Nr 22/2025 Na dłużej

POZA CENTRUM: Rzeczy raczej dziwne niż gładkie

Olga Szmidt Mateusz Witkowski Dominika Górko
Rozmowy Cykl Jubileusz: POZA CENTRUM

Z Olgą Szmidt i Mateuszem Witkowskim z „Popmoderny” rozmawia Dominika Górko

Dominika Górko: Co było pierwszym impulsem, żeby założyć „Popmodernę”?

Mateusz Witkowski: Mieliśmy wrażenie – być może mylne, być może nie – że na rynku istnieje luka. Że brakuje medium, które pochylałoby się nad tym, co (celowo używam tego określenia) „niskie”. Zresztą znoszenie tego podziału na „niskie” i „wysokie” oraz poważne traktowanie zjawisk czy tekstów, które dość powszechnie uważano za niegodne uwagi i namysłu, było czymś, co wzięliśmy wtedy na sztandary. Towarzyszył nam typowy młodzieńczy pęd, chcieliśmy pisać o rzeczach do tej pory marginalizowanych. Przy tym: pisać możliwie najbardziej kompetentnie, merytorycznie, traktując kulturę popularną w jej najróżniejszych przejawach bardzo serio.

Wydaje mi się, że właśnie to było dla nas szczególnie nęcące – przeświadczenie, że jesteśmy potrzebni światu i sobie. Wszystko to było oparte na jakimś takim kolektywnym i, co tu kryć, studenckim ruszeniu: – „Wiecie co, brakuje nam w mediach kulturalnych rzeczy x, tobie też?” – „Tak, mnie też”. I tak zaczęliśmy kleić „Popmodernę”.

Olga Szmidt: Chodzi o takie „wahadło”: z jednej strony poczucie dyskomfortu wynikające z niesatysfakcjonującego nas poziomu refleksji o popkulturze, a z drugiej czasami ograniczone do kontekstu akademickiego podejście do tematów bardziej wymagających intelektualnie. Czasem powstają teksty o zjawiskach, które nie są jeszcze kulturowo dookreślone, które nie są w klasycznym rozumieniu tekstem – na przykład są typografią krakowskiej piekarni czy innymi ciekawostkami kulturowymi. I chyba brakowało nam sensownej, interesującej i kompetentnej refleksji o zagadnieniach, które nie zawsze są „godnym obiektem” klasycznej krytyki literackiej.

Trudno uniknąć jednak w tym wspomnieniu faktu, że „Popmoderna” powstała z więzi towarzyskich. Wyszła ze wspólnych, bardzo nieformalnych rozmów, nie z call for papers.

Pobawmy się waszą nazwą. Powiedzieliście już o związkach z członem „pop”. A drugi człon – „moderna”, kojarzona z kulturą wysoką? To wydaje się trudne do połączenia, choć wygląda na to, że z moderny bierzecie to wspomniane „spojrzenie całkiem serio”.

M.W.: Szczerze? Musiałem się nad tym chwilę zastanowić, ale gdy słyszę twoją interpretację, to stwierdzam: tak, właśnie o to chodziło. Nie ukrywajmy, szukaliśmy też czegoś, co będzie dobrze brzmiało – „postmoderna”, „moderna”, „wysoka moderna”, „pop”… To będzie daleko posunięty skrót myślowy, ale rzeczywiście: wyciągaliśmy kolubrynę pojęciową, nie tyle z innej epoki, co z innego rejestru, i przykładamy ją do tekstów, które zwykle nie są tak opracowywane. Dlaczego o „Rodzinie Soprano” mamy czytać wyłącznie w „Gazecie telewizyjnej”, czyli w dodatku do „Wyborczej”, albo w magazynie „Antena”? Chodziło o to, żeby wpuścić do opisu kultury dyskurs bardziej zaawansowany, ale (to wydaje mi się tu bardzo ważne) niekoniecznie konferencyjno-naukowy. A jednocześnie: z szeroko rozumianej naukowości czy „akademickości” czerpiący, bo też nie ma co udawać, że założyliśmy „Popmodernę” na próbie zespołu punkowego.

„Popmoderna” ma już ponad dekadę. Jak zmieniał się magazyn przez te lata?

O.S.: Zmieniała się częstotliwość. Zaczynaliśmy w dość szalonym tempie – publikowaliśmy co tydzień, w poniedziałek. Potem przeszliśmy na format dwutygodnika.
Przez pewien czas zawiesiliśmy działalność – to był chyba najbardziej dramatyczny moment w istnieniu portalu. Później wróciliśmy do trybu dwutygodniowego, a obecnie wydajemy raz w miesiącu. Zabawne i czasem zaskakujące dla czytelników oraz autorów jest to, że zachowaliśmy studencki schemat wakacyjnej przerwy: nigdy nie wydajemy latem. Zmienił się też krąg autorów – niektórzy funkcjonują już raczej w historii portalu, ale jest też i stały „core” osób, które są z nami od pierwszego numeru.

M.W.: Od strony technicznej: zaczynaliśmy w czasach zupełnie innego Facebooka – takiego, który organicznie generował świetne zasięgi. Wtedy mocno wykorzystywaliśmy tę platformę. Funkcjonowaliśmy też jako lekko „śmieszkująca” inicjtatywa: postowaliśmy mniej lub bardziej udane memy (choć wtedy rzadziej używało się tego słowa), retro zdjęcia znanych osób na wspólnych imprezach. Mieliśmy wrażenie, że działamy „dla swoich”, dla ludzi o podobnych zajawkach. Nie sądziłem, że same zasięgi potrafią wzbudzać nostalgię, ale rzeczywiście: wydaje mi się to dziś dość nieprawdopodobne, do ilu osób byliśmy w stanie dotrzeć, działając non profit! To miało ogromne znaczenie. Ten „niewinny” Facebook przez długi czas bardzo nam pomagał.

Na ile istotna była dla was identyfikacja wizualna?

M.W.: Bardzo istotna! Layout zmienialiśmy kilkakrotnie, choć obecny jest z nami już długo. Zależało nam, żeby całość była świeża pod względem wizualnym. Dziś wyglądamy po prostu jak portal internetowy. Wtedy – porównując choćby do ówczesnego „CzasKultury.pl”, jako codziennika – nie wyglądaliśmy tak statecznie (mówię to z całą sympatią!). Chcieliśmy, żeby było, powiedzmy, cool (mówiło się tak chyba wtedy nieironicznie?).

Pamiętam efemeryczny plebiscyt „Papierowy Ekran”, w którym wzięliśmy udział – były tam dwie kategorie: forma i treść. Bardzo liczyliśmy na nagrodę w kategorii „forma”: za layout autorstwa Michała Kozikowskiego oraz ilustracje świetnych ilustratorek i ilustratorów, którzy współpracowali z nami non profit. Dostaliśmy jednak nagrodę w kategorii „treść”. Możliwe więc, że byliśmy wtedy i ładni, i niegłupi.

Kto oprócz was stoi za „Popmoderną”? Czy skład bardzo się zmieniał?

M.W.: Mamy dość mocną ciągłość. Nie ma co ukrywać: to przede wszystkim ja i Olga. To, że „Popmoderna” istnieje w takiej czy innej formie, to nasza inicjatywa.
Od początku był z nami Michał Kozikowski – grafik odpowiedzialny za layout. To ważna postać w całym przedsięwzięciu. Trzeba też wspomnieć o Lechu Dulianie, który wspierał nas technicznie i merytorycznie: nawet jeśli dziś „z doskoku” pomaga przy rzeczach okołowebmasterskich, to był przy zakładaniu portalu. Wydaje mi się, że ta czwórka to core’owy zestaw, ale do tego dochodziła grupa autorek i autorów, z których spora część jest z nami do dziś.

O.S.: Przez „Popmodernę” przewinęła się naprawdę duża liczba osób – nie tylko autorów i ilustratorów. Przez jakiś czas współpracowały z nami dwie korektorki, ktoś też pomagał przy redakcji. Obecnie współpracuje z nami Kamil Walczak – redakcyjnie, nieco szerzej niż ktokolwiek wcześniej poza mną i Mateuszem. Stałymi elementami pozostajemy jednak my. Od początku mieliśmy – jakkolwiek to nie zabrzmi – równorzędny tytuł. Nigdy nie było pojedynczego redaktora naczelnego. Były okresy, w których Mateusz intensyfikował działania, i takie, gdy ja to robiłam. Odgrzaliśmy jednak na swoje potrzeby liberum veto. Kultywujemy zgniłą tradycję polskiej demokracji.

A jak finansowana jest „Popmoderna”?

M.W.: To temat, do którego aż trzeba wygodniej usiąść. „Popmoderna” nie jest w żaden sposób finansowana – to świadoma decyzja, wynikająca z… opresyjnych okoliczności. Po ostatniej przerwie w wydawaniu stwierdziliśmy z Olgą, że nie będziemy uzależniać działania od pieniędzy.

Kilka lat pracowaliśmy non profit, wspólnie, kolektywnie. Potem, dokładniej w 2016 roku, zawiesiliśmy działalność, bo nie było widoków, by miało się to zmienić. Nie jesteśmy rekordzistami w pozyskiwaniu dotacji, to być może problem naszego profilu.
Gdy pierwszy raz się zawiesiliśmy, nagle okazało się, że jesteśmy „bardzo drodzy sercu” niektórym osobom, które wcześniej nie kwapiły się do wsparcia. Przez jakiś czas finansowało nas Krakowskie Biuro Festiwalowe. To były środki pozwalające honorować autorów, autorki i naszą redakcję. Ten kurek zakręcono z różnych przyczyn. Próbowaliśmy pozyskiwać miejskie dotacje, czasem się udawało, czasem nie, była to dość chybotliwa sytuacja. W roku 2023 zawiesiliśmy więc działalność po raz kolejny, a po kilku miesiącach wznowiliśmy – jawnie non profit. Działamy dalej, ale jako miesięcznik, bez przerw, wyłączając oczywiście te wakacyjne, no bo bez przesady.

O.S.: Fun fact: gdy spotkaliśmy się towarzysko, żeby działalność domknąć i podsumować, to okazało się, że dziwnie się z tym czujemy. Doszliśmy do wniosku, że najbardziej męczy nas – i staje się niemożliwe przy naszych zawodowych obowiązkach – poszukiwanie środków, których prawie nie ma. Formularze, wnioski, rozliczenia – to zabierało nam chęć do wydawania portalu, czyli do tego, co sprawia nam przyjemność.
Rozważaliśmy Patronite i inne formy świetnie funkcjonujących dla innych pism crowdfundingów, ale byłoby to dla nas ponad siły organizacyjnie. Po tylu latach wydawania byliśmy już też w innym miejscu – zawodowo i życiowo – więc stwierdziliśmy, że chętniej będziemy pisać bez trybu projektowych zobowiązań i rozliczeń.

M.W.: Rzeczywiście mieliśmy parę spotkań w sprawie zamykania „Popmoderny”, ale jesteśmy w tym kiepscy. Próbujemy co jakiś czas i nic. Może kiedyś!

O.S.: Może kiedyś się uda. W wielu pismach ktoś dochodzi do wniosku, że już nie chce pełnić danej funkcji i przekazuje stery innej osobie. My zaprowadziliśmy intensywną ciągłość: albo kontynuujemy razem, albo zamykamy. Opcji przekazania raczej nie widzimy. Być może świadczy to o nas źle jako podmiotach ludzkich, ale tak po prostu jest.

Domyślam się, że nawet w tym krótkim momencie finansowania przez Krakowskie Biuro Festiwalowe nie były to środki pozwalające utrzymać się z tej pracy?

M.W.: Nie, absolutnie nie.

O.S.: Ale był to miły pomysł finansowy. Jednocześnie interesująco destrukcyjny dla naszego twórczo-kreatywnego trybu i autorów. Pojawiły się osoby, które – kiedy zaczęliśmy płacić – nie chciały pisać, bo nie chciały poczucia formalnego zobowiązania ani instytucjonalnej ramy. To ciekawe i pokazuje złożoność tego pola także w ekonomicznym doświadczeniu. Myślę też, że gdyby tak zostało, to w pewnym momencie byśmy się zamknęli. Zauważyliśmy, że zaczęliśmy publikować wtedy mniej tekstów, które nas ekscytują, a więcej porządnych i układnych, jak w innych portalach.

M.W.: Zdarza nam się puścić coś ryzykownego – tekst, który kogoś rozśmieszy albo zirytuje, ale jednocześnie na poziomie intelektualnym jest naszym zdaniem ciekawy, intensywny, dziwaczny. Chyba wolimy to niż porządnie skrojoną, ale przeźroczystą recenzję.
Dostajemy też propozycje od doświadczonych autorów i autorek, którzy warsztatowo mogliby spieniężyć tekst gdzie indziej, a jednak uderzają do nas – bo uznają, że to właściwe miejsce. To super. Jestem zdecydowanie „pro pieniądze”, ale w naszej działalności ten element bywał przeszkodą.

O.S.: To nie zmienia faktu, że jest pula autorów, z którymi zawsze chętnie współpracujemy. I tych, którzy nie dopuszczają możliwości kontynuowania kultury blogowego pisania (w retro polskim sensie). Co ciekawe, wiemy też, że wielu autorów, których ogromnie cenimy pisałoby do nas częściej (albo: nadal), gdybyśmy oferowali wynagrodzenie. Bardzo to szanuję, rozumiem, a nawet popieram.

Co dziś jest, waszym zdaniem, największym wyzwaniem dla niezależnej krytyki kulturalnej?

M.W.: Przykleję się do tego, że „socjale” się zmieniły – i to na wielu poziomach. Przebicie się nowego portalu wymaga dziś robienia rzeczy, które wykraczają poza sam tekst (choć tekst jest najważniejszy). Do tego „biosfera” fanpage’owa kultury i popkultury bardzo się rozrosła. Facebook niby dogorywa, ale odbiorcy w naszym wieku i starsi wciąż tam zaglądają, a duże fanpage’e mielą na bieżąco nowości (często w bardzo ciekawy sposób) i są konkurencją dla portalu. Gdy zaczynaliśmy, wyglądało to inaczej: w drugiej dekadzie XXI wieku blogi oczywiście istniały, ale nie był to bynajmniej ich prime. W takich warunkach łatwiej było się wstrzelić ze swoją propozycją w zainteresowania odbiorców.

O.S.: Z mojej perspektywy pole staje się – paradoksalnie – mniej ciekawe przez profesjonalizację portali i krytyki. Jest mnóstwo rzeczy świetnie skrojonych, warsztatowo dobrych, a głęboko nieinteresujących. Podobnie z profesjonalizacją festiwali literackich – widzę jej zalety, ale i wady. Pamiętam bardziej partyzanckie festiwale – miały wiele wad, ale były ciekawsze, próbowały zmienić linię komunikacyjną. Profesjonalna krytyka jest potrzebna w mediach głównonurtowych, jasne – możliwe, że przyciąga także inne grono odbiorców. Nie wiem jednak, czy powinna być głównym modelem krytyki ani czy jest najbardziej ekscytująca dla czytelników. Mainstream wpłynął na całość krytyki, podczas gdy model blogowy w jakimś sensie już się dopełnił. Może przeniósł się do social mediów, podcastów, audycji. Dopuszczam to, ale osobiście jest to dla mnie mniej interesujące. Pewnie dlatego, że lubię rzeczy raczej dziwne niż gładkie.

