Z Noną Fernández, autorką powieści „Space Invaders”, rozmawia Magdalena Bartczak
Nona Fernández: Wszystko to przyszło do mnie w podobnym czasie i równolegle nabierało znaczenia. Byłam jedynaczką, a moje dzieciństwo przypadło na czas dyktatury Pinocheta. Spędzałam sporo czasu sama i dużo czytałam, a literatura pełniła dla mnie funkcję ludyczną i zarazem eskapistyczną – stanowiła przestrzeń fantazji, podróży do nieznanych krain. Gdy byłam już dojrzalszą osobą, zapragnęłam zostać pisarką, ale nie wiedziałam, od czego zacząć. Nie znałam nikogo w świecie literackim, w Chile nie było wówczas żadnego wydziału czy choćby kursów kształcących w tym kierunku. Kiedy nadszedł moment wyboru studiów, zdecydowałam się na studia teatralne – wydawały mi się wówczas najbliższe temu, co chciałam robić. Zresztą teatr też był dla mnie zawsze ważny. I podobnie jak książki stanowił dla mnie odskocznię od rzeczywistości. Wydział teatralny na Pontificia Universidad Católica, gdzie podjęłam studia, oferował świetne zajęcia z dramaturgii. Tam moje próby pisarskie zaczęły nabierać kształtów, choć początkowo były to wprawki i ćwiczenia. Na dobre zajęłam się literaturą już po studiach. Wraz z nadejściem demokracji otworzyło się wiele nowych szkół i warsztatów kreatywnego pisania. Zaczęłam korzystać z tych możliwości i zapisałam się między innymi na kurs organizowany przez Instytut Goethego w Santiago. Moja twórczość zaczęła wtedy płynąć w dwóch różnych – choć pod wieloma względami ze sobą związanych – kierunkach. Jednym z nich był teatr, drugim właśnie literatura. Zrozumiałam też wówczas, jaka jest natura zawodu pisarza. Uświadomiłam sobie, że najlepiej jest rozwijać warsztat w praktyce. Pisząc, czytając, ucząc się na własnych błędach.
Kluczowe jest dla mnie to, że piszę ciałem – myślę, że bierze się to właśnie z moich doświadczeń teatralnych. Podczas pisania przechodzą przeze mnie różne historie, treści, dyskursy, emocje. W ciele je przepracowuję, nadaję im formę. Co oczywiście nie oznacza, że mój umysł się wtedy wyłącza i nie bierze w tym procesie udziału. Ale wymiar fizycznego przeżywania historii jest dla mnie bardzo ważny. Zawsze gdy zabieram się za pisanie, „umieszczam się” w opowieści, staram się na swój sposób inkarnować to, co piszę. I patrzeć na historię oczami moich bohaterów.
Sama siebie nazywam didżejką. Układam autentyczne historie i w różnych proporcjach łączę je z wątkami fabularnymi tak, by całość miała sens i tworzyła znaczenie albo punkt widzenia, na jakim mi zależy. Bardziej przypomina to organizowanie materiału niż jego kreowanie. Zresztą zawsze interesowało mnie w literaturze wychodzenie poza szufladki, łatwe kategorie. Staram się, by moje teksty przekraczały granice, także te gatunkowe. Gdy ktoś mnie pyta o klasyfikację, odpowiadam, że to zależy od interpretacji odbiorcy – czasem w moich utworach dominują elementy powieści, innym razem non-fiction. Jeśli jednak miałabym jakoś przyporządkować moją twórczość, powiedziałabym, że kieruje się ona coraz częściej w stronę eseju lub literackiego reportażu. Jest to efekt wieloletniego procesu – przechodzenia od literatury fikcyjnej do prozy, w której centrum znajdują się prawdziwe historie. Pracę nad książką zawsze lubiłam zaczynać od długiego researchu. W pewnym momencie tak bardzo zakochałam się w materiałach archiwalnych i zaczęłam czuć do prawdziwych historii tyle czułości, że nie chciałam ich już traktować w „użytkowy” sposób. Za każdym razem odgrywały one w mojej prozie coraz większą rolę – aż doszłam do momentu, w którym znalazły się na pierwszym planie. Ale nawet moje pierwsze książki, bardziej „klasyczne” i w pełni fikcyjne, za punkt wyjścia miały autentyczne zdarzenia – związane z przeszłością Chile lub czyjąś prywatną historią. Często śmieję się, że nie mam zbyt wiele wyobraźni, więc zamiast budować historię od zera, najchętniej inspiruję się faktami.
