Minęła właśnie 78. edycja Festival de Cannes, o której trudno powiedzieć, że była inna od poprzednich. Tegoroczny program najważniejszej filmowej imprezy na świecie przyniósł zarówno tytuły, które w pamięci pozostaną na długo, jak i takie, o których pamiętać już nie chcę; tych pierwszych jest na szczęście znacznie więcej. Obyło się bez większych skandali, nie było też żadnych afer – politycznie Cannes w tym roku stało bardzo pośrodku. Z festiwalu wyjechałem z dziwnym uczuciem, że kino można wpuścić do środka siebie i to wtedy najbardziej wyczuwalny jest oddech filmowych opowieści.
Największym zaskoczeniem okazali się nie zwycięzcy, lecz awaria prądu ostatniego dnia festiwalu, która wyłączyła z użycia całe miasto. Gdy na chwilę przed ceremonią rozdania nagród Cannes wyszło wreszcie z energetycznego paraliżu, dostaliśmy powód do owacji dłuższej niż za „Sentimental Value” Joachima Triera (19 minut!). Odkładając ironię całkowicie na bok, co roku przyjeżdżam do Cannes w poszukiwaniu towaru deficytowego: miłości do kina. Jak na razie się nie zawiodłem, a tegoroczna edycja naładowała mnie na kolejne kilka miesięcy. Coraz częściej łapię się na tym, że na festiwale jeździ się dla ludzi – do Cannes przyjeżdżam jednak głównie dla filmów, społecznej obserwacji i tego poczucia, że kino ma się dobrze, jeśli się wie, gdzie szukać.
W momencie, gdy Lazurowe Wybrzeże przemienia się w festiwalową przystań, miasto zmienia się w zupełnie inny byt. Cannes staje się miejscem wielu baniek i banieczek, przepełnione jest kontrastującymi ze sobą ludźmi. Z jednej strony obok siebie stoją najwięksi zajawkowicze kina, jakich w życiu widziałem, a z drugiej zblazowani i znudzeni blichtrem starzy wyjadacze, którzy przyjeżdżają z przyzwyczajenia czy też udawanego przymusu, ironicznie wyznając canneńskiej imprezie czystą niemiłość.
Ci drudzy otwarcie przyznają się do ambiwalentnej relacji z tym miastem – przepełnionej ciepłem i chłodem jednocześnie. W ich pozie czuć też odrobinę fałszu – uwielbiają tu być, chociaż twierdzą, że jest inaczej. Nikt nie przyjeżdża tu za karę – mam nadzieję, że przestaną kiedyś dziadować i się po prostu przyznają. Dla niektórych to przestrzeń kreowania większych lub mniejszych biznesów, dla innych sposobność na bycie pośród tej garstki ludzi, którzy jako pierwsi obejrzą którąś z premier. Nie wiem, czy przyjazd na Croisette równa się nieumiejętności sprostania FOMO, czy gdzieś tli się w nich jeszcze miłość do kina, czy może po prostu Cannes to dalej okazja do lansu. Na pewno odnaleźć można przedstawicieli wszystkich grup – w jednym mieście, cholernie drogim i nieraz nieprzyjaznym, które na chwilę staje się jedną wielką bańką sprzeczności.
W pisaniu o Cannes bardzo łatwo o proste kontrasty i łatki, które niejednokrotnie pojawiły się już w dyskursie o najważniejszej filmowej imprezie świata – jedno jest jednak pewne, canneńskie powietrze wypełnione jest filmową aurą. Kinem się tu oddycha na każdym kroku. Bo nawet jeśli nie ogląda się filmów, to stale ktoś coś w Cannes kręci – reklamówki dla wielkich marek, materiał na media społecznościowe czy nawet całe filmy, oszczędzając tym samym na pobycie ekipy, która i tak przyjeżdża w gości (co pięknie zrobił kiedyś Hong Sang-soo w „Aparat Claire”). Idąc za myślą Henriego Lefevbre’a o prawie do miasta – kino przejmuje canneńską przestrzeń, transmitując swój tekst na ścianach budynków, bilbordach czy wreszcie w głowach tych, którzy specjalnie przyjechali na festiwal choćby i dla pokazania się. Tadeusz Sobolewski pisał w niedawno wydanych zapiskach o festiwalu, że Cannes to miejsce religijnego niemalże kultu kina. Czasem do tej esencji trzeba się jednak dokopać, bo dryfując na powierzchni spotkamy się z gigantyczną warstwą cynizmu i fasadowości.
W zmianie percepcji wokół miasta i jego festiwalu, kluczowe było dla mnie dojście do ładu z myślą, że każdy ma swoje Cannes. Pomimo wtłoczenia w kolektywny strumień odbierania tej odklejonej od reszty świata rzeczywistości każda osoba przeżywa ten festiwal w zindywidualizowany sposób. Moje Cannes będzie zupełnie inne od Cannes napotkanego przypadkiem gościa, który przyjechał tu sprzedać pomysł na film, jaki być może nigdy nie powstanie; znajoma programerka festiwalu w Tokio spędza Cannes na maratonie siedemdziesięciu spotkań ze sprzedawcami praw do filmów i reprezentantami instytucji, z którymi ma szansę na współpracę; jeszcze inny znajomy wpada tu wyłącznie po odrestaurowane arcydzieła z sekcji Cannes Classics; mój przyjaciel przyjechał tu specjalnie po to, by pozachwycać się filmami i spędzić czas z najbliższymi mu ludźmi, którzy równie mocno jak on kochają kino. Co osoba, to inny rejestr potrzeb – a w konsekwencji także zachwytów.
Ze wszystkich festiwali świata to właśnie w Cannes paradoksalnie przeżywam najwięcej filmowych emocji, dzielę je z przyjaciółmi, którzy niesamowicie mnie inspirują – zarażają swoją pasją do kina, gdy potrafią dwie godziny stać w kolejce na powtórkę trzygodzinnego slow cinema z Azji albo wpadają w godzinny słowotok o pięknie obejrzanego właśnie tytułu. Dawno nie widziałem takich reakcji na film, gdy swoją premierę miało chińskie „Resurrection” Bi Gana – najbardziej oczekiwany tytuł z całej stawki konkursu, film, którego montaż ostatnim tchnieniem twórcy spięli na dwa dni przed premierą. Odbiór tego monumentalnego dzieła – niezrozumienie przeplatane zachwytem – przypomniał mi doświadczenia dziecięcej fascynacji wszystkim, co się widzi, słucha, chłonie. Jakbym przeżywał kino po raz pierwszy w życiu. Po wyjściu z seansu, dogłębnie poruszony, natychmiast rezerwuję kolejny seans – chcę jeszcze raz!
Bo można magię kina przeżywać choćby i w Cannes – właśnie tutaj, w miejscu, które na mapie skojarzeń figuruje prędzej jako mekka biznesowych tarć, sztucznego blichtru, pewnie nawet fałszu, ale i licznych paradoksów. Od kilku lat wychodzę z założenia, że można znaleźć swoje Cannes, a umiejętność wybicia się ponad cynizm filmowej bańki jest być może największą zdobyczą kinofilskiej kultury.
Oczywiście nadrzędną misją festiwalu jest kreowanie nowych nazwisk – odkrywanie widowni twórców, którzy wpiszą się w rejestr francuskiej teorii cinèma d’auteur, zgodnie z którą reżyser reprezentuje autorskie podejście do stylistyki i języku kina. Gdy raz dostanie się zaszczyt canneńskiej afiliacji, powroty są prawdopodobne. W programie zwykle znajdzie się ta umowna obecność twórców, którzy pojawiają się w ostatnich latach bardziej przez wzgląd na zasługi i tradycję, a nie poziom filmów – bracia Dardenne, Nanni Moretti czy Ken Loach są częstymi gośćmi czerwonego dywanu, chociaż od lat ich kolejne filmy nie wnoszą niczego do dyskursu o współczesnym kinie.
Tegoroczny program był jednak raczej wolny od takich kompromisów, chociaż znalazły się na festiwalu i takie tytuły, których obecność można tłumaczyć potrzebą zachowania pewnego status quo. W swoich decyzjach canneńscy programerzy zdają się zachowywać zasadę „wszystko wszędzie naraz”, a zarazem udawać apolityczność – w programie znaleźć można filmy ukraińskie i rosyjskie, palestyńskie i izraelskie (przynajmniej nie zostały umieszczone w tych samych sekcjach, żeby jakoś przypadkiem ze sobą nie konkurowały). Do tego poza konkursem prezentowany jest finał serii „Mission Impossible”, a gwiazdorska obecność Toma Cruise’a tworzy swoistą zasłonę dymną dla wielu tarć na płaszczyźnie geopolitycznej festiwalu.
Triumfuje z kolei kino ilustrujące irańską rzeczywistość – ze Złotą Palmą za „It Was Just an Accident” wyjechał z Cannes Jafar Panahi. Patrząc z boku, można odnieść wrażenie, że nagroda ta przyznana została nie tyle za sam film czy całokształt, ile za charakter samej twórczości irańskiego mistrza: jego wieloletni opór wobec dyktatury Iranu. Panahi to współcześnie synonim artystycznego uporu – pomimo zakazu tworzenia ze strony rządu swojego kraju, twórca stale spogląda na opresyjne mechanizmy irańskiej rzeczywistości. Sięgając tym razem po psychodramę intryg, rozlicza się z historią przemocy – co ciekawe, po raz pierwszy od dawna Panahi nie tworzy dokumentu, lecz mroczny thriller, a pomimo fikcyjnego charakteru opowieści ma ona szansę wybrzmieć jeszcze mocniej niż rejestr dokumentalny.
Program festiwalu to też repozytorium stale ewoluującej estetyki – kina, które w swojej stylistyce i autorskości bardzo stara się wpisywać w wizję wyrazistości. Jest w tym całkiem ciekawy paradoks, bo Cannes rokrocznie rejestruje rekordową liczbę zgłoszeń, co potwierdza, że wielu chciałoby mieć swoją premierę właśnie tam. Z innej jeszcze strony mamy selekcjonerów, którzy monopolizują jakąś wizję kina – o konkretnej „wyrazistej” estetyce, równie „wyrazistym” stylu, o ważnej randze i jeszcze ważniejszej uniwersalności.
Kino sygnowane złotą palemką nie może zostawić w obojętności – musi być przejawem jasnej twórczej wizji, zahaczać o rejestry dyskomfortu, a po drodze poruszać jeszcze tematy ważne i ważniejsze. Na jakimś poziomie łatwo odczuć zmęczenie wokół tej napinki. Nie zrozumcie mnie jednak źle: sam jestem częścią tego ekosystemu, pisząc o tych filmach – ale jakkolwiek wielkie bywa kino w Cannes, jest ono produktem filmowej machinerii, która ma duży wpływ na to, co później ogląda się w szerszej dystrybucji. Dobrze o tym wie firma NEON, której film szósty raz z rzędu zgarnia najwyższy laur na Croisette. Z roku na rok ta stawka zdaje się rosnąć, bo Cannes przejęło także i Oscary – coraz więcej canneńskich filmów pojawia się w nominacjach, coraz więcej z tych tytułów te nagrody zgarnia.
Pozostaje jeszcze kwestia kina światowego i peryferyjnego. Wszystkim zależy na odnalezieniu nowego Wong Kar Waia, Edwarda Yanga czy Apichatponga Weerasethakula – twórców, których niegdyś rzeczywiście się odkrywało. Ich filmy były wydarzeniami, które miały miejsce nagle i to często poza Cannes; przychodziły znienacka, bez oczekiwań i pompowania napięcia. Obecnie trudno o takie odkrycia, bo branża stała się systemem, którego częścią najpierw należy się stać.
Z jednej strony programy scenariuszowe i fundusze europejskie, z drugiej prestiżowe stypendia – system stał się rozległy, skomplikowany, a co najgorsze, bardziej przypomina taśmociąg niż proces twórczy, bo każdy z pomysłów przechodzi przez zachodnie oko komisji, poszukującej konkretnych projektów stworzonych w konkretnej estetyce. Żeby azjatycki twórca znalazł się w Cannes, lepiej, by miał francuskie konotacje lub francuskich producentów. Oczywiście są twórcy, którzy tych europejskich wpływów potrzebują, bo mierzą się ze statusem wykluczenia we własnym kraju (np. Jafar Panahi). Czy konkursowy „Renoir” to najlepszy tegoroczny film japoński? Chociaż całkiem go lubię, to nie przeoczam, że został muśnięty dotykiem hegemona – jest francuską koprodukcją. To wystarczyło.
Podobnie jest z Bi Ganem, który również stał się złotym dzieckiem canneńskiej imprezy – jego poprzedni, wspaniały zresztą projekt „Długa podróż dnia ku nocy” był pokazywany w sekcji Un Certain Regard. Nie zwojował sezonu nagród, ale zwiedził pół świata. Najciekawszą drogę zaliczył w chińskich kinach, gdzie pokazywany był pod przykrywką rom-comu na pokazy sylwestrowe. Prawdopodobnie zarobił najwięcej w historii chińskiego arthouse’u, chociaż tylko nieliczni obejrzeli film do końca. Nic dziwnego, bo podobnie jak „Resurrection” to kino o poetyce sennego dryfowania, z pięćdziesięciominutową sekwencją śnienia w 3D, która uczyniła z Bi Gana ciekawostkę. „Długa podróż dnia ku nocy” okazała się przełomem w karierze chińskiego twórcy – Cannes chciało mieć nad nim kontrolę, monopol na premiery kolejnych filmów. Bogatszy o francuskiego producenta chiński geniusz ledwo wyrobił się co prawda z montażem „Resurrection”, ale już sama presja pojawienia się w Cannes musiała być gigantyczna.
Jeśli komuś zależy na odkryciu, kto z światowego kina pojawi się w canneńskim programie za kilka lat, to taką listę można znaleźć pośród uczestników prestiżowego stypendium Cannes Residency, który oferuje kilkutygodniowy pobyt w Paryżu, pracę nad rozwojem projektu, a w efekcie – otwarcie drzwi do europejskiej branży filmowej i gigantyczną sieć kontaktów. Cannes najpierw wychowuje swoich autorów, a następnie dba o wychowanków, umieszczając ich w programie najbardziej prestiżowego festiwalu na świecie. W ten sposób powstają obecnie dzieła azjatyckich autorów, którzy goszczą później na wielkich festiwalach – nie tylko w Cannes.
System ten tworzy spiralę przywilejów – aby dostać się do programu, i tak trzeba odznaczać się wyraźnym kapitałem. Coraz rzadziej pojawiają się w nim osoby czysto utalentowane (z pewnymi wyjątkami, szczególnie jeśli pochodzą z krajów o bardzo trudnej sytuacji geopolitycznej). W efekcie pielęgnowane są talenty, które mają sprostać zachodniej wizji kina – filmów utrzymanych w jasno narzuconej estetyce, ograniczonych wymogami, i najlepiej z ujęciem lokalnych tematów, których Zachód potrzebuje. Oczywiście są wyjątki – pojawiają się twórcy, którzy tworzą coś „organicznego” (tegoroczny wygrany sekcji krytyków, „The Useful Ghost” z Tajlandii), ale jako programer kina azjatyckiego bardzo rzadko sięgam po canneńskie tytuły, bo wiem, że z Azją łączy je najczęściej tylko miejsce akcji.
Pragmatyzm systemu nie wyklucza jednak piękna niektórych doświadczeń – Cannes dalej może być ostoją dla kinofilskiej wrażliwości. Z wrażeń po tegorocznej edycji wyłania się jednoznaczny konsensus – jeszcze kino nie umarło. Wielkie ekrany canneńskich sal – na zmianę Debussy, Bazin, Bunuel oraz Auditorium Louis Lumière – prezentowały filmy zahaczające o totalność: mieszczącą całe serducho przeżyć, emocji, rozedrganych myśli oraz nakarmionych zmysłów. Coś w tym rzeczywiście jest – po konkursowych „Resurrection”, „Sentimental Value”, „Sirat” (reż. Oliver Laxe), „The Secret Agent” (reż. Kleber Mendonça Filho) czy „Sound of Falling” (Mascha Schilinski) wychodziłem bogatszy o przeżycia nieraz skrajnie różne; raz miałem złamane serce, a raz przerażony wizją pewnej apokalipsy ledwie słaniałem się na nogach.
Dzięki klasyce z Hongkongu przez chwilę mogę pobyć w Chinach XVIII – za sprawą „The Arch” (1968) po niemal sześciu dekadach do Cannes powraca Tang Shushuen, autorka pierwszego chińskojęzycznego filmu arthouse’owego. Kiedyś na Lazurowe Wybrzeże przyjechała z walizką, w której miała swój film; dziś wróciła bogatsza o wiele lat doświadczeń, już jako inna osoba. „Ten film zrobiłam jakby w innym życiu” – powiedziała Tang, kiedy przeprowadzałem z nią wywiad. Skomponowany na wzór chińskiej poezji „The Arch” wciąż fascynuje, gdy przepięknie opowiada o rodzącej się frustracji emocjonalnej i seksualnej – cudownie było zobaczyć po tym „Die, My Love” Lynne Ramsay, który ukazuje podobne napięcia w historii osadzonej już współcześnie.
Klasyka odżywała dzięki obecności swoich twórców i fanów – „Dogmę” prezentował Kevin Smith, który zachęcał widownię do odbiorczej dezynwoltury w postaci żywego reagowania na wyświetlany obraz; Quentin Tarantino pokazywał to, co lubi najbardziej, czyli zapomniane westerny, o których mógłby opowiadać godzinami; z kolei Koji Fukada przez 20 minut wprowadzał do jednego ze swoich ulubionych filmów Mikio Naruse, „Ukugimo” (1955). Dla kinofili nie ma nic bardziej inspirującego niż zajarani kinem twórcy, którzy schodzą z piedestału niedostępności, by cieszyć się chwilą razem ze swoimi fanami.
Takim najbardziej nieoczywistym dla mnie zachwytem tegorocznego Cannes okazała się obecność Toma Cruise’a. Domykający serię „Final Reckoning” jest naprawdę godnym pożegnaniem z fkipą Ethana Hunta – opowieści, która w pewnym momencie uratowała karierę szaleńca z Hollywood. Dzięki serii Cruise wymyślił się na nowo – jako kaskader, perfekcjonista, choreograf ryzyka, genialny w swoim fachu, szalony w swoich wybrykach. Gdy spotkał się z widownią razem z Christopherem McQuarriem, opowiadał o swojej miłości do kina Bustera Keatona, o aktorskiej filozofii „zrób to sam”, którą przez lata wyznaje w swojej praktyce. Wyszedł z tego masterclass aktorskiej szczerości, a z gościa, którego kojarzymy często jako ekscentryka-scjentologa – obraz szalenie zakochanego w kinie wrażliwca. W świecie filmu potrzebujemy takich ludzi jak Cruise, ale potrzebujemy też festiwalu w Cannes, by móc ich docenić.
Swoje festiwalowe wzruszenia zacząłem od najbardziej kinofilskiej sekcji, czyli Cannes Classics, w której pokazywane niegdyś na festiwalu filmy powracają na Lazurowe Wybrzeże w przepięknie odnowionych kopiach. W selekcji znalazło się między innymi „I raz, i dwa” (2000) Edwarda Yanga, dzięki któremu utonąłem po raz kolejny w tajpejskich historiach. Stolica Tajwanu jeszcze nigdy tak pięknie nie wyglądała nocą – dzięki odrestaurowanej cyfrowo wersji, zaprezentowanej w towarzystwie Kaili Peng, autorki muzyki i scenografii, a prywatnie żony Yanga, można było przez moment jeszcze oddać się opowieści najwybitniejszego z tajwańskich miejskich poetów. W pewnym momencie filmu padają słowa, że dzięki kinu życie trwa trzy razy dłużej, bo filmowe opowieści dają szansę na stanie się przez moment kimś innym. Cannes hołduje tej zasadzie.