Kwestie profesjonalizacji i grona odbiorców pozwalają powiązać się z dostępnością. Mam wrażenie, że wasze teksty schodzą z piedestału i wyciągają rękę do czytelnika. Po pierwsze: często mają wprowadzenia, które nie zakładają, że wszyscy wszystko wiedzą. Po drugie: kiedy pojawiają się pojęcia czy teorie akademickie, często je objaśniacie. A profesjonalizująca się krytyka sprawia czasem wrażenie, że interesuje ją wyłącznie czytelnik profesjonalny, który powinien być przecież niewielką częścią całej publiczności…

M.W.: To też nie jest tak, że nasza propozycja na poziomie stylistycznym jest ultrademokratyczna i uniwersalna. Na pewno wykracza poza zaklęte kręgi „hardkorowo” krytycznoliterackie i akademickie, ale od początku była to propozycja, która owszem, zapraszała i nawoływała do „demokratyzacji”, przy tym jednak oczekiwała pewnej kompetencji, puli zainteresowań czy może po prostu: wrażliwości. Chcieliśmy zdejmować cały ten dyskurs okołokulturalny z piedestału, ale ze świadomością, że nie przytulimy całego świata. Nasi potencjalni odbiorcy to nadal była jednak dość ograniczona grupa.

O.S.: Podgrupa tej grupy. I to również kwestia pokoleniowa – kompetencji, ale też naszego młodzieżowego portalu, który od dawna nie jest młodzieżowy, a jednak funkcjonuje w pewnej bańce.

M.W.: To może też kwestia medium. Gdybym dziś miał dwadzieścia parę lat, założyłbym podcast. I dalej: gdybym miał dwadzieścia parę lat, to raczej słuchałbym podcastów o kulturze, literaturze i innych, a nie szukał ciekawych rzeczy do czytania z monitora. Może to medium już nie nęci, a młodsi mają inne podejście do rynku pisania o kulturze – i mogą być wobec niego krytyczni. Rozumiałbym to. Mam jednak opory przed formułowaniem sądów o młodszych o dekadę (i więcej) rocznikach – nie mam z nimi wielu kontaktów. Ale mam wrażenie, że poziom warsztatu krytycznego i dziennikarskiego nie rośnie. Mam opory wobec wygłaszania takich sądów, bo brzmi to jak narzekanie, że kiedyś to było, ale truno, poszło…

O.S.: Powód, dla którego my zaczynaliśmy, był inny: bardzo chcieliśmy to robić. Mieliśmy ochotę, ciekawość, radość. To nie był przymus czy poczucie sensownie zaplanowanego planu rozwoju. Czasem barierą bywa dziś poczucie, że trzeba się dostać do miejsca, w którym ktoś musi nas zaaprobować. Doskonale rozumiem ten problem. My byliśmy chyba nieco bardziej irytujący, bo nie mieliśmy wielkiego respektu wobec ewentualnej odmowy publikacji. Stwierdziliśmy: założymy portal. A może to my nie będziemy chcieli kogoś publikować? To rodzaj buty, który w wieku dwudziestu lat bywa przydatny – pozwala zapomnieć o ograniczeniach. Owszem, dziś może to się realizować bardziej w social mediach. Na Wydziale Polonistyki UJ otwarto kierunek twórcze pisanie, którego wcześniej nie było – więc może więcej osób jest zainteresowanych dziś pisaniem literatury niż krytyki?

M.W.: Tak, wracamy w ten sposób do kwestii medium. My mieliśmy potrzebę, by robić to w formie tekstu i chyba uważaliśmy tego typu formę za, jednak, nobilitującą. W ogóle nie brałem pod uwagę tego, że mógłbym się wypowiadać w jakiś inny sposób. Teoretycznie też korzystaliśmy z internetu, notowaliśmy w telefonach i tak dalej, a jednak tworzenie innych form wypowiedzi – nazwijmy je z braku lepszego określenia „audiowizualnymi” – było dużo trudniejsze pod względem technologicznym, bardziej kosztowne. Wreszcie: niezależnie od tego, czy zabrzmi to jak opowieści ze ZBOWID-u, trzeba podkreślić, że wspomniane „pole” i oczekiwania odbiorców były odmienne od dzisiejszych.

