Nr 20/2021 Na dłużej

Michał D. Wieczorek rozmawia z zespołem Gaijin Blues.

 

Michał D. Wieczorek: W co ciekawego ostatnio graliście?

Michał Szczepaniec: Gram teraz w Knights of the Old Republic. 11 listopada wyszedł remaster na Nintendo Switch i od tego dnia się zagrywam.

Paweł Klimczak: Przeszedłem Pillars of Eternity. Ogrywam teraz zachodnie RPG-i, raczej takie oldskulowe. Niedawno przeszedłem Xenoblade Chronicles, zajęło mi to ponad 100 godzin, ale było warto. Do tego ma przepiękną muzykę napisaną między innymi przez Yasunoriego Mitsudę od Chrono Triggera.

A pamiętacie swoją pierwszą grę?

M.S.: To był Doom. Grałem z kuzynem, który powtarzał mi „strzelaj”.

P.K.: U mnie było chyba podobnie. Kuzyn z Pułtuska pokazał mi nie tylko rap pod postacią Liroya, ale i Duke Nukem. Degeneracja od najmłodszych lat [śmiech]. Niedługo później w domu pojawił się Pegasus i pirackie wersje Mario Bros. W 1997 roku dostałem od ojca komputer, razem z pirackimi grami, i uczyłem się na nich angielskiego. Był tam na przykład Fallout. Od tamtej pory kocham komputerowe erpegi.

M.S.: Pierwsza gra, w którą grałem świadomie, wiedząc, co się dzieje na ekranie, to Street Fighter 2. Pierwszy komputer miałem w 2000 roku, a wcześniej grałem tylko na wakacjach u dużo starszego kuzyna. Ta gra została ze mną do dziś, w „Commanderze Martynovie” składam jej hołd.

Skoro padł tytuł piosenki z Waszej nowej płyty, porozmawiajmy o niej. Znów budujecie fabularną otoczkę wokół albumu. „Gaijin Blues III” jest kontynuacją „Gaijin Blues II”?

P.K.: Tak, to sequel.

M.S.: Ale dzieje się po kilkuset latach. 

Czyli ta „nikła nadzieja” kończąca dwójkę okazała się płonna?

P.K.: Po wydarzeniach z „Gaijin Blues II” ludzkość musiała opuścić Ziemię, a teraz na nią wraca. Planeta trochę się zmieniła przez kilkaset lat, ktoś ją uleczył – może ten straceńczy charakter niektórych aspektów płyty wynika z tego, co się działo na świecie w 2020 roku. W naszym przypadku najpierw powstaje muzyka, a dopiero później dopisujemy fabułę. Gdy mieliśmy już gotowe utwory, pandemia trwała w najlepsze, chaos bardzo się nasilił, na wierzch wypłynęły upiorne tendencje polskiej polityki. W pewnym sensie jest to płyta o możliwym porozumieniu.

Jak wygląda proces dopasowywania opowieści do muzyki?

M.S.: Już na etapie pisania poszczególnych utworów wiemy mniej więcej, co mogą opowiadać. W przypadku „Gaijin Blues III” wyglądało to tak, że stworzyłem szkic historii, a Paweł go przeczytał i dopisał swoje pomysły. Razem dopracowaliśmy fabułę, następnie Paweł wszystko złożył w ładnie brzmiącą opowieść.

P.K.: Zależało nam na tym, żeby opisy utworów i tytuły były po polsku, bo niektóre z nich – jak „limfatyczne egzoszkielety” – po angielsku już tak dobrze nie brzmią. Tutaj jednak musieliśmy iść na kompromis z wytwórnią: wszystko na płycie jest anglojęzyczne.

Obaj bardzo obrazowo i narracyjnie postrzegamy muzykę. Patrzymy na utwory jak na sceny. Dźwięki kojarzą się nam z konkretnymi wydarzeniami, dlatego z łatwością dostosowujemy fabułę do utworów. Przy okazji „Gaijin Blues III” pogłębiliśmy trochę aspekt fabularny, choć daleko nam do spełnienia marzeń. W idealnym świecie płycie towarzyszyłaby manga, gra, pięć odcinków OVA [Original Video Animation – anime przeznaczone bezpośrednio do sprzedaży na video lub DVD – przyp. M.W.]. Nie żyjemy jednak w takim świecie, więc zadowoliliśmy się tym, że wydłużyliśmy opisy utworów w stosunku do „Gaijin Blues II”. Fabuła jest dostępna razem z fizycznym wydaniem albumu; to forma nagrody dla osób, które postanowiły go kupić.

