Z płytami wydanymi w grudniu rzeczywistość na ogół nie obchodzi się zbyt łaskawie. Miesiąc ledwo się zaczyna, a już rusza przygotowywanie rocznych podsumowań. Gdy czas ten mija, mamy nowy rok – i wszystko, co ukazało się ledwie parę tygodni temu, jawi się już jako nieaktualne. Album nie zdąży zaznaczyć dobrze swojej obecności, zebrać recenzji, nim zagrożą mu albo (w lepszym razie) przeoczenie i obojętność, albo (w gorszym razie) etykietka przeterminowanego.
W kulturalnym mainstreamie obowiązuje bowiem presja natychmiastowych reakcji, której towarzyszy nie tylko pośpiech, ale także jakiś rodzaj niecierpliwości – byle tylko zdążyć przed końcem roku i w następny wejść z czystą kartą, nie oglądać się za siebie już więcej. Z tego powodu wszelkiego rodzaju aktywności wydawnicze w głównym nurcie kulturalnej publicystyki zdają się mieć karygodnie krótki termin przydatności (czy raczej: atrakcyjności). Być może sytuacja uległaby zmianie, gdyby z podsumowaniami się nie spieszyć. Gdyby zaczekać z przystąpieniem do sporządzenia podsumowania, a rok raportować parę tygodni po jego zakończeniu, być może udałoby się nie zignorować jeszcze paru albumów wartych omówienia.
Jedną z takich ubiegłorocznych płyt jest „The Last Tuba” LXMP: czwarta część „kolorowej serii” dokumentującej spotkania duetu Macia Morettiego i Piotra Zabrodzkiego z zagranicznymi improwizatorami – tym razem ze szwedzkim tubistą Per-Åke Holmlanderem.
O LXMP wciąż warto mówić choćby dlatego, że to prawdopodobnie ostatni pomost łączący dawne, mocno skoncentrowane oblicze warszawskiego środowiska Lado ABC z powstałą na jego kanwie artystyczną diasporą, która uległa rozproszeniu i pozostaje niezrzeszona pod szyldem wspólnej wytwórni.
Z początku Lado miało przede wszystkim twarz sowizdrzalskich, funkcjonujących poza wszelkim idiomem eksperymentatorów, zafascynowanych bezlitosnym poczuciem humoru Franka Zappy i bratersko wspierających swoją twórczość. Dawały temu wyraz tak prozaiczne gesty, jak choćby przygotowywany przez nich w mediach społecznościowych łańcuch rekomendacji: gdy jeden skład z Lado wydawał płytę, w jednogłośnie bezkrytycznym tonie trąbiły o niej pozostałe grupy. Przepływ idei był w środowisku tak niespotykanie intensywny, że naturalnie uległo ono radykalnemu rozproszeniu. Paweł Szamburski trafił z Bastardą do wygodnych sal filharmonii, Mitch & Mitch we wspólnym projekcie ze Zbigniewem Wodeckim zaliczyło krótkotrwałe przebicie do ścisłego mainstreamu, Raphael Rogiński stał się międzynarodową sensacją sceny muzyki wielokulturowej, a Piotr Zabrodzki żywo się przyczynił do wciąż trwającego w kraju renesansu kujawiaków i oberków.
Plastyczne improwizacje LXMP naznaczone zostały większością indywidualnych specjalności, jakie wyłoniły się w Lado. Podane są oczywiście z odpowiednią dozą uroczego jajcarstwa i tendencją do uprawiania niedrażniącej groteski. To przede wszystkim humor stanowi o tożsamości składu, który potrafi zagrać wszystko – i jest przez to zupełnie nieprzewidywalny w swoich estetycznych wyborach. Tym bardziej zaskakuje więc materiał tak kontemplacyjny i oszczędny, jak „The Last Tuba” – w katalogu LXMP to jedna z naprawdę nielicznych płyt o kameralnym charakterze.
Artyści udowodnili, że potrafią grać cicho, nastrojowo i transowo, gdy wraz z kontrabasistą Claytonem Thomasem na płycie „Krautcore Kamikaze” przeprowadzili akustyczną wariację na temat kraut(jazz?)rocka. Na „The Last Tuba” Zabrodzki i Moretti po raz pierwszy grają ze sobą tak, by nie doprowadzić się ostatecznie do stanu ekstazy. Humoru jest tu mniej niż zwykle – ogranicza się on do niegroźnej brzmieniowej nostalgii, ulokowanej gdzieś pomiędzy ścieżkami dźwiękowymi do retro horrorów i ujawniających psychodeliczny potencjał radzieckich kreskówek.
Tropy prowadzące w tę stronę wyznaczają mocno dominujące, roztrzęsione motywy organów Hammonda, pod którymi pulsuje na ogół wyraźnie jazzująca fraza perkusji. Obywa się przeważnie bez eksplozji – lunatyczne tematy przechodzą płynnie w szeleszczące strumienie sonorystycznych podchodów, krautowe dialogi perkusji z tubą lub też kosmiczne miniatury wydobywające się z umiłowanego przez Zabrodzkiego syntezatora Korg MS-20. Wszystko zamknięte zostało w nieinwazyjnej, wymagającej większego skupienia amplitudzie decybeli i stosunkowo rozrzedzonej sieci bodźców. Z tego względu niespodziewany, quasi-technoidalny zryw tria w długo rozwijającym się numerze „Wiksan” wypada satysfakcjonująco i odświeżająco. Ociężały, nieomal niezdarny pochód Holmlandera ustępuje serii świergotów i przeradza się w gęstą, krótką klubową młóckę, jaką Moretti mógłby zaserwować jako DJ Huj.
Wydaje się, że za w znacznej mierze subtelny ton „The Last Tuba” odpowiada Per-Åke Holmlander, który – w przeciwieństwie do tubisty Chada Popple’a, z którym LXMP zapoczątkowało „serię kolorową” nabuzowanym, postmodernistycznym albumem „The Lost Tuba” – gra powściągliwie, używając raczej sprawdzonego zestawu technik artykulacji. Zaliczają się do nich donośne chrapnięcia, bełkotanie przez ustnik, imitowanie gitary basowej punkowego zespołu czy używanie tuby jak saksofonu. Bez wątpienia Holmlander jest obecnie głównym improwizującym tubistą sceny nie tylko europejskiej, lecz także globalnej. Zaczyna jednak popadać w rutynę środków wyrazu typowych dla wczesnych prób emancypacji tuby do muzyki improwizowanej. Zjawisko ma długą historię, a instrument pozostaje w nikłym użyciu i głębokiej niszy. Z tego powodu w przewidywalnych technikach wciąż pobrzmiewa echo anarchicznych gestów zamachujących się na imperialną europejską marszrutę nieodrodnie przypisaną tubie jako instrumentowi defiladowemu.
Płyta została nagrana w nieodżałowanym wrocławskim Bemma Barze, który przez kilka miesięcy 2023 roku niestrudzenie opierał się zabójczym warunkom najmu, aż pokonany przez podwyżkę czynszu musiał zakończyć działalność. Pod kuratelą Huberta Kostkiewicza (jednej z głównych postaci środowiska Centrum Reanimacji Kultury Salka), sprowadzającego do miasta co ciekawszy narybek europejskiego undergroundu, Bar zyskał renomę jednego z głównych lokalnych ośrodków kultury alternatywnej. O tym, jak duży ferment panował w tym miejscu, świadczą kolejne wydawane zapisy koncertów: solowa kaseta Kostkiewicza „Four Guitar Solos for Bemma Bar”, „Live at Bemma Bar” Shepherds of Cats i VJ-a Pietrushki, która ukaże się niebawem nakładem Antenny Non Grata, czy efekt wrocławskiej rezydencji Kena Vandermarka, który z Kostkiewiczem, Martą Warelis i Sebastiaanem Janssenem ze Zdroju nagrał tam album „Koniec”.
„The Last Tuba” – przez swój introwertyczny charakter to na pewno najbardziej osobliwy materiał w całej dyskografii LXMP, a to duża sztuka – nie powstałby, gdyby nie Bemma Bar. Puenta nasuwa się sama: walka o niezależne ośrodki kultury, z jednej strony zagrożone przez rynkowe warunki, z drugiej niewspierane odpowiednio przez system polityki kulturalnej, jest niezbędna. Na wrocławskim gruncie heroiczną walkę z rzeczywistością toczy jeszcze Klub Szalonych, więc – trawestując wyświechtany moralizatorski aforyzm – spieszmy się doceniać te miejsca, bo zbyt szybko znikają z map. Podobnie jak w niepamięć osuwają się grudniowe płyty. Niesłusznie.