Wszystko zaczęło się od postaci, którą uczyniłam jednym z głównych bohaterów. Był to Andrés Valenzuela Morales – wojskowy i agent policji politycznej DINA, który jeszcze w okresie dyktatury zdecydował się publicznie opowiedzieć o swoich działaniach oraz represjach stosowanych przez reżim. W 1984 roku udzielił wywiadu znanej chilijskiej dziennikarce, Mónice González. Był to czas, gdy w Chile obowiązywała powszechna zmowa milczenia dotycząca tego, co robili policja i wojskowi. Nie było wiadomo, co działo się z ofiarami reżimu – jak ginęły, gdzie trafiały ich ciała. Historia człowieka, który w samym środku dyktatury postanowił przerwać ten pakt milczenia, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Gdy wywiad się ukazał, miałam 13 lat. Pamiętam, że obok rozmowy pojawiło się zdjęcie twarzy Valenzueli Moralesa. Uderzyło mnie to, że była to twarz zwyczajnego mężczyzny. Zawsze wyobrażałam sobie, że osoby, które torturowały lub zabijały, musiały wyglądać jak potwory. To, że aktów tak upiornej przemocy mogli dopuszczać się „zwykli”, niepozorni obywatele, było dla mnie wtedy na swój sposób przerażające. A Valenzuela Morales wyglądał jak osoba „z sąsiedztwa”, w dodatku przypominał jednego z moich nauczycieli. Potem parokrotnie trafiłam na tę postać przy okazji lektur dotyczących reżimu. I jego historia wydała mi się na tyle znacząca, że postanowiłam ją wykorzystać. Był to jeden z powodów, dla których powstała „Strefa mroku”. Chciałam napisać o nim, o jego ofiarach, o banalności zła.
Wspomnienia o Estrelli były jednym z punktów wyjścia dla napisania „Space Invaders”. Co więcej historie obu tych bohaterów na swój sposób się przecinają. Zresztą mam wrażenie, że od pewnego momentu moje kolejne opowieści zaczęły układać się w swoistą mapę, pełną powiązanych ze sobą elementów. A samo pisanie stanowi dla mnie mapowanie pamięci i przeszłości – także tej osobistej.
Estrella była jedną z tych postaci, które pojawiły się w moim życiu wcześnie, a potem w tajemniczy sposób powracały. Znałyśmy się jako dziewczynki, chodziłyśmy razem do klasy. W pewnym momencie Estrella przestała przychodzić do szkoły, ślad po niej zaginął. Ze znajomymi długo nie rozumieliśmy, co się wydarzyło. I dopiero gdy byłam dorosłą kobietą, miałam więcej wiedzy na ten temat i więcej narzędzi, byłam w stanie zbadać tę historię. A potem postanowiłam ją opisać – również po to, aby móc ją zrozumieć i przepracować.
Moje dzieciństwo i młodość przypadły na okres reżimu wojskowego. I choć żyłam w otoczeniu osób świadomych tego, co się wówczas działo w kraju, sama chyba niewiele z tego rozumiałam. Demokracja nadeszła, gdy miałam 19 lat. Zapamiętałam ten czas jako niejednoznaczny, pełen sprzeczności. Zawsze miałam nadzieję, że gdy upadnie dyktatura, ten chaotyczny pejzaż trochę się wyklaruje. Ale wcale się tak nie stało. Transformacja nie przyniosła żadnych rozwiązań, nie rozjaśniła tej dziwnej, złożonej mapy przeszłości. Wręcz przeciwnie: wiele rzeczy jeszcze bardziej się skomplikowało, zaciemniło. Po upadku reżimu miały miejsce pewne rozliczenia z przeszłością i było parę emblematycznych przypadków – między innymi głośne procesy kilku ukaranych generałów. Nadal jest jednak mnóstwo historii, które od lat nie zostały zamknięte lub wyjaśnione. Poczułam, że wiele zostało w tym temacie do zrobienia, a literatura stanowi idealną platformę do takiej pracy z pamięcią. Ta refleksja długo we mnie dojrzewała. Początkowo była intuicyjna – rosła wraz z kolejnymi utworami, a im dłużej piszę, tym staje się mocniejsza. W tym odnajdywaniu, opisywaniu i konkretyzowaniu historii widzę zresztą ważne zadanie. Bo pamięć może mieć rozmaite formy, a historia zwykle bywa pisana przez zwycięzców. Mnie najbardziej interesują te opowieści, które są prywatne i nieoficjalne, skrywają się pod „wielką historią”.
Wydaje mi się to nieosiągalnym, a na pewno bardzo trudnym wyzwaniem. Z samej natury pamięć jest materiałem płynnym, subiektywnym, pełnym wewnętrznych sprzeczności. Ale dzięki temu jest czymś tak fascynującym, żywym i otwartym na interpretacje – w tym także na pracę, która mnie interesuje. Zawsze sobie myślę, że moja kolejna książka będzie o czymś innym, ale ciągle do tych podobnych wątków powracam – temat pamięci mnie woła, to chyba silniejsze ode mnie.
Początkowo korzystałam z tych popkulturowych motywów i gatunków dość intuicyjnie. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że mogą one stanowić świetną formę dla przedstawienia i próby przepracowania naszej historii. Chcę pisać tak, by tematem pamięci i przeszłości zainteresować czytelników należących również do młodszych pokoleń – korzystanie z popkulturowych gatunków czy motywów znacznie to ułatwia. Tworząc, wciąż poszukuję formy, która byłaby atrakcyjna dla odbiorcy. Chcę poszerzać konteksty i języki, w jakich opowiadamy o przeszłości. Gdy zaczęłam zajmować się tematem dyktatury, zauważyłam, że dotąd – szczególnie w latach 90. – jeśli mówiło się o reżimie, to zawsze z wielką powagą. Zwykle towarzyszyło temu tyle emocjonalnego ciężaru, że trudno było się z nimi identyfikować osobom, których ta historia nie dotyczyła. Poczułam, że jako pisarka mogę zrobić to „inaczej”. Postanowiłam zacząć włączać do moich utworów elementy popkultury – wplatam je zarówno do powieści, jak i sztuk teatralnych. Jeden z takich motywów wykorzystałam między innymi w sztuce „El Taller” („Warsztat”), gdzie nawiązuję do komedii i opowieści szpiegowskich. Temat dotyczył agentów DINA, którzy inwigilowali środowisko intelektualistów w Santiago, organizując w swoim mieszkaniu spotkania literackie. Ta historia sama w sobie zawiera wiele elementów thrillera szpiegowskiego i czarnej komedii – aż trudno uwierzyć, że wydarzyła się naprawdę. Premiera sztuki odbyła się ponad 20 lat temu. Bardzo się bałam reakcji, ale obawy okazały się nieuzasadnione. Odbiór „El Taller”, mimo „nieprzystającej” do poważnego tematu formy, okazał się entuzjastyczny. Sztuka wciąż powraca zresztą na deski teatru i cieszy się powodzeniem.
Lubię czerpać z popkultury również dlatego, że była ona obecna w naszym dzieciństwie – czemu w „Space Invaders” dałam wyraz. Lata dyktatury były czasem protestów, marszów i pogrzebów, ale też czasem beztroskiej zabawy. Wracaliśmy do domu po lekcjach i oglądaliśmy kultowe programy i seriale w telewizji. Potrafiliśmy też grać godzinami w grę Space Invaders, która była wtedy w Chile bardzo popularna. Życie jest mieszanką różnych doświadczeń oraz wielu skrajnych emocji – i podobnie było z okresem reżimu. Dla mnie z jednej strony był ponury, z drugiej: pełen dziecięcych zabaw i odkryć. Filmy, seriale czy gry, do których wracam w mojej prozie, stanowiły część imaginarium ówczesnej epoki. Były naturalnym elementem ówczesnej rzeczywistości, często stanowiąc jedyną możliwą formę ucieczki od tego, co działo się w kraju. Lubię zostawiać te motywy, bo składają się na materiał, z którego zostały utkane tamte czasy. Tworzy to też nową perspektywę w spojrzeniu na przeszłość i nasze doświadczenia z przeszłości – sądzę, że znacznie szerszą i bardziej uniwersalną.
Moje rodzinne miasto zawsze było dla mnie ważne i od dawna identyfikuję się z jego przestrzenią, która mnie ukształtowała. Myślę, że to naturalne – miejsce, w którym mieszkamy, wpływa na to, kim jesteśmy, a z drugiej strony sami wpływamy na nie. Santiago, podobnie jak wiele innych miast, jest pełne znaków i symboli. Jednym z nich jest dla mnie Mapocho – przepływająca przez stolicę rzeka, o której piszę w powieści o tym samym tytule. Na przestrzeni lat zmieniała się i wypełniała różnymi sensami. Były też takie momenty w historii, że lądowały w niej ludzkie ciała, między innymi ofiary junty wojskowej. Tak narodził się mój pomysł na „Mapocho” – zobaczyłam fotografię trzech martwych ciał w tej rzece, na wysokości ścisłego centrum stolicy. Ten obraz mną wstrząsnął, postanowiłam uczynić z niego punkt wyjścia dla fikcyjnej opowieści. Zawsze interesowała mnie historia Santiago, któremu lubię się przyglądać. Fascynuje mnie to, jak miasta się zmieniają, ulegają ciągłym metamorfozom. Kryją się w nich wcześniejsze miasta i przestrzenie, kolejne warstwy i poziomy historii. Każde miasto jest w tym sensie nośnikiem pamięci, emocji i historii mieszkających w nim ludzi – z Santiago jest podobnie.
