Plakat do zrealizowanego w Teatrze Współczesnym w Szczecinie spektaklu „Paprykarz szczeciński”, wyreżyserowanego przez Marcina Libera według tekstu Michała Kmiecika, przedstawia mężczyznę, który zamiast okularów ma na oczach dwie walcowate metalowe puszki po konserwach, a w ustach trzyma miniaturową wersję swojej głowy z głową w zębach (fotografia na plakacie: Mila Łapko, projekt plakatu: Pełnia XYZ). Konserwowa matrioszka mówi wiele o tym, czego doświadczy publiczność w trakcie tego surrealistycznego przedstawienia, oglądając trochę swojski, a trochę absurdalny świat i śledząc banalne historie odbijające rzeczywistość w krzywym zwierciadle, co wywołuje i stopniowo pogłębia wrażenie konfundującego odrealnienia. Tytułowy paprykarz szczeciński to u Kmiecika i Libera nie tylko regionalny produkt spożywczy, ale też nazwa gatunku istot o ludzkim usposobieniu, do złudzenia przypominających puszki konserw (scenografia, kostiumy i światło: Mirek Kaczmarek) i przeżywających swoje perypetie z pogranicza jawy i snu na scenie Teatru Współczesnego.
Jeden paprykarz uderzył się w głowę i śni mu się, że jest tańczącym człowiekiem, a inny obawia się, że termin jego przydatności do spożycia wkrótce upłynie. Jakiś wspomina powracający koszmar z dzieciństwa, w którym wyprawia przyjęcie urodzinowe, na które nikt nie przychodzi. Jeszcze inny próbuje przepracować fakt, że będzie wychowywać dziecko powite rzekomo w wyniku porwania jego żony przez kosmitów, którzy zapłodnili ją nasieniem pasztetu podlaskiego. Choć miastu grozi niesprecyzowane i tajemnicze niebezpieczeństwo (inwazja zombie, a może grupa przestępcza porywająca paprykarze do eksperymentów medycznych), mieszkańcy żyją piłkarskimi zmaganiami Pogoni Paprykarz z Arką Paprykarz. Dylematy, codzienne troski i radości, a także cechy osobowości szczecińskich paprykarzy są bardzo ludzkie. Niektóre dbają, by ich puszki pozostawały szczelnie zamknięte, inne nie przejmują się, gdy w kryzysowych sytuacjach gubią wieczka, odkrywając swoje wnętrza: pełne buro-pomarańczowej masy albo jej smętne resztki i przebarwienia powstałe na skutek bombażu. Konwencja obyczajowej telenoweli łączy się u Libera z elementami absurdu, motywami kryminalnymi i historią paranormalną, tworząc metanarrację na temat kondycji i roli sztuki. Brzmi jak „Miasteczko Twin Peaks” Davida Lyncha? Nic dziwnego. Spektakl wielokrotnie wprost nawiązuje do tego serialu, którego reżyser – zmarły na początku tego roku – patronuje przedstawieniu, a nawet (jako David Paprykalynch) pojawia się na scenie, by wraz z Olgą Paprykarczuk i Albertem Paprycamusem wesprzeć doświadczającego kryzysu twórczego adepta dramaturgii. Założenia kultowego amerykańskiego serialu przeniesione zostały przez Libera do fantastycznego i surrealistycznego Szczecina zamieszkałego przez paprykarze.
Czy „Paprykarz szczeciński” to lokalna opowieść, która – osnuta wokół legendy kultowej konserwy – pozostaje blisko szczecinian i służy celebrowaniu szczecińskiej tożsamości? Czy – jak „Ballada o Zakaczawiu” Jacka Głomba (Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, 2000) – wsłuchuje się w języki i mitologie tego miasta? Albo – jak tekst Artura Pałygi do spektaklu „Testament Teodora Sixta” w reżyserii Roberta Talarczyka (Teatr Polski w Bielsku Białej, 2006) – opiera się na współczesnych relacjach i historycznych dokumentach, żeby wyjaśnić napięcia, kryjące się w miejskiej tkance? A może, będąc muzycznym teatrem rozrywkowym, próbuje w lekkiej formie poruszyć trudne lokalne problemy, jak „Azoty Fiction” Łukasza Czuja (Teatr im. Ludwika Solskiego w Tarnowie, 2025)? A może zbliża się do miasta na inny, swój własny sposób?