Jak się macie „poza centrum”?

M.W.: Gdziekolwiek jest centrum, na pewno nie tutaj, gdzie siedzimy. Gdy zaczynaliśmy, mogliśmy mieć silniejsze poczucie bycia „obok” oficjalnej kultury – i to było coś, co nas napędzało, w taki zupełnie młodzieńczy sposób. Jednocześnie przynależeliśmy, podobnie jak większość naszych autorów i autorek, do czegoś „nobliwego” – bo cóż bardziej nobliwego niż Kraków i Wydział Polonistyki UJ! W ten sposób budowaliśmy naszą pozycję w poprzek tej oficjalnej, krakowskiej opowieści. Byliśmy poza miejską polityką kulturalną. To było ożywcze: jestem studentem, z „dobrego domu”, ale robię coś buntowniczego – fajnie, nie? Nie chcę się od tego jednak dystansować, bo wydaje mi się, że w szydzeniu z tego typu młodzieńczych odruchów jest coś niegodziwego.

Z drugiej strony – to nastręczało problemów, patrz: ciągłość publikacji, finansowanie… Nigdy nie wpisaliśmy się w krakowską formułę, która – stereotyp czy nie – jest specyficzna. Dla niektórych byliśmy „zgniłym jajem”. Trudno nas było wpasować w cele, szyldy, emblematy, a takie próby były. Nie chcę robić z nas bohaterskich partyzantów, ale byliśmy w tym względzie oporni. Być może gdybyśmy podchodzili do sprawy nieco bardziej po krakowsku, kwestia finansowania, a co za tym idzie: naszej działalności, wyglądałaby inaczej. Nie ma jednak co gdybać, zostaję przy wcześniejszej deklaracji: gdzie by to centrum nie było – to nie tutaj.

O.S.: Mnie się podoba bycie poza centrum. Odpowiada mojej osobowości i sytuacji życiowej. Poza tym mamy status i kondycję płynno-labilno-zmienną – nie przewiduje to stabilnego medium. Przez ostatnie lata dużo się działo, również jeśli chodzi o nasze znikanie i powroty. Sympatyzujemy z dawnym stylem „efemerycznego nieregularnika”.

Rozmawiamy przy okazji jubileuszu „CzasKultury.pl”. Jakie życzenia przekazalibyście innym magazynom kulturalnym w Polsce?

M.W.: Trwajcie – na pewno: trwajcie. W aktualnych warunkach trzeba obniżyć oczekiwania dotyczące skali odbiorców, ale to nie znaczy, że ta robota jest bez sensu. Nawet jeśli to nie będą „masy” – prowokowanie rozmowy i podkręcanie żywotności tego, o czym piszemy, ma sens.

O.S.: A ja życzę dużo przyjemności i dobra „poza centrum”. Bywa dziwnie, może być jeszcze fajniej.

POZA CENTRUM: Dla redakcji „CzasKultury.pl” zawsze ważna była poznańskość i poznańska siedziba. Jako aktywni uczestnicy życia kulturalnego widzimy, że dzisiejsza kultura ponownie jest bardzo scentralizowana – tym mocniej doceniamy nasze, i każde, zajmowanie pozycji poza centrum. Rozproszenie geograficzne, instytucjonalne czy formatowe uważamy za istotne samo w sobie, jako akt przeciwdziałania centralizacji kultury. W ramach cyklu POZA CENTRUM zapraszamy do rozmów – a zatem formuły wspólnotowej – redakcje innych czasopism, których siedziby lub formaty mieszczą się poza „centralą”. Czego możemy się nawzajem od siebie uczyć? Jak celebrując swoje niezależności, zarazem budować sojusze? Odpowiedzi poszuka nasza autorka, Dominika Górko.

Cykl realizowany w ramach jubileuszu 15-lecia istnienia „CzasKultury.pl”.