„Kogo obchodzi muzyka, gdy w sklepie można kupić świeże truskawki?” – pisał wybitny polski poeta Adam Zagajewski (cytat zmyślony). Wchodząc w sezon letnio-festiwalowy, przypominam, że muzyki można też słuchać nie-na-żywo. Zapraszam wraz z Newest Zealand, Miley Cyrus, Ich Troje, Alexem G i Nourished By Time!
Jak się okazało, gościnny występ u boku Papa Dance nie był wcale OSTATNIM AKORDEM (Caps Lock dla kumatych) w muzycznej karierze Borysa Dejnarowicza.
Niewątpliwie byłoby to ciekawe zwieńczenie – wszak Dejnarowicz, nie tylko muzyk, ale i dziennikarz, odegrał ogromną rolę w rehabilitacji dokonań zespołu. Ba, „rehabilitacyjnych ról” było znacznie więcej. Przypomnijmy tym, którzy, w przeciwieństwie do wyżej podpisanego, nie należą do grona wychowanych na Trójce Porcysie czy Screenagers. Był taki czas na początku tego wieku, gdy grupa młodych krytyków i krytyczek uprawiała oddolną, bezinteresowną edukację muzyczną i przekonywała rockizujących Polaków, że pop „nie jest tym, czym się wydaje” – że w formacie tradycyjnie rozumianej piosenki jest miejsce dla błyszczących hooków, skrzętnych aranży, ciekawych progresji akordów. Że dobrze skrojony refren jest w stanie choćby na moment oszukać nas, że niebo nie jest puste/[wstaw inne metafizyczne domniemanie]. Co nam zostało z tego poptymizmu? Zerkam w stronę piszących wybitne numery niezalowców, którzy nie wejdą do królestwa męskograniowego. Potem zerkam w stronę męskograniowców i ich substytutowego paraniezalu – i stwierdzam, że niewiele, ale to nie wina Dejnarowicza, że „ludożerka nie pokuma nic” (chyba że w rolę koryfeusza wcieli się Piotr Stelmach). Skąd ten przydługi wstęp, nijak, wydawałoby się, dotyczący „Harmony Attack”, czyli drugiego, długo wyczekiwanego longplaya zespołu (a może: projektu?) Newest Zealand? Ano stąd, że być może pozytywistyczny trud porcysowców zdał się na nic, nie znaczy to jednak, że Dejnarowicz nie potrafi wcielać swoich pop-teorii w życie. „Harmony Attack” to bowiem dowód, że inny pop jest możliwy. Newest Zealand serwują nam muzykę zarazem konserwatywną (no bo hej, to są jednak PIOSENKI), a zaraz progresywną, chwytającą nas za rączkę swoją chwytliwością, ale i prowadzącą na manowce poprzez błyskotliwe aranże. „Harmony Attack” puchnie od odniesień: a to, spodziewani u Dejnarowicza, Beach Boys, a to Stereolab, a to sophisti-pop a la Prefab Sprout czy nawiązanie do „macierzystej” formacji The Car Is On Fire (np. singlowe „Susan Mary”). Nie jest to jednak żadna tam szarada w stylu „znajdź intertekst” czy, za przeproszeniem, centon, a kawał twórczej pracy, w której uczestniczyło kilkudziesięciu (!) artystów i artystek, między innymi Macio Moretti, Ala Boratyn czy Enchanted Hunters.
Być może więc poptymistyczna agenda z lat zerowych nie trafiła nigdy do pozabanieczkowych, ogólnopolskich serduszek. Jednak gdyby nie „cały ten chuligański trud”, nie dostalibyśmy jednej z bezsprzecznie najlepszych polskich płyt w tym roku.
Oj bałagan, bałagan panie dziejku.
Nie chciałbym sobie przyznawać prawa do wypowiadania się za większość, posłużę się więc bezpiecznym „wielu z nas”. Otóż: wielu z nas chciałoby zapewne, żeby Miley Cyrus robiła ciekawsze pod względem muzycznym (i lirycznym) rzeczy. Wydawałoby się bowiem, że ma ku temu wszelkie warunki – no, poza faktem, że jest totalną gwiazdą głównego nurtu. A gdy już dostajemy coś „ciekawszego”, okazuje się, że wszelkie zamiary i ambicje spalają na panewce. Pytanie brzmi jednak: czy „Something Beautiful” rzeczywiście jest czymś „ciekawszym”, czy może jedynie stara się nam to wmówić przy pomocy paru sztuczek? Nowa płyta Cyrus to z założenia koncept album opowiadający o dźwiganiu się z traumy, towarzyszący filmowi pod tym samym tytułem. Do współpracy zaproszono tu pokaźną liczbę przedstawicieli indie rockowej arystokracji – jest Adam Granduciel z The War on Drugs, jest Britanny Howard z Alabama Shakes, jest Danielle Haim i wielu, wielu innych. Na dodatek całość otwiera elektroniczno-podniosłe „Prelude” z melorecytacją artystki, w ślad za którym idzie utwór tytułowy, przybrudzone, rwane R&B. Dostajemy też gwałtowne, instrumentalne interludia. Co z tego jednak, skoro resztę przestrzeni wypełniają rzeczy zachowawcze, generyczne, czasem pop rockowe, czasem disco popowe, każdorazowo: przewidywalne, znane już z dyskografii Cyrus. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ktoś nas tu wodzi za nos i próbuje przekonać, że mamy do czynienia z czymś więcej niż z kolejnym produkcyjniakiem. Tymczasem w głowie zostają nam po przesłuchaniu głównie liryczne niezręczności („In my dreams I see your face / It hits me like a thousand trains”) i pretensjonalne gesty – patrz: gościnny udział Naomi Campbell w „Every Girl You’ve Ever Loved”.
Całe to artystyczne prężenie muskułów kończy się zrobieniem kilku pompek, i to takich nie do samej ziemi. „Something Beautiful” nie zachwyca – a ewidentnie miało.
Potworne. Ale za to jak!
Pochwalę się na wstępie: jestem weteranem. Swego czasu przesłuchałem w pewnych celach całą dyskografię Ich Troje. Najczęściej używanym słowem w sporządzanych przeze mnie notatkach było bez wątpienia „kuriozalny”. I tutaj tkwi moim zdaniem klucz do tego zespołu. Nie, to nie jest dobra muzyka. Jest to muzyka kuriozalna. Piszę to zupełnie serio: zamiłowanie do zupełnie niedzisiejszych form, absolutna obojętność wobec takiego konceptu jak „spójność tracklisty” oraz (od jakiegoś czasu) „nagranie jakiegokolwiek nośnego singla”, skłonności do PRZYPAŁU – wszystko to sprawia, że nie potrafię nie myśleć ciepło o kolejnych inkarnacjach Ich Troje (pani Martyna Majchrzak, o ile dobrze liczę, jest już pięćset pięćdziesiątą wokalistką zespołu). Jeżeli na coś liczyłem, sięgając po „Wybiła jedenasta” (tak, to jedenasty longplay I3), to właśnie na przypałowość. Dostałem ją z nawiązką. Choć sam wielokrotnie, prowadząc zajęcia z muzyki popularnej, przestrzegałem studentów przed opisywaniem w recenzji wszystkich utworów z tracklisty danej płyty, postawię dziś na hipokryzję i przywołam niemal każdą kompozycję. Czego tutaj nie ma. „Zacznijmy od nowa” to jakiś amalgamat szant, krainy łagodności i piosenki oazowej. „Nielekka ballada” przypomina o musicalowych fascynacjach zespołu – patrz: stworzony jeszcze przed debiutem z 1996 roku spektakl o Franciszku Villonie – w efekcie dostajemy „Nędzników”, ale w wersji rodem z łódzkiego klubu karaoke (bez urazy ludu Łodzi, to tylko nawiązanie historyczne!). „Dziewczyny ulicy”? Ni to pierwszy taniec na weselu, ni pop rock. W „Polsce” Wiśniewski (absolutnie kuriozalny w swoim wokalnym dramatyzmie) bierze się chyba za bary z Grzegorzem Ciechowskim i personifikuje nasz kraj, Polska staje się kobietą. Na poziomie muzycznym dostajemy coś z pogranicza słowiańskiego folku i chorału gregoriańskiego. „Dziwnie się żyje” to z kolei utwór soulowy (Mrozu, jesteś tam?). Potem dostajemy zestaw pod tytułem „hard rock, ale przefiltrowany przez wrażliwość zespołu Virgin”, czyli „Nie pytam cię o miłość” i „Układ Warszawski”, w którym Wiśniewski śpiewa: „moja Warszawo, komu innemu bijesz brawo, innych obdarzasz dzisiaj sławą, wychodzę w cieniu twoich drzew, budzi się we mnie żal i gniew”. Powinienem właściwie napisać „hard rockowy tercet”, ale „Nowa ziemia”, z Jackiem Łągwą na wokalu, została wzmocniona irlandzkim folkiem. Pytacie co jeszcze? Już mówię: „Najpiękniejszy festiwal świata (supeł)” to w zasadzie czysty heavy metal, choć w tekście jest coś z ducha słynnego „Keine Grenzen”: „rozplączemy granic supeł, zawołamy »pokaż dupę«”. A skoro o złotych strofach mowa: w latynoskim „Elektryku”, znów z Łągwą w roli głównej, słyszymy: „Jestem elektryk z miłością do muzyki, z łatwością rozpinam staniki”. Słabo? No to na koniec dostajemy kolejny ciężki gitarowy numer, w którym zespół wziął na tapet Tuwimowskie „Całujcie mnie wszyscy w dupę”. Całość trwa dziesięć minut, bo została zwieńczona repryzą wspomnianej wyżej „Polski”.
Nie wiem, co tu się wydarzyło, ale niech to trwa. Normalnych, poprawnych, stroniących od przypału zespołów mamy już po korek.
Dwa single artystów, których pozornie nic nie łączy. A jednak.
Oba utwory stanowią zapowiedź albumów, które ukażą się jeszcze tego lata. Oba utwory to piękny przykład łamania konwencji, w obrębie których się poruszamy. Oba utwory są zrobione ze wspominkowego tworzywa. Wreszcie: oba są bardzo udane.
Jeżeli ktoś nie zetknął się wcześniej z twórczością Alexa G (znanego wcześniej jako Sandy), może początkowo odnieść wrażenie, że „Afterlife” to wykapany numer z 2010 roku, przedstawiciel nurtu obśmiewanego niedawno w memach: wiecie, szelki, kapelusz, gitara akustyczna, mandolina, „Ho! Hey!”, te sprawy. Istotnie, bazą jest tu szeroko rozumiana anglosaska folkowość. „Celtyzujący” klawiszowy lead i rzeczona mandolina nadają całości rustykalny nastrój, który koliduje ze wspomnieniami z niewinno-brudnego okresu nastoletniości, a podrzucane przez Alexa G skrawki i błyski sprawiają, że całość ma w sobie coś ze snu śnionego przez osobę, która zmaga się z gorączką. Nieco inaczej „obrabia” przeszłość Nourished By Time w swoim „9 2 5”. Pamiętam, że podczas zeszłorocznego koncertu na Rojek Fest zrobiło na mnie wrażenie to, w jaki sposób muzyk łączy czystą, nieomal sztampową melodykę R&B z house’em i całym bogactwem elektroniki. Oraz to, w jak bezpretensjonalny sposób opowiadał o swoich doświadczeniach z pracy w supermarkecie Whole Foods (w dużym skrócie: no nie zachęcał!). W „9 2 5” (od zwrotu „nine to five”, rzecz jasna) łączy w zręczny sposób wspomniane wątki. I znów, nie ma w nim cienia pretensji, nawet gdy wyrzuca z siebie pozornie patetyczne, podnoszące na duchu zaklęcia: „May they multiply you / May the river guide you / You won’t always be here / To be tricked and lied to”.
Z którymś z panów pewnie się spotkamy w kolejnych Odsłuchach – do przeczytania za kwartał!