W programie spektaklu umieszczone zostały odpowiedzi kilkorga ankietowanych widzów i widzek na pytanie o to, z czym kojarzy im się paprykarz szczeciński, którym towarzyszą fantazje na temat tego, co by było, gdyby Szczecin był puszką paprykarza. Na tym kończy się szczecińskość przedstawienia, choć Szczecin odmieniany jest w nim przez wszystkie przypadki, a postaci co rusz nawiązują do życia miasta. Wydaje się, że zainicjowany w spektaklu dialog z lokalnością to tylko pretekst do opowiedzenia o teatrze. Mam świadomość, że ta metateatralność wynika z głębokiego i inteligentnego namysłu nad „Miasteczkiem Twin Peaks”: nie tylko nad jego transgatunkową strategią formalną czy koncepcją równoważenia mroku ironią i komizmem, ale przede wszystkim nad zawartym w serialu metanarracyjnym komentarzem dotyczącym amerykańskiej telewizji początku lat dziewięćdziesiątych. Twórcy szczecińskiego przedstawienia podejmują próbę dekonstrukcji tego konceptu, by otworzyć puszkę paprykarzowej Pandory i wypunktować obsesje polskiego teatru, co sprawia, że ich opowieść staje się wsobna.
Doceniam poczucie humoru Kmiecika, które ujawnia w tekście, jak i humor zaprojektowanych przez Kaczmarka kostiumów. Doceniam aranżacje muzyczne autorstwa Marcina Macuka do napisanych przez Kmiecika piosenek, które – także dzięki choreografii grupy HASHIMOTOWIKSA oraz odpowiedzialnej za przygotowanie wokalne Sandrze Klarze Januszewskiej – są dowodem na to, że, wbrew krytyce wypowiedzianej w przedstawieniu wprost, ani śpiewający, ani rapujący aktorzy nie są najgorszym, co może nam się przydarzyć. Żałuję jednak, że cała ta fenomenalna energia została włożona w spektakl, który – gdy odrzeć go z robiącej wrażenie formy i efektownych nawiązań – nie mówi nic interesującego. „Paprykarz szczeciński” odnosi się przede wszystkim sam do siebie, ale raczej nie refleksyjnie, a anegdotycznie. Głównym wątkiem jest autotematyczność, o czym nie pozwala zapomnieć zaprojektowana przez Kaczmarka lustrzana podłoga. Czytelne są dla mnie dystans i autoironia, którymi posługują się Kmiecik i Liber – nie tylko w momencie, gdy żartują z odejścia Jakuba Skrzywanka do Narodowego Starego Teatru w Krakowie, ale też wtedy, gdy tworzą parodystyczną scenę antyafirmatywnej terapii teatru mającej oczyścić go z traum albo gdy ustami postaci paprykarza-dramaturga dopraszają się o uznanie talentu artystycznego przez autorytety. Nawet jeśli ten teatr terapii na opak to ironiczny komentarz do zainteresowania teatru samym sobą, to nadal wszystko kręci się wokół niego, pogłębiając – według mnie błędne – przekonanie, że teatr powinien snuć nieustanną autorefleksję.
Szaleństwo wpisane w scenariusz spektaklu Kmiecika i Libera jest z ducha Lynchowskie. Tworzone na scenie sytuacje są pozornie zwyczajne, ale na tyle zdekonstruowane i surrealistyczne, że instynktownie zaczynamy je interpretować, wpadając w pułapkę zastawioną przez człowieka-matrioszkę przedstawionego na plakacie. Im dłużej mu się przyglądamy, tym mniej wiemy, bo jego tajemniczy wizerunek tworzy tylko iluzję, a nie rzeczywistą zagadkę do rozwiązania. Wysiłek szukania ukrytych sensów wydaje się jednak zbędny. Tańczący aktor przebrany za puszkę paprykarzu, testujący na scenie teatralne pomysły autora, nie jest tu niczym więcej niż tańczącym aktorem przebranym za puszkę paprykarzu i testującym na scenie teatralne pomysły autora. Jest dokładnie tym, na co wygląda, ale pokazanym w teatralnej ramie w taki sposób, że usiłujemy wpisać w niego – oraz w inne absurdalne elementy przedstawienia – nieistniejące znaczenia.
„Paprykarz szczeciński” pokazuje, że cieszący się środowiskowym uznaniem teatr głównego nurtu do perfekcji opanował autotematyczność. Skupione na swoich wewnętrznych problemach spektakle nie są już posępnymi projektami, w których domniemana ważność tematu przedkładana jest nad jego formę. Szczecińskie przedstawienie proponuje rozrywkę w dobrym stylu; to profesjonalny, zrobiony z rozmachem i poczuciem humoru teatr. Dobrze się bawiąc, można nawet nie zauważyć, że spektakl Marcina Libera nie powstał z myślą o mieszkankach i mieszkańcach Szczecina, lecz adresowany jest głównie do premierowej publiczności, która doceni hermetyczne żarty i mrugnięcia okiem.