Po czym poznać film Paola Sorrentina? Po tym, że prędzej czy później przez ekran przewiną się nicpoń w sutannie i szatynka w negliżu, podstarzały dekadent ze szlugiem w ustach i młody marzyciel w szaliku Napoli? Czy raczej po tym, że gdy słoneczny dzień ustąpi miejsca gwieździstej nocy, jędrne ciała stracą swój blask, muzyka przygaśnie i zwolni, beztroska hulanka połączy się w nierozerwalnym uścisