Justyna Steczkowską wywołuje prasłowiańskie demony, Grimes pokazuje, że nic ją nie obchodzi, a The Wombats i Bluszcz prawie czarują. To wersja skrócona dla leniwych – bardziej pracowite czytelniczki i czytelników zapraszam do zapoznania się z pełną wersją, życząc przy okazji udanych świąt, wiosny, życia.
[chwyta za mikrofon] Czy są na sali jacyś fani The Wombats? Ooo, nie widzę.
No właśnie. Choć Matthew Murphy i koledzy mają już naprawdę spory staż, nie udało im się zdobyć u nas popularności porównywalnej do tej, którą cieszą się w niektórych zachodnich krajach. Wystarczy wspomnieć, że ich ostatni niefestiwalowy polski koncert odbył się czternaście lat temu. Od tego czasu grupa zdążyła dorzucić do swojej dyskografii kilka albumów oraz umocnić wrażenie, że The Wombats to zespół dla wszystkich i dla nikogo. W ich przystępności jest bowiem coś nieprzystępnego: Murphy brzmi znajomo, a zarazem nijako, panowie grają chwytliwe piosenki, które nie stają się hitami, obserwacje zawarte w tekstach bywają celne, ale zarazem pretensjonalne. We wszystkich woltach stylistycznych, o jakie pokusił się przez lata zespół, było coś kreskówkowego i kunktatorskiego zarazem.
Tym razem mogło być inaczej. Otwierające album „Sorry I’m Late, I Didn’t Want to Come”, z falsetami, wielogłosami i wokalnymi nakładkami, wypada bardzo Prince’owo, ale i odświeżająco. Następne w kolejce „Can’t Say No” czy „Blood on the Hospital Floor” co prawda przywołują zirołsowy nastrój z pierwszych nagrań zespołu, ale i twórczo rozwijają tę formułę. Na „Oh! The Ocean” The Wombats krążą jednak między przeciętnością i przewidywalnością (patrz: dance-punkowe „Gut-Punch” czy emo triphop w postaci „Kate Moss”) a nie do końca zbadanymi przez nich rejonami, jak w „The World’s Not Out to Get Me, I Am”, które ma sobie coś beatlesowskiego i madchesterowego zarazem. I tak sobie krążymy wraz z kolegami, dalej nie wiedząc do końca, jakim zespołem są The Wombats. Na pewno niezłym, ale to chyba średni komplement.
[chwyta za mikrofon] Czy są na sali jacyś fani The Wombats? [rzuca mikrofon]
A kto zdecydowanie wie, jaki chce być, a na pewno wie to sztab producentów i doradców wizerunkowych działających w ukryciu?
Pamiętam, że gdy w 2002 roku, po szesnastoletniej przerwie, polska reprezentacja awansowała na piłkarski mundial, rozległo się pełne ulgi „nareszcie!”. Pomyślmy sobie w takim razie, co ma powiedzieć pani Justyna Steczkowska, która na kolejny przebój czeka już lat dwadzieścia siedem (liczę od premiery singla „Za karę”). Oraz: co mają powiedzieć rodzime eurowizyjne wariaciki, których przecież nie brakuje, skoro na prawdziwy sukces podczas festiwalu czekają już ponad trzy dekady?! Steczkowska postanowiła dzięki utworowi „GAJA” zaspokoić obie powyższe potrzeby – zarówno prywatną, jak i publiczną – za jednym zamachem. Jako że redakcja nie odpowiada za zdanie autorów, pozwolę sobie napomknąć, że uważam panią Justynę za osobę wszechstronnie odklejoną, co w „GAI” doskonale widać. Paliwem całego przedsięwzięcia są bowiem jej ezo-newage’owe zajawki, o których chętnie wspomina w mediach, to wszystko zostało doprawione wokalnymi szarżami (do tego, że Steczkowska dysponuje doskonałym instrumentem, nie trzeba nikogo nie przekonywać) i unurzane w orientalno-eurodance’owym aranżu. Co prawda w kategorii „muzyka do walenia amfetaminy na zapleczu kebabu” konsekwentnie stawiam na „Papierosy” Borixona, ale „GAJA” na pewno znajdzie swoich amatorów. Również wśród eurowizyjnej publiczności, wszak to utwór skrojony pod ten format: dynamiczny, wielojęzyczny, tajemniczy i kontrowersjogenny – słowiańskie zaklęcia (pardon, „agmy”) w rodzaju „Jarum” czy „Jarga” na pewno sprowadzą na wokalistkę podejrzenia o okultyzm i szamanizm.
W wywiadzie dla Onetu Steczkowska przyznała, że agma „Czarodoro”, którą również słyszymy w piosence, „daje dar jasnowidzenia”. No to przewiduję, że nie skończy się wyłącznie na wysokiej punktacji od naszych sąsiadów. Ale sama piosenka – potworna.
Grimes, jeśli coś ci grozi, to mrugnij dwa ra…
Dobra, odłóżmy na bok tego typu, nie do końca sprawiedliwe, żarty – choć zważywszy na relację rodzinną artystki z sami-wiecie-kim przychodziły do głowy wielokrotnie. Najchętniej w ogóle odłożyłbym na bok kwestie prywatne związane z Grimes i skupił się w tym przypadku wyłącznie na muzyce. Tyle tylko, że tej jest niewiele: „idgaf” to jedynie głos, pogłos, bas i sztuczne bębny. Utwór pochodzi z czasów pracy nad albumem „Miss Anthropocene” i jest tak naprawdę demówką, którą artystka postanowiła umieścić na plaformach streamingowych. Numerem, owszem, urokliwym i całkiem chwytliwym, ale o melodycznych talentach Grimes przekonywaliśmy się wielokrotnie. Jednak musimy wrócić do wątków prywatnych. Trudno nie traktować wersów w rodzaju „I don’t give a fuck, I’m insane” czy „Everyone has the same face/Talkin’ at me, can’t hear what they say” jako komentarz dotyczący krytyki, jaka spadła na Kanadyjkę w poprzednich latach. I jaka, mimo rozstania z genialnym (hehe) miliarderem, spada na nią do dziś. Publikacja „idgaf” wydaje się mieć sens wyłącznie wtedy, gdy potraktujemy ją jako akt przekory, „faka” pokazanego opinii publicznej (w czym utwierdza okładka singla, będącą po prostu ikonką pliku dźwiękowego znajdującego się na dysku komputera).
Ponownie spróbuję odłożyć na bok cały ten prywatny kontekst: bardzo czekam na kolejne, „pełnoprawne” nagrania Grimes, „Miss Anthropocene” z 2020 roku było rzeczywiście udane.
Coś w tym jest, ale i czegoś w tym nie ma.
Jeżeli decyzja o otwarciu płyty utworem pod tytułem „Mieszane uczucia” była pułapką zastawioną na leniwych dziennikarzy, to melduję się! W ten sposób Bluszcz doskonale podsumował moje wrażenia związane z ich najnowszym albumem. Niby wszystko się zgadza: płyta brzmi, jest dobrze zaaranżowana, cała ta mieszanka synth popu, gitarowej nowej fali, miejscami również house’u, przefiltrowana przez duchologiczną wrażliwość ubiegłej dekady, sprawdza się na ogół wyśmienicie. To jednak „tylko” instrumentalna warstwa „Hobby” – całość zaczyna trzeszczeć na poziomie wokalnym i bynajmniej nie chodzi o techniczne aspekty. Abnegacka maniera Jarka Zagrodnego, wyjęta ni to z Cool Kids of Death, ni z wczesnych płyt Tomka Makowieckiego, dość szybko zaczyna nużyć – tym bardziej, że nie stoją za nią dobre melodie. Zazwyczaj melodeklamacje i skandowanie, towarzyszące naprawdę barwnemu tłu, wypadają blado, jedynym wyjątkiem jest utwór „Kontakt”.
Trzeszczy też na poziomie tekstów: słowa w rodzaju „nie wiem, o co chodzi piosenkarkom z telewizji” potęgują tylko wrażenie wokalnej „Ostrowizny” i uruchamiają kolejne skojarzenia z CKOD – na marginesie, to jedna z wielu zawartych na tym albumie prób napisania czegoś „pokoleniowego”. Z drugiej strony zdarzają się mniejsze lub większe perły – w tym samym utworze znajdziemy udany follow-up „oczy masz niebieskie od telewizorów”, dobrze wypada też wyliczanka z „Kolorów i kształtów”: „Jupitery, światła i gorzkie żale, jupitery światła, makao, po makale”. I tak dalej, i tym podobne. Bluszcz jawi się to jako zespół znakomity, to paskudnie męskograniowy (jak w piosence „Szanowny Panie”, na którą można natknąć się w radiu).
Pozostaję więc rozdarty, ale przede wszystkim niepocieszony – tak wiele wskazuje przecież na to, że bracia Zagrodny byliby w stanie wydać płytę wybitną, że ich możliwości wykraczają poza to, co dostaliśmy na „Hobby”.
PS Jako że z niektórymi osobami z Alfah Femmes zjadłem beczkę soli i nie tylko, moja nieskazitelna moralność nie pozwala mi przygotować bezstronnej recenzji albumu „Banned from Poland”. Potraktujcie to więc jako absolutnie prywatną, subiektywną, nierecenzencką zachętę: już w pierwszym kwartale to najlepsza polska płyta wydana w tym roku.