W kontekście okrągłej rocznicy toczyło się o tym wiele debat i dyskusji. Wiele pytań o pamięć pojawiło się także wcześniej, przy okazji referendum z 2022 roku, w którym został odrzucony projekt nowej konstytucji – takiej, która miałaby zastąpić tę dotychczasową, obowiązującą jeszcze z czasów reżimu. Wyniki plebiscytu pokazały w pewnym sensie, w jakim kraju żyjemy. Projekt nowej konstytucji był najpewniej zbyt „zaawansowany” i progresywny dla wielu Chilijczyków. Zawierał tematy, które dla naszego społeczeństwa okazały się mało ważne lub interesujące – jak choćby temat rdzennych ludności, postulaty feministyczne. Niektóre propozycje wzbudziły strach, niepewność. Projekt okazał się romantyczną fantazją, chyba zbyt oderwaną od tego, jak myśli większość chilijskiego społeczeństwa. Problemem jest między innymi to, że edukacja publiczna jest w Chile na niskim poziomie, a edukacja prywatna jest kompletnie apolityczna, nie przekazuje narzędzi krytycznych. To znacząco wpływa na to, że wiele osób kompletnie nie interesuje się polityką. Ogromna rzesza Chilijczyków pragnie łatwych rozwiązań i szybkich odpowiedzi. Co więcej panujący od czasów reżimu skrajny neoliberalizm przyzwyczaił ludzi nie tylko do szybkich recept, ale też do indywidualistycznego myślenia. Wielu mieszkańców jest kompletnie obojętnych na to, co wspólne, nie myśli w kategoriach grupy i nie rozwija świadomości politycznej. Podczas referendum mnóstwo osób nawet nie wiedziało do końca, nad czym głosuje. Brakowało chęci zrozumienia, zapoznania się z projektem, rzetelnej lektury.
Debata wokół procesu konstytucyjnego i 50. rocznicy przewrotu uświadomiła mi, że w kontekście podtrzymywania pamięci o przeszłości ponieśliśmy jako naród klęskę. Wiele potrzebnej pracy nie zostało wykonanej, wiele tematów nie zostało przez lata tkniętych. Dopiero teraz, po pięćdziesięciu latach od zamachu stanu, władze po raz pierwszy wzięły odpowiedzialność za poszukiwanie ciał „znikniętych” podczas dyktatury – a przecież po takim czasie trudno mieć nadzieję na ich odnalezienie. Wiele osób zmarło. Odeszło wiele ofiar reżimu, które mogłyby opowiedzieć o swoich doświadczeniach; zmarło też mnóstwo wojskowych, którzy byli odpowiedzialni za represje, zniknięcia lub tortury. I którzy nigdy nie zostali osądzeni.
Zdecydowanie. Na tym symbolicznym poziomie jest to oczywiście ważne. Ale doszło do niego zbyt późno. A fakt, że tak długo nie wykonywano tej potrzebnej pracy pamięci, miał konsekwencje społeczne. Wpłynęło to na chilijską mentalność i duszę. Jeśli władz nigdy nie interesowało wzięcie odpowiedzialności za ten temat, tym trudniej wymagać, by interesowało to zwykłych ludzi. Poza tym po drodze popełniono wiele błędów. Problem leżał już u podłoża transformacji, która została „wynegocjowana” z wojskowymi, była oparta na licznych kompromisach. A przestrzenią tych kompromisów stały się takie tematy jak pamięć, sprawiedliwość, odszkodowania za zbrodnie. Konsekwencje ówczesnego paktu z reżimem widzimy i przeżywamy w Chile do dziś.
Największą odpowiedzialność za brak rozliczeń ponoszą politycy i instytucje publiczne – zabrakło zbudowania odpowiednich polityk pamięci, mocniejszego domagania się sprawiedliwości czy odszkodowań. Ale odpowiedzialne jest tak naprawdę całe społeczeństwo, między innymi świat intelektualistów, artystów. To, co możemy zrobić – myśleć o nowych metodach pracy nad tym tematem. Powinno się mówić o naszej przeszłości jako o doświadczeniu wspólnym, nawet jeśli nie wszystkich dotknęła ona bezpośrednio. Bo historia należy do nas wszystkich, szczególnie jeśli tak głęboko wpłynęła na państwo i była udziałem całego narodu. Zbudowanie wspólnego języka jest współcześnie kluczowym wyzwaniem. Praca nad pamięcią pozostaje bowiem zadaniem otwartym. Nigdy się nie kończy.