dobrego nauczyciela” (2024) czy niemieckiego „Pokoju nauczycielskiego” (2023). Autor „Wśród wyschniętych traw” skupia się na tym, jak prozaiczne i niepozorne bywa zło. Wystarczy, że ktoś bezustannie, z premedytacją będzie posługiwał się cudzymi uczuciami do zaspokojenia własnych potrzeb. Gdyby nie prawdziwe rany psychiczne zadawane przez Sameta, można by nazwać go śmiesznym i żałosnym. Zapewne taki właśnie jest, co jednak nie czyni go mniej niebezpiecznym. Większość z nas spotyka na swojej drodze podobnych mu ludzi. Często jednak nie orientujemy się w porę, z kim mamy do czynienia. Tak jest w przypadku Kenana (Musab Ekici), współlokatora i kolegi z pracy głównego bohatera, oraz Nuray (w tej roli nagrodzona w Cannes Merve Dizdar), znajomej z sąsiedniego miasteczka. Postaci tworzą we „Wśród wyschniętych traw” trójkąt toksycznych relacji – Kenan i Nuray stają się ofiarami Sameta, który za wszelką cenę musi udowodnić, że to on powinien być w centrum uwagi.
Ceylan tka złożony portret antybohatera – narcyza, bezideowego oportunisty z kompleksem wyższości. Jest to człowiek wydrążony, pozbawiony siły czerpanej z samego siebie. Funkcjonuje niczym wampir – wysysa z innych energię, a za jej niewyczerpane źródło uważa nastoletnią Sevim. Samet przypomina wyrachowaną wersję Gustawa von Aschenbacha ze „Śmierci w Wenecji” Tomasza Manna. W bohaterze tureckiego filmu można widzieć „wyschniętą trawę” – do czego poniekąd przyznaje się w finałowym monologu wewnętrznym – wysuszoną z autentycznego życia. Liczba mnoga w tytule produkcji sugeruje, że współczesność jest pełna tego typu osób. Czy Sameta należy jednak traktować szerzej jako figurę reprezentującą pogardę lub niechęć do prowincji? Stosunek, jaki żywi do miejsca, w którym przyszło mu żyć, ujawnia się w pasji do fotografowania. Bohater wyraźnie szuka ciekawych, niemal egzotycznych twarzy i napawa się orientalną innością uwiecznianych „obiektów” (również w tym przypadku dostrzegalny jest pewien rodzaj wampiryzmu – chęć skradzenia cząstki witalnej duszy poprzez zrobienie zdjęcia). Nie rozumie jednak, że ktoś mógłby chcieć, ot tak po prostu, żyć na prowincji. Szczególnie dziwi się Nuray, doświadczonej przez życie, inteligentnej i przenikliwej kobiecie, która gotowa jest walczyć za idee i mierzyć z codziennością wśród anatolijskich bezdroży. Podobnego do Sameta bohatera Ceylan stworzył już w „Zimowym śnie” (2014) – Aydin co prawda wybrał wieś na własne życzenie, ale przywiózł ze sobą stambulską mentalność i brak ochoty zrozumienia tubylców.
Kino tureckiego reżysera charakteryzuje się metafizycznym połączeniem obrazu i słowa. Niemal przez trzy i pół godziny widz obcuje z nastrojowymi kadrami i niekończącymi się egzystencjalno-filozoficznymi dysputami. Jest w tej twórczej metodzie coś hipnotyzującego. Ceylan dba, żeby na ekranie, poza kontemplacyjnymi długimi ujęciami pokazującymi bohatera przemierzającego ośnieżoną wieś, pojawiły się również przewrotne nawiązania do malarstwa.
Kilkukrotnie autor „Pewnego razu w Anatolii” komponuje kadr na podobieństwo ikonicznego płótna Caspara Davida Friedricha „Wędrowiec nad morzem mgły”. Reżyser kpi z Sameta, pokazując go w romantycznym otoczeniu – być może bohater chciałby widzieć siebie jako natchnionego artystę, ale jest jedynie jego żałosną parodią. Podobnie odbieram sceny we wnętrzach oświetlone w Rembrandtowskim stylu. Z jednej strony ich nastrojowość fascynuje, z drugiej fałszywie sugeruje głębię przemyśleń Sameta.
Szczególnie zaskakującym zabiegiem jest złamanie czwartej ściany w jednym z kluczowych fragmentów „Wśród wyschniętych traw”. Główny bohater wychodzi z mieszkania, w którym spędził wieczór z Nuray, i znajduje się na planie filmowym oglądanej przez nas produkcji. Takie rozwiązanie nasuwa wiele interpretacji. Dla mnie to jeszcze jeden dowód na brak autentyczności Sameta, który gra w swoim życiu, ale realnie w nim nie uczestniczy. Postawa ta pozwala mu traktować ludzi jako aktorów, których uczuciami nie musi się przejmować.
O „Wśród wyschniętych traw” nie sposób zapomnieć nawet wiele dni po seansie. Film zapewnia bolesne katharsis. Ceylan martwi się o kondycję moralną współczesnego, wykształconego i mentalnie przynależnego do miasta i cywilizacji człowieka. Martwi się, że niczego już nie szuka, wszystko lekceważy, a kontakty międzyludzkie traktuje utylitarnie jako proces wytłaczania z innych soku wrażliwości i autentyczności. Ceylan udowodnił tym samym, że jak nikt inny potrafi kręcić wybitne i aktualne traktaty moralne, brzmiące niczym ostrzeżenia.