M.S.: Opisy nie są dużo dłuższe niż na poprzedniej płycie, ale wtedy poszliśmy w stronę solucji do gry. Każdemu utworowi odpowiadał etap w grze. Na „Gaijin Blues III” bardziej rozwinęliśmy się literacko. Ale nadal czuję niedosyt.

P.K.: Przy czwórce musimy skombinować jakąś mangę.

Idziecie w tym samym kierunku, co Coheed and Cambria: tu nie tylko płyty opowiadają powiązane ze sobą historie, składające się na rodzinną sagę sci-fi, ale też towarzyszą im animacje i komiksy.

P.K.: Gaijin Blues jest bardzo ambitnym projektem pod każdym względem, tylko nasze ambicje są często temperowane przez warunki ekonomiczno-czasowe czy realia rynku. I tak mieliśmy całkiem spory budżet jak na – nie oszukujmy się – niszowy album. Animacje są piekielnie drogie i bardzo czasochłonne. Nie mamy serca prosić ludzi, żeby zrobili coś za darmo, bo to jest po prostu nieetyczne. Za pracę trzeba płacić.

M.S.: Faktycznie, komiks i animacja to są bardzo pracochłonne rzeczy, więc na razie jesteśmy skazani na to, co jesteśmy w stanie zrobić sami. Może to pójdzie w stronę light novel czy gry paragrafowej. „Czwórkę” mamy już prawie skończoną, jeśli chodzi o muzykę. Ale fabuła jest w powijakach.

Szybko wam poszło.

P.K.: Jesteśmy pod tym względem bardzo niespokojnymi duchami, aktywnie patrzymy w przyszłość. To nie jest tak, że po wydaniu płyty trzy miesiące jesteśmy na afterze.

M.S.: Co prawda tak trochę było z dwójką. Zanim zaczęliśmy myśleć o kolejnej płycie, minęło sporo czasu, potem uderzył COVID. „Czwórka” w zasadzie powstawała równolegle z „trójką”. Czuję, że bardziej jestem podekscytowany „czwórką”, bo jest prawie gotowa, a o „trójce” nie chce mi się już gadać, bo ile można [śmiech].

P.K.: To jest też kwestia tego, że „Gaijin Blues III” nie powstawała w normalnych warunkach. Pamiętam, jak jechałem do Michała na samym początku pandemii – Wrocław wyglądał jak po apokalipsie, ani żywego ducha na ulicach. Potem zastanawialiśmy się nad wydawcą, co zajęło trochę czasu. Do tego proces miksowania i masterowania płyty był bardzo długi, bo postawiliśmy sobie cel, by album był bardzo dynamiczny. Marcin Cichy poradził sobie fenomenalnie z tym, nad czym przyszło mu pracować. Porzuciliśmy sample, poszliśmy w stronę bardzo skomplikowanych aranżacji instrumentalnych, co odbiło się na problemach z miksowaniem ścieżek. Przy „czwórce” mamy opracowane patenty z poprzedniej płyty, więc wszystko idzie dużo szybciej.

M.S.: Mam wrażenie, że pandemia na samym początku dała mi niesamowitego kopa, jeśli chodzi o siły twórcze. Uważam, że w tym czasie skomponowałem swoje najlepsze utwory. Gdy tylko zaczął się lockdown, a Wrocław zaczął przypominać Prypeć, napisałem „Magic Fountain”, która jest chyba moim szczytowym osiągnięciem. Oczywiście to się później zmieniło, ale ten początek lockdownu wspominam bardzo dobrze. Pozostawanie w przymusowym osamotnieniu dobrze mi zrobiło.

P.K.: Z drugiej strony sytuacja koncertowo-infrastrukturalna w niezalu bardzo się popsuła przez pandemię. Cofnęliśmy się o co najmniej kilka lat. Miejsc do grania jest mniej; te, które przetrwały, cienko przędą, więc oferują niższe stawki. Na pewno dla części osób, szczególnie introwertycznych, pandemia nie była tak dotkliwym doświadczeniem, ale ja czuję się gorzej niż przed nią. Przez pandemię inaczej pracowaliśmy nad „Gaijin Blues III”, i w takich warunkach kontynuujemy pracę nad częścią kolejną. Więcej komponujemy w domu, osobno, przesyłamy sobie ścieżki, pomysły.

Czyli „Gaijin Blues” i „Gaijin Blues II” powstawały bardziej „wspólnie”?

P.K.: Tak, siedzieliśmy obok siebie i komponowaliśmy w studiu na bieżąco. Teraz spotykaliśmy się w studiu, żeby nadać utworom ostateczny kształt, dograć część ścieżek. Nie wiem sam, który proces jest lepszy; oba dały dobre efekty.

M.S.: Wydaje mi się, że różne procesy determinują różne kompozycje. Gdy pracujemy wspólnie, utwory są bardzo szybkie, taneczne, wyimprowizowane. Gdy pracujemy oddzielnie, są trochę mniej spontaniczne, ale bardziej złożone. Pomimo tego, że brakuje mi spotykania się w studiu na wspólne granie z taką intensywnością jak kiedyś, mam wrażenie, że teraz nasze kompozycje są po prostu obiektywnie lepsze.

Rezygnacja z sampli to jednorazowa sprawa?

M.S.: Nie, to kolejny krok w naszym rozwoju. Na „czwórce” nie ma ani jednego sampla, na „trójce” jest jeden…

P.K.: …który nas przekonał do tego, żeby sample ostatecznie porzucić.

M.S.: Robienie muzyki na samplach to duże ułatwienie, ale i ograniczenie. Widać to w tym, że „dwójkę” nagraliśmy w dwa miesiące, nad „trójką” pracowaliśmy rok. Komponowanie od podstaw szło nam trochę dłużej, ale opłaciło się, „Gaijin Blues III” to jak na razie nasza zdecydowanie najlepsza rzecz. Czy wrócimy do sampli? Musielibyśmy nakupić więcej płyt w Japonii, a na kolejną podróż się nie zanosi.

Paweł, masz za sobą drogę – przebyłeś ją jako Naphta. Zacząłeś od muzyki samplowanej, następnie na „Naphta and the Shamans” sample porzuciłeś, potem na EP „Dom strawiło” do nich wróciłeś.

P.K.: Solo jestem dość ułomnym kompozytorem i mało utalentowanym muzykiem, więc łatwiej mi opierać się na samplach. W przeciwieństwie do Michała, który jest wybitnym instrumentalistą i kompozytorem, nawet jeśli chowa się za zasłoną skromności, ja pierwotnie jestem producentem i dobrze się w tym uzupełniam z Michałem. Oczywiście można zastanawiać się, gdzie leży granica między producentem a muzykiem, ale zostawmy to na boku. Michał też dużo produkuje – pod wieloma względami się uzupełniamy, trochę się dopingujemy. Przy okazji innej rozmowy o tej płycie Michał powiedział, że trochę też ścigaliśmy się w pomysłach. Wydaje mi się, że ten proces jest bardzo inspirujący.

Na „Dom strawiło” są sample, bo musiałem odpocząć od bogactwa aranżacyjnego „Gaijin  Blues III”.

Sample są ograniczające, jako że dyktują i sposób pracy, i sam utwór – to są już zmasterowane, zmiksowane dźwięki w określonej tonacji. A ja bardzo sobie cenię wolność w procesie twórczym. To bardzo odświeżające.

Gaijin Blues | fot. materiały zespołu

Porozmawiajmy teraz o inspiracjach. Mówicie o sobie, że jesteście popkulturowymi nerdami. Mam wrażenie, że „Commander Martynov” to hołd dla Daft Punk z okresu „Discovery”.

P.K.: Trafiony zatopiony – on nawet funkcjonował jako „Daft Punk” w wersji roboczej.

Fabularnie ten kawałek kojarzy mi się z „Grą Endera”.

P.K.: Wiesz, nigdy nie czytałem Orsona Scotta Carda. Widziałem ekranizację, ale to nie był dobry film, określiłbym go raczej jako haniebny.

M.S.: Też nie czytałem ani nie oglądałem.

Widać też inne echa. Motyw, w którym ludzkość ucieka ze zniszczonej Ziemi, by na nią powrócić po kilkuset latach, jest często spotykany, ale u mnie przywołuje „Thorgala”.

P.K.: „Thorgala” czytałem jakieś 20 lat temu. Nie wiem, czy jego autorzy nie wzięli tego motywu z japońskich komiksów. My chyba nigdy o Thorgalu nie rozmawialiśmy.

M.S.: Ale ja go bardzo lubię.

P.K.: Ja również. Ale jeśli chodzi o wspólne inspiracje, rozmawialiśmy raczej o „Knights of Sidonia” czy „Evangelionie”.

M.S.: Tak, myśląc o ucieczce ludzkości z Ziemi, myślałem o „Knights of Sidonia”.

P.K.: „Battlestar Galactica” jest naszą zachodnią inspiracją – ludzkość ucieka z Ziemi i musi mieszkać na statku kosmicznym. Motyw trenowania i całkowitego poświęcenia dla misji wzięliśmy z „Neon Genesis Evangelion”. Wiadomo, że okładka, a zwłaszcza font na niej, są stylizowane na Evangeliona. Ale nasze inspiracje operują bardziej na klimacie, pewnym vibie czy atmosferze, niż na zapożyczeniach konkretnych elementów z konkretnych dzieł. Jesteśmy takimi popkulturowymi ćpunami, co się na różny sposób przekłada na muzykę i towarzyszące jej elementy.

M.S.: W muzyce zależało nam na robieniu twistów, kontrastów. W fabule też na to – raczej nieświadomie – postawiliśmy. Gdy niedawno czytałem ją po raz kolejny, z dystansu, uderzyło mnie, że ona jest ponura, a muzyka wręcz przeciwnie.

P.K.: Bartek Chaciński napisał, że to są naiwne melodyjki – zgadzam się z tym.

M.S.: Wydaje mi się, że to dość częsty zabieg w japońskiej popkulturze. Seria „Ace Attorney” jest właśnie taka – wszystkie postaci są przerysowane, komiksowo niepoważne, a historie dotyczą poważnych spraw.

P.K.: To ponury komentarz do tego, jak społeczeństwo rozumie sprawiedliwość, a w grze zeznają papuga albo radio. W ostatniej odsłonie serii autorzy umieścili bardzo dosadny komentarz na temat imperializmu brytyjskiego, a także japońskiego –  w ogóle się tego nie spodziewałem. Japońska popkultura, wbrew jej stereotypowemu postrzeganiu, w wielu wypadkach stanowi wzór przerabiania narodowych problemów. Godzilla powstała jako odpowiedź na traumę Hiroszimy i Nagasaki. To jest coś, czego w polskiej kulturze nie ma: u nas traum się nie przerabia, tylko podtrzymuje się je, rozwija; rany się rozdrapuje. Na tym opierają się wszystkie filmy Smarzowskiego i inne rzeczy komentujące martyrologię. Bardzo odświeżające spojrzenie pokazują według mnie netfliksowe horrory z Julią Wieniawą w roli głównej [„W lesie dziś nie zaśnie nikt” oraz część druga – przyp. M.W.], gdzie siedzi sobie dwóch typów z Wojsk Obrony Terytorialnej pod swastyką i zjadają kolejne konserwy.

Prawica już zdążyła zaprotestować, że jest to antypolskie…

P.K.: Na tym właśnie, jak sądzę, polega problem, że nie mamy dystansu do siebie i do własnej historii. A w Gaijin Blues lubimy dystans, umowność. To jednak nie wyklucza zaangażowania.

Widać to po waszych albumach. „Gaijin Blues II” jest jednoznacznie antykapitalistyczna i proekologiczna, w „Gaijin Blues III” dochodzi antymilitaryzm i motyw ucieczki z planety. Myślicie, że to realne rozwiązanie, zakończenie historii ludzkości?

P.K.: Jeśli patrzymy w perspektywie 100-150 lat, a jednocześnie w najbliższych dekadach nie zrobimy nic z pompowaniem gazów cieplarnianych, to możliwe, że trzeba będzie uciec się do radykalnych rozwiązań. Ale – wiem, że to strasznie egoistyczne – my już tego na szczęście nie dożyjemy. Za to będziemy tymczasowo skazani na pogłębiające się piekło na Ziemi. Dlatego też lubimy te fantazyjne światy, bo służą nam jako ucieczka przed rzeczywistością.

Możemy sobie wymyślić historię powrotu na Ziemię, która została uleczona, ale nie sądzę, żeby przyszłość miała być tak optymistyczna. Raczej będzie koszmar i głęboki kryzys. Ciężko mi się zdobyć na optymizm, pogodziłem się z najgorszymi scenariuszami. I dla mojej psychiki to chyba dobrze, bo wcześniej dopadała mnie depresja klimatyczna, a teraz mam poczucie, że trzeba sobie wykroić kawałek rzeczywistości, miejsce w małej społeczności bliskich ludzi i doczekać końca, ogrywając kolejne gry i robiąc jak najwięcej muzy.

Zakończmy trochę bardziej optymistycznie. Obaj jesteście starymi metalowcami. Jak wam się podoba nowa odsłona Iron Maiden?

P.K.: Jestem jej fanem. To bodaj pierwszy winyl, który kupiłem od ponad roku – poza płytką Phatraxa, którą też bardzo polecam.

M.S.: Ja jeszcze jej nie przesłuchałem w całości. Nowe płyty Ironów to zawsze dla mnie wyrzut sumienia, jako że nie jestem w stanie się za nie zabrać od razu po premierze.