Niegdyś się zgubiłem na Grochowie – bij zabij, ale nie wiem, jak zostałem wyprowadzony w pole. Dlatego z przerażeniem odkryłem, że czytając „Rondo Wiatraczna” Marka Bieńczyka, znów daję się prowadzić na manowce, przy okazji utyskując, czemu ma służyć to stylistyczne rozpasanie autora „Przezroczystości” i to gatunkowe bezformie. A potem zacząłem powoli rozsupływać kolejne wątki i tematy, odkrywając, że to wcale nie jest „flâneurska summa” ani wyestetyzowana „grochowska arabeska”, ani „zmanierowany Bildungsroman”, lecz coś zupełnie innego, co prędzej zakwalifikowałbym jako „wspomnitewnik” ukierunkowany na plan estetyczno-egzystencjalny. To forma skolacjonowanego zbioru wspomnień i epifanicznych olśnień odsłaniających naturę bytu. Pozostaje pytanie: bytu wyłącznie grochowskiego czy bytu jako takiego? To moment, gdy znów daję się wodzić za nos, kręcąc się po rondzie jak po pętli nieustających wątpliwości.
Ważną funkcję w „Rondzie Wiatraczna” pełni kategoria umorusania. Bieńczyk w rozmowie z Karolem Płatkiem łączy ją nie tylko z „kompleksem lewego brzegu”, lecz także z propozycją „estetyczno-egzystencjalną”, podkreślającą „fundamentalne niedorobienie i wybrakowanie”, nieodwołalnie odsyłające do kompleksu niższości. Płatek w umorusaniu widzi zaś wyzwanie rzucone salonowi, „gdzie wypada ładnie wypaść, dygnąć”, co więcej, wyzwanie mające zastosowanie biograficzne. Z kolei w wywiadzie Magdaleny Czubaszek Bieńczyk transferuje umorusanie na swoich bohaterów, którzy są „w taki czy inny sposób zbrukani” i „lawirują na granicy przepaści”. Te przytoczenia pozwalają się zorientować, w jakim polu semantycznym funkcjonuje kategoria umorusania.
Pojęcie to Bieńczyk wprowadza w „Rondzie Wiatraczna” w bardzo specyficzny sposób:
Kiedy dziesięć razy z rzędu powtórzy się słowo umorusani, jego dźwięk będzie się coraz bardziej oddalał od znanych nam tonów, by zbliżyć je do brzmienia całkiem obcego […] to umorusani dotyczy według filozofa Kawasaki Hondy (1882–1975) ludzi, którzy muszą się wytarzać, żeby spełnić jakiś wyznaczony cel czy pragnienie albo żeby dotknąć wprost sedna życia. Praktykować sztukę umorusani znaczy wpuścić w siebie brud i nim homeopatycznie oczyścić przedpole (s. 153).
Ten fragment to wręcz pastisz perspektywy autoetnograficznej czy socjogenetycznej, zresztą w wielu innych miejscach Bieńczyk z ironią odnosi się (mniej lub bardziej bezpośrednio) do Didiera Eribona oraz Pierre’a Bourdieu, czyli autorów opowiadających o habitusie klasy ludowej. Mimo wszystko od umorusania nie da się odciąć, pojawia się dalej na kartach książki wielokrotnie, i to już na poważnie. Dlaczego?
„Wszyscy byliśmy umorusani” (s. 153) – wprost stwierdza narrator. W wyobraźni Bieńczyka zjawisko to wynika „choćby z ziemskości czy z ziemistości; żyło się bliżej ziemi” (s. 154). Idźmy tym tropem:
Umorusanie było niezbywalne, jego dotyk musiał towarzyszyć dalej. Zamieniał się, sublimowany, w przywiązanie do przyziemności. Do wszystkiego, co stąpało nisko po ziemi […]. Do tego, co leżało na ziemi […]. Do tego, co rosło w głąb bądź z głębi wyrastało (s. 154).
Mieszkańcy Grochowa są zatem niezbywalnie umorusani, a charakter ich aktywności w przyszłości nierozerwalnie wiąże się z tym, w jaki sposób to „naznaczenie ziemistością” będzie sublimowane. Ale czasem też „brud tak często stawiał opór, nie odpuszczał” (s. 155), więc owo przetransferowanie „nadwyżki ziemskości” nie zawsze musiało być skuteczne. Wtedy umorusanie zamienia się w piętno. Ta kategoryczność – „jego dotyk musiał towarzyszyć dalej” – prowadzi Bieńczyka w kierunku klasowej nieuchronności, społecznego ujarzmienia, może nawet klątwy. Być może właśnie na tym zasadza się różnica między lewym a prawym brzegiem Wisły. Innymi słowy, umorusanie to trwałe odkształcenie wynikające z klasy, pochodzenia i przestrzeni. Zatem umorusanie to coś dystynktywnego, charakterystyczne znamię społeczności mogące mieć różne oblicza.
Umorusana jest głównie twarz. „Rondo Wiatraczna” to bardzo prywatna i lokalna trawestacja „książki twarzy” – przykładowo twarzy Pięćdziesięciu Groszy, twarzy Wychodzącego z Żabki, własnej twarzy czy twarzy babki Bladego. Zatrzymam się na tej ostatniej postaci, gdyż ona również została umorusana.
Oczy babki zaczynały swój bieg już w chwili, gdy matka zdejmowała z kuchenki garnek czy patelnię, towarzyszyły im w drodze do naszych talerzy i kończyły go dokładnie w tej sekundzie, w której danie na nich lądowało. […] Miało się wrażenie, że jej wzrok pieczętował nadejście towaru albo że sam był żurawiem, niewidzialnym dźwigiem, który ubezpieczał z boku jego przewóz (s. 156).
Wzrok babki zatykał gardło narratorowi, sprawiał, że nie był w stanie niczego przełknąć. Spojrzenie kobiety przeszywało, naznaczało obowiązkiem, może wręcz jakąś winą. Patrzyła dosadnie, czyli poprzez własną potrzebę, jaką było zaspokojenie pragnienia, w czasach wojny bowiem „mocno głodowała, teraz naśladowała swój wyuczony gest w obliczu jakiej takiej obfitości” (s. 156). Twarz babki Bladego była umorusana traumą, dlatego jej łaknienie jest fantomowe, cielesne, afektywne. Mimo wszystko narrator był po jej stronie, po stronie „dotkliwie obecnego ciała” (s. 157), choć dosadność zachowania kobiety była kompletnym przeciwieństwem dostojności, która swą pieszczotą Grochowa „nigdy nawet nie musnęła” (s. 157). Na twarzy umorusanie traumą i historią widać najbardziej.
Twarze, gesty, brud – to są epifenomeny umorusania, jego symptomy. Umorusanie – jako zjawisko wielowymiarowe, które wymyka się całościowemu zaobserwowaniu – przybiera wręcz nieskończenie wiele form i narzuca charakter powiązań między człowiekiem a człowiekiem, człowiekiem a przestrzenią, człowiekiem a stylem życia, a także człowiekiem a doświadczeniem czasu. Tak naprawdę umorusania nie da się objąć wyłącznie umysłem, nie da się nic o nim stwierdzić ponad to, co można przeżyć, poczuć i zobaczyć. Umorusanie przejawia się, dlatego w „Rondzie Wiatraczna” dominuje przede wszystkim perspektywa fenomenologiczna, Bieńczyk zaś dokonuje maksymalnej ekspozycji samego siebie na te zjawiska, wobec czego sama narracja staje się umorusana, zanieczyszczona, zniekształcona. Umorusanie warunkuje też epistemologię – z jednej strony Grochów poznajemy z twarzą przy samej ziemi, tropiąc szczeliny, podwórka i inne rozszczelnienia w architekturze wspólnoty, a z drugiej samo rondo możemy w pełni zobaczyć jedynie z perspektywy ptasiej, podrywając się z chodników dzięki wzniosłości mitu. Ale gdy tylko narrator zaczyna swój przelot, uświadamia sobie, że „rondo stawało się pętlą, doskonałą, harmonijną figurą zamknięcia, więzieniem ideału, więzieniem idealnym, bez najmniejszej szansy na wyjście” (s. 190). Jakikolwiek eskapizm, jakakolwiek transcendencja – nie mają racji bytu. Ikar z hukiem spada na grochowskie podwórko. Grochowska immanencja. Immanentne umorusanie.
Mimo wszystko „Ronda Wiatraczna” nie odbieram jako wyrazu skrajnego pesymizmu czy kapitulacji podmiotu. Książkę Bieńczyka czytam jako medytację nad umorusaniem, nad tym egzystencjalnym piętnem, prowadzącą jednak do konsolacji. Pocieszenie przybiera formę afirmacji – umorusanie staje się zarazem postawą i podstawą, innymi słowy, strategią bycia w świecie i jednocześnie jakimś przedstawieniem grochowskiej tożsamości, zatem i własnej biografii. Bieńczyk metaforyzuje to w następujący sposób:
wspólne wszystkim pragnienie życia w miarę, tak żeby jakoś tyle o ile było. Rodzaj staranności i pilności w zarządzaniu niewielką płachetką. Tyle o ile […] Podglebie życia: wszystko, co małe, ograniczone i zarazem łaknące […] gotowość do współodczucia, której odwrotną stroną jest własna słabość i niekompletność (s. 159).
Ale to też prowadzi do specyficznej, dystynktywnej aktywności: „powiedzieć coś straszlywie, odgrzebać w sobie łobuza […]. Zająknąć się na agorze. Tak żeby więcej nie zapraszali, niby swego, lecz jednak owego. Jakby umorusanego” (s. 158).
Pozwolenie sobie na zająknięcie, przejęzyczenie, językową zmazę – poniekąd na przekór władzy sądzenia – to jest właśnie konsolacja płynąca z „Ronda Wiatraczna”. Umorusane życie nie jest winą – Bieńczyk za tym żarliwie optuje, całą swoją książkę poświęcając obronie niedoskonałego i niekompletnego życia.
To, co mnie fascynuje w „Rondzie Wiatraczna”, to upór w przywoływaniu kolejnych epifenomenów umorusania, tej ułomności, skończoności, niedoskonałości. Narrator z niczym nie zrywa, niczego nie przekracza, w samym zaś rondzie – tym axis mundi – widzi raczej pętlę i więzienie. Dostrzegam subtelne pokrewieństwo między książką Bieńczyka a słabą myślą (filozofii ukształtowanej przede wszystkim przez Constantina Noikę i Gianniego Vattimo). Jeszcze inaczej mówiąc: byt umorusany może się wywodzić z tej samej genealogii, co byt słaby tudzież osłabiony (fiinţa slabă, fiinţa slabită) – rozumiany pozytywnie, mianowicie jako byt uwolniony od tradycyjnej koncepcji bytu jako absolutu, transcendentnego względem rzeczywistości historycznej czy świata empirii. To pokrewieństwo zauważam przede wszystkim na dwóch zasadniczych poziomach: ontologicznym (byt umorusany jako kolejne wcielenie bytu słabego) oraz epistemologicznym (poznanie rzeczywistości, choćby tej najbliższej, grochowskiej, jest niekompletne). Narrator razem ze swoimi bohaterami spaceruje po zdezaktualizowanym świecie, po ruinach swojej młodości, przemieszcza się w kilku porządkach czasowych, pozwala, by przez narrację przekradała się zamierzchłość, oddaje jej głos, nieustannie mierzy się z tym, co już zastane i minione, jednak nie operuje nostalgią, nie ulega pokusie idealizacji. Godzi się z tym, co pozostawione. Przystaje na słabość – nie czuje obowiązku, by opisywać Grochów nowym językiem, nie rozstawia żadnego innego modelu ponad to, co już jest, by z niego ostatecznie wyjść.
W postawie narratora dominuje Verwindung[1] – przebolenie, dostosowanie, pogłębienie, traktowanie historii zarówno jako coś poza nami, co zostaje odziedziczone, jak i coś, co tkwi głęboko w nas, czy tego chcemy, czy nie, poza dziedzictwem tradycji bowiem, historii i kultury niczym innym nie dysponujemy. To głębokie zrozumienie własnej słabości i własnych ograniczeń – Bieńczyk napisałby: własnego umorusania niedoskonałym światem. Warto jednak nadmienić, że te założenia nie prowadzą do kapitulacji podmiotu. Nie chodzi o to, by trwać pasywnie; rzeczywistość można poddawać dekonstrukcji, ba, wręcz należy to robić, istotą Verwindung bowiem jest dwuznaczność – otrzymaną tradycję należy podjąć i sproblematyzować, nie sposób jednak jej całkowicie unieważnić[2]. Ta postawa wyraża się w różnicy między przedświtem a prześwitem tłumaczonej przez narratora:
Przedświt […] jest gorącym i gorączkowym oczekiwaniem na zmianę, wiarą w całkowite odwrócenie biegu spraw […] prześwit jest inną, lepszą możliwością wciąż tego samego. Zmianą, która nie zmienia, lecz wiele przynosi (s. 27).
Nie byłoby pomyłką, by tak opisany prześwit zespolić z Verwindung, czyli przeboleniem tego, co już zastane, czyli nie skapitulowaniem wobec faktyczności tradycji, lecz spojrzeniem na nią w perspektywie możliwości (prędzej dekonstrukcji niż rekonstrukcji). Dlatego też „Rondo Wiatraczna” ma tak charakterystyczną formę – zdominowaną przez ironiczne (czasem też autoironiczne) kwestionowanie przyjętych reguł, pastiszowanie konwencji i prze-pisanie całego mnóstwa tradycji literackich: to hybryda Bildungsroman, eseju socjologicznego, biografii, modernistycznej powieści o mieście. Tak rozumiana myśl słaba łagodzi opozycje między przeszłością a teraźniejszością, między nowoczesnością a ponowoczesnością, zakładając, że co prawda całkowity powrót do minionego nie jest już możliwy, ale jednak przeszłość zostawiła po sobie pewne ślady, które przenikając do teraźniejszości, wręcz domagają się interpretacji: „sens dzielnicy tkwił w tym, że pojawiała się w niej nieustannie rzeczywistość równoległa i niewidzialna, i wraz z nią nie fatum przemijania, lecz możliwość przenikania” (s. 24).
Stosunek narratora do tych śladów przeszłości nierzadko przybiera formę rozpamiętywania (Andenken)[3] wyrażaną w języku wspólnym (koine), przeciwstawionym językowi naukowemu, obiektywnemu czy też narzeczu „lewego brzegu”. Właśnie, rozpamiętywanie, a nie scalenie, totalizacja czy synteza. W książce Bieńczyka narracja to właśnie takie słabe rozpamiętywanie, które nie dąży do „mocnego” uporządkowania początku i końca, nie prowadzi również do określenia jednoznacznej genezy tych wszystkich historii. Bohaterowie nagle wyłaniają się z przeszłości, by po chwili w niej zniknąć. Trudno rozszyfrować, co jest wspomnieniem, faktem, a co jakąś wariacją na temat rzeczywistych doświadczeń. Niektóre historie krzyżują się ze sobą, bohaterowie – za pośrednictwem pamięci narratora – wchodzą ze sobą w interakcje, jednak nie da się z tego zrekonstruować całości. Ba, nie wydaje mi się, by Bieńczyk chciał kiedyś ją ujrzeć, skoro w Ikarowym locie domknięte rondo okazało się więzieniem, z którego nie sposób wyjść. Właśnie to świadome odmówienie próby scalenia wyraża się – nomen omen – najpełniej w wielokrotnie powtarzanym Non amarcord[4]. Narracyjne rozpamiętywanie to skok w różne przejawy bycia, podjęcie gry skrytości i otwartości, odsłaniania, wymykania i przesłaniania, wkroczenie w szczeliny dzielnicy i to, co tkwi „pomiędzy” domami. W tym kontekście „Rondo Wiatraczna” to medytacja nad byciem, którego podstawową cechą jest to, że odzywa się w nim echo przeszłości, dane jedynie w śladach, reliktach, szczątkach, nieciągłych przekazach: „Dzielnica miała swoją pulę zniknięć, przechowywała sekretnie pogłosy starego przekazu o wyjściu, o odejściu, gdy jeszcze obowiązywał, zanim literą stanie się przekaz nowy, stabilizujący i betonujący” (s. 23).
Przebolenie i rozpamiętywanie to jednak nie wszystko – w książce Bieńczyka da się wyróżnić jeszcze jedną postawę, mianowicie pietas[5], bliską relację ze skończonością, śmiertelnością i z ułomnością tudzież wybrakowaniem[6]. Wielu bohaterów „Ronda Wiatraczna” – w tym sam narrator – z miłością i wyrozumiałością odnosi się do przejawów życia, również do jego śladów odziedziczonych z trudnej i burzliwej historii. Taka postawa ostatecznie prowadzi do pogodzenia się z osobistym umorusaniem, ze śladowością i słabością własnego istnienia. Pietas to też odrzucenie oceny i osądu, zastąpienie ich troską i sprawowaniem pieczy nad wszystkim, co naznaczone dramatyczną skończonością. Tego rodzaju postawa wiąże się też z przywiązaniem do tego, co kruche i śmiertelne, do „ugoru bytu” (s. 63). Dlatego też rzeczywistość nie może „odkleić się” od na przykład Abrama Cebuli, „najstarszego dziada dzielnicy” (s. 76), który nagle przejmuje władzę nad narracją, narzucając swoją pierwszoosobowość: „Ja, Abram Cebula, ja, Adam Cybulski, syn Daniela i Rebeki, nie mam żadnego numeru. Jestem dziad wybrany, nigdy nienaznaczony […]. Nie zostałem policzony, więc śmierć o mnie zapomina” (s. 79). Zresztą to transpokoleniowe przywiązanie zostaje wyrażone jeszcze bardziej wprost:
Przylepiony jestem do wszystkich, ja, najgorsza pajda, parszywa piętka, czerstwa znajda; jestem cieniem, który rzucacie na bruki, waszą śliną spluwaną na chodnik, błoną waszych mięs, mleczem waszych ryb […] klejem wszystkich bytów od Szembeka po Grenadierów (s. 89).
Wtargnięcie Abrama Cebuli do historii i przejęcie jej to zresztą jeden z najlepszych momentów „Ronda Wiatraczna” – w najdosadniejszy sposób pokazuje, że przywiązanie do historii jest po prostu zaakceptowaniem jej jako istotnego elementu budowania tożsamości w miejscu, które wyrasta z przecięcia różnych tradycji. Oddanie pierwszeństwa w narracji to właśnie przejaw pietas – troski o to, by ta przeszłość wybrzmiała ze swoim osobnym przesłaniem. Wszyscy bowiem na Grochowie są umorusani tą historią. Oni jednocześnie są i nie są Abramem, są i nie są jego sąsiadami. I może pietas wyjaśnia też, dlaczego narrator nie zareagował, gdy jeden z umorusanych kradł jego auto, albo nie odmawiał, gdy kolejny umorusany żądał paru drobnych. Byt słaby – świadomy własnej niekompletności i własnego wybrakowania – definiuje się poprzez bezwarunkową akceptację jemu podobnych, umorusanych bytów. To grochowska miłość, jakaś wariacja na temat caritas.
Mam wrażenie, że Bieńczyk napisał tę książkę w celu konsolacji „swoistości” Grochowa oraz po to, aby wyrazić opór przeciwko scalaniu, równaniu i sądzeniu, przeciwko unieważnianiu historii, unikając jednak przy tym zgubnej retronostalgicznej nostalgii. Ku rozczarowaniu flâneurów powieść ta nie sprawdzi się jako literacki bedeker, raczej jako zeszyt ćwiczeń wewnętrznych. Oprócz przebolenia, rozpamiętywania i przywiązania do słabości należą do nich także medytacja, kontemplacja oraz epifania.
Oczywiście nie mam na myśli żadnej kadzidełkowej ornamentyki, lecz nową formę ćwiczeń duchowych, zresztą w „Rondzie Wiatraczna” pojawiają się zwiastuny praktyki innego widzenia: „Bielmo jako wstęp do białej nocy, do drugiej strony oka” (s. 83), „Wiem, że bywa inne światło. Ja też je widzę” (s. 85). Z tym są związane właśnie medytacje – nie tylko rozważania, ale też akty pośredniczenia między podmiotem a przedmiotem, jak również ćwiczenia przygotowywania się na nieoczekiwane. Tak rozumiana medytacja jest postawą przepełnioną zarówno kontemplacją, jak i otwartością na to, co może wtargnąć do naszego życia bez zapowiedzi. Zawsze bowiem jest jakieś „inne światło”. Ale medytacja jest także formą sztuki, estetycznym kluczeniem między światem wewnętrznym a zewnętrznym, między narratorem, autorem a czytelnikiem – wydaje się, że dla Bieńczyka medytacja byłaby jakąś próbą mediacji[7], formą łączenia ogólniejszej refleksyjności z wymiarem bardzo subiektywnym. W tradycji chrześcijańskiej istotnym elementem medytacji byłoby wyobrażenie sobie jakiegoś konkretnego problemu, umówmy się, że rangi ostatecznej, natomiast w „Rondzie Wiatraczna” są to kolejne wizualizacje umorusania, słabości, ułomności i ludzkich ograniczeń. Medytacja i kontemplacja służą pogodzeniu się z nimi, uznaniu niepełności wiedzy i ograniczonego poznania. Rzecz jasna, Bieńczykowi daleko jest do Ignacego Loyoli, bliżej natomiast do Michela Foucaulta, zainspirowanego pismami Pierre’a Hadota. Autor „Historii seksualności” głosił, że medytacja jest formą pracy nad sobą, praktyką opanowania „siebie” czy też wyrazem troski o siebie (epimeleia heautou). Medytujący byt słaby w jednakowym stopniu troszczy się jednak o siebie i o innych (również swoich zmarłych) – to jedna z najważniejszych cech pisarstwa Bieńczyka.
Chyba jeszcze ważniejszym aspektem jest epifaniczność tej prozy. Epifania u Bieńczyka prowadzi nie do rozpoznania całości bytu lub do wrzucenia samego siebie w inną rzeczywistość; jest to raczej iluminacyjne olśnienie, sprowokowane przyjrzeniu się obrazowi lub innemu zjawisku:
Rodzaj wzniosłego pomieszania z poplątaniem, kiedy to całość miejsca objawiała się w swojej paradoksalnej zwartości nierozpoznawalnej dla obcego oka. W miejscu tym związywał się zarodek, który chciał jednocześnie tu żyć i tu nie być, i te dwa stany mieszały się w narkotycznym niemal uniesieniu (s. 172).
W „Rondzie Wiatraczna” pełno jest takich epifanii, które niczego nie wyjaśniają, są raczej „wstępem do białej nocy”, kiedy to rzeczywistość odsłania swoją mnogość, swoje rozkawałkowanie, pokomplikowanie, a byt miota się w sprzecznych pragnieniach. „Tu żyć i tu nie być” – ta równoczesność stanowi podstawę wielu dramatów egzystencjalnych przedstawianych w książce Bieńczyka, ale to też najlepszy wyraz przebolenia tej rzeczywistości, przyjęcia jej, mocowania się z nią. Nie da się jej po prostu odrzucić czy unieważnić, stąd to „narkotyczne niemal uniesienie” pod wpływem iluminacji. Ale bywają też inne objawienia, prowadzące do nieco odmiennych konstatacji – w jednej historii narrator wspomina o sąsiedzie, który po raz pierwszy zobaczył zorzę polarną, ale miał łzy w oczach na samą myśl, że spotkał go „brak wspólnoty w podziwie i w uniesieniu” (s. 246). Sam opis to kolejny przejaw iluminacyjnych poszukiwań „innego światła”:
Nie mógł oderwać oczu. Poczuł, że spłynęła na niego łaska. Pozwolono mu dojrzeć coś, co dla jego życia nie zostało przewidziane. Piękno i dobro spoza nawiasu, w które ujęte jest każde istnienie […] lecz w tamtej chwili stało się coś niezwykłego, nawiasy odchyliły się jak odrzwia i można było dojrzeć świetlisty znak (s. 246).
Ta krótka, przejmująca historia zostaje w głowie na długo – „Rondo Wiatraczna” to książka uderzająca mocą takich „błysków”. Co ciekawe, to kolejna epifania, która wcale nie jest transcendencją; prowadzi raczej do olśnienia, że doświadcza się czegoś nieprzewidzianego, a nie nieprzewidzialnego. Ta nagłość iluminacji wiąże się nie z odkryciem jakiejś tajemnicy, lecz z oszukaniem przeznaczenia. Tak jakby na życie człowieka przeznaczono jakąś reglamentowaną ilość dobra i piękna. Epifania – to otwarcie się na coś poza inwentaryzacją rutynowych doświadczeń – prowadzi właśnie do takich przebłysków, „obluźnienia nawiasów”. W tym jednym krótkim opisie mieści się cały tragizm odczarowanej nowoczesności – nieprzewidzialne zostało zastąpione nieprzewidzianym, a tylko dzięki uważnemu wpatrywaniu się w „inne światło” można sprawdzić, co jest poza przydziałem. To niezwykle dramatyczne, egzystencjalne roszczenie.
Ale epifanii jest jeszcze więcej. Kolejną wyrazistą ich realizacją jest opis przypadkowego spotkania młodej Romki, a właściwie spojrzenie w jej twarz:
Twarz dziewczynki mogła komuś wiele powiedzieć o jej przyszłości […], ale jeszcze więcej mówiła do mnie i o mnie. Wykluczała mnie; ja nie wiedziałem o dziewczynce nic, ona wiedziała o mnie wszystko. To ty będziesz zamknięty we własnej egzystencji, mówiła […], nigdy stąd prawdziwie nie wyfruniesz, będziesz swojski aż do wyrzygania, będziesz rzeźbą i słupem wbitym w ziemię, obeliskiem żmudnej pracy i nic z tym już nie zrobisz […]. Poczułem obcość, lecz obosieczną, to może ja byłem teraz bardziej obcy niż ona (s. 244).
To fragment, który co prawda brzmi jak literacka trawestacja filozofii Emmanuela Lévinasa, lecz jest niesamowicie reprezentatywny w kontekście poetyki całego utworu, w którym „ja” jest ciągle kwestionowane, wywłaszczane, naznaczane jakimś piętnem. W przypadku bieńczykowego świata – piętnem obcości. Ale obcości wobec kogo lub czego tak właściwie? Intuicyjnie powiedziałbym: „względem drugiego człowieka”, ale chyba chodzi o jakąś inną obcość, może obcość spowodowaną uświadomieniem sobie, że „ja” nigdy nie będzie w pełni zadomowione – wybrzmiewa w tym niespodziewane echo norwidowskiego „dopokąd idę” – zatem żadne Grochowy nie dadzą pewnego zakorzenienia, nie zapewnią schronienia w tożsamości zbiorowej. Obcy wśród swoich.
Pozostaje zatem kluczenie – poszukiwanie wyłomów, zamieszkiwanie w szczelinach i prześwitach: „Bo to mój Grohów. Grohów ecce homo” (s. 266) – życie w erracie „bytu drżącego” (s. 267). Zatem epifania czasem wywłaszcza. W końcu zostajemy sami ze swoim umorusaniem. I to właśnie główna oś estetyczno-egzystencjalnego planu tej powieści. „Rondo Wiatraczna” to tylko i aż memento własnej skończoności i ułomności, od których nie sposób uciec, przepływając – och, metafizyko, sweet summer child – na inny, lewy, lepszy brzeg.