Nr 9/2025 Na teraz

Nie ma fal

Michał Piepiórka
Film

Rozgrzane do czerwoności słońce praży niemiłosiernie. Falujące od gorąca powietrze zakrzywia horyzont, wytwarza miraże obiecujące ochłodzenie w imponujących oceanicznych falach. Czy to piekący upałem australijski krajobraz w samym szczycie letniego sezonu? A może wodzący za nos naiwniaków przedsionek samego piekła? Być może i to, i to – a jednocześnie wielopoziomowa i przekonująca metafora życia w bardzo konkretnych okolicznościach społeczno-ekonomicznych. Taki jest właśnie „Surfer” Lorcana Finnegana, który mieni się znaczeniami, symbolami i kulturowymi cytatami jak nasycony słonecznymi promieniami wielki błękitny ocean.

Finnegan zabiera nas nad przepiękne wybrzeże australijskie. Strome zejście wśród rachitycznej, spalonej słońcem roślinności wiedzie ku olbrzymiej plaży z mięciutkim piaskiem. Ale największą atrakcją okolicy są rozbijające się o brzeg olbrzymie fale, zapowiadające wyjątkowe wrażenia dla surferów. Dla granego przez Nicolasa Cage’a bezimiennego bohatera oznaczają one nie tylko słońce i relaks na desce, ale także przywodzą rodzinne wspomnienia, poruszają pamięć o najszczęśliwszych dniach całego życia, a być może także niedosięgłe marzenie. Tytułowy surfer zajeżdża na parking przed plażą, by pokazać to ważne dla niego miejsce swojemu dorastającemu synowi. Ściąga z dachu samochodu deskę – ale niepotrzebnie. Prucie fal nie będzie im dane, przeszkodzi im bowiem kontrolujący okolicę lokalny gang, pilnujący, by nikt obcy nie korzystał z uroków tego cudnego miejsca. Zasady są proste: plaża tylko dla lokalsów. Chcesz surfować? Zamieszkaj nieopodal. Co zresztą główny bohater zamierza uczynić – ma na oku piękną willę z widokiem na ocean.

Już pierwsze sceny filmu kreślą sytuację zapowiadającą fabułę przesiąkniętą schematami kina gatunkowego, miks przeróżnych popularnych konwencji, przynależących raczej do kina klasy B. Miejsce akcji (którego bohater nie opuści ani na moment) przywodzi na myśl film plażowy, pojawienie się groźnych bandytów zwiastuje natomiast kino skupione na pojedynkach młodocianych gangów, z kolei upokorzenie, z jakim spotyka się bohater – na dodatek na oczach syna – wydaje się nawiązywać do kina zemsty. Wraz z rozwojem akcji – dość nieoczekiwanie – dochodzą jeszcze elementy horroru okultystycznego. Fabularnych atrakcji zatem nie brakuje. Finnegan świadomie żongluje odbiorczymi oczekiwaniami, stopniując w ten sposób napięcie – wręcz bawi się przyzwyczajeniami, nigdy do końca nie dając poczucia spełnienia.

Dramaturgia bowiem budowana jest na nieustannym zaniechaniu i odroczeniu, jakby w myśl zasady: nigdy nie dostaniecie tego, czego oczekujecie. Chcecie sprawdzony wielokrotnie w kinie pojedynek gangów? Nic z tego – plażowym bandytom nikt nie ma zamiaru się przeciwstawiać. Upokorzony mężczyzna powinien wziąć sprawy we własne ręce? Szybko się okazuje, że jest wobec nich bezbronny. Kolejne zwroty akcji – a jest ich co niemiara – zaprojektowano tak, by rozczarowywały widza żądnego punktu kulminacyjnego. Gdy w dłonie rozgoryczonego bohatera trafi broń, czekamy na krwawą łaźnię, która przywróci porządek – zamiast niej dostajemy jednak kolejny twist. Nawet obecność na ekranie Cage’a jest obietnicą konkretnych fabularnych rozstrzygnięć i gatunkowych wyborów. Aktor znany jest bowiem z B-klasowych akcyjniaków, w kórych grany przez niego główny bohater cierpi, by ostatecznie wziąć skutecznie sprawy we własne ręce. I tu również czeka nas zaskoczenie – bo klasycznie wściekły Cage’owski bohater tym razem nie podejmie żadnych zdecydowanych działań, a jego wykrzywiona z bólu i złości twarz nie będzie zapowiedzią finalnego tryumfu. A przynajmniej nie takiego, jakie oferują „filmy z Nicolasem Cage’em”.

Mat. prasowe Monolith Films

Tak skonstruowana opowieść jest źródłem przyjemnych zaskoczeń pomieszanych z frustracją. Ale można w tym dostrzec coś więcej niż przewrotną strategię budowania napięcia. Finnegan opowiada w taki sposób, jakby chciał dać swoim widzom lekcję: nie ufajcie pozorom i wielkim narratorom, którzy zwodzą was po to tylko, by finalnie oszukać. Ta przestroga realizuje się na poziomie zarówno konstrukcji fabuły, jak i znaczenia samej historii. Bohater o twarzy Cage’a karmi się ułudą. Na horyzoncie mieni się falujący ocean, słońce przyjemnie grzeje, wydaje się, że wystarczy wskoczyć na deskę, by poczuć wiatr we włosach – spełnienie. Ale ono nigdy nie przychodzi, ciągle się oddala. Rzeczywistość jest oporna, namnaża przeciwności, generuje kolejne problemy, którym nie jest w stanie przeciwstawić się jakże mocno zdeterminowany bohater. Niedoszły surfer się nie poddaje, co wcale nie przybliża go do sukcesu. Wręcz przeciwnie, sprawia, że porażka jest jeszcze bardziej dojmująca. Niezłomność ciągnie go w dół – na samo dno.

Trudno nie dostrzec w tym również metafory samego życia, które jest nieprzewidywalne: daje nadzieję, potem brutalnie ją odbiera. Marzenia plączą się z rozczarowaniami, plany z nieprzyjaznymi okolicznościami. Ale Finnegan zdaje się nie narzekać na trudy życia, on raczej kreśli los człowieka funkcjonującego w bardzo konkretnych okolicznościach. Bohater Cage’a jest sprawnym biznesmenem, ma rodzinę, świetny samochód, dostatnie życie. Wreszcie chce zwolnić, wrócić na stare śmieci, kupić upragniony dom. Wydaje się figuracją człowieka ulepionego z kapitalistycznych wartości – żywą reklamą korporacyjnej kultury. Tym bardziej dziwi go nieprzejednanie gangu, który ma swoje niezłomne zasady niepoddające się presji ani kapitału, ani racjonalności. Oceaniczny horyzont to nie tylko obietnica relaksu, to przede wszystkim wizualizacja finalnego celu życiowego, ostatecznego spełnienia, domknięcia satysfakcjonującej kariery. Przejażdżka na grzywach fal w towarzystwie dorastającego syna byłaby potwierdzeniem przyjętej niegdyś drogi i dowodem, że kapitalistyczny sen od początku był jawą. To ciągłe zaniechanie, odraczanie, przeczenie i odmawianie, którymi reżyser raczy i widownię, i tytułową postać, ma działać niczym wstrząs wybudzający z usypiających miraży kapitalizmu. Rynek bowiem mami i obiecuje, każe pracować i angażować się ponad siły, podsuwa kolejne kredyty, wiąże, zniewala – w zamian obiecując bałwany orzeźwiających fal. Ale fal nie ma. Nigdy nie było i nie będzie.

Finnegan szyje tę metaforę grubymi nićmi. Fabuła jest całkowicie nieprawdopodobna, punkt wyjścia historii wydumany, bohaterowie karykaturalni. Ale reżyser doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Surfing jako metafora życia? Trudno to traktować poważnie. Dlatego autor wstawia całą sytuację w znaczący nawias. Zaczął od obsadzenia Cage’a, który dziś funkcjonuje w kinie jako własna karykatura, symbol złego kina i aktorskiej przesady. Dodaje do tego fabułę wziętą z filmów najniższych lotów, nasączając ją dodatkowo trudną do przeoczenia symboliką. Jednak najbardziej odrealnia filmową rzeczywistość warstwa wizualna, za którą odpowiedzialny był polski operator. Radosław Ładczuk nasyca kolory do granic możliwości. Słońce jest zbyt żółte, ocean – nazbyt błękitny, piasek – nadmiernie perlisty. Właśnie tak wizualnie przejaskrawione plenery wydają się idealne dla historii budowanej na przesadzie: pełnej wszędobylskiego kiczu, nieoczekiwanego patosu, wymieszanych schematów gatunkowych, oczywistych symboli, nadmiernych metafor.

Odczuwane poczucie ciążącego nad całością estetycznego naddatku sprawia, że seans zamienia się w wysiłek ponad miarę. „Surfer” przypomina jednocześnie, że w kapitalistycznej rzeczywistości odpoczynek – czy to w kinowym fotelu, czy na desce surfingowej – jest tylko jednym z wykalkulowanych elementów niekończącej się pracy na rzecz logiki kapitału. Kapitału, który nigdy nie da nam tego, o czym najintensywniej marzymy.

„Surfer”
reż. Lorcan Finnegan
premiera: 2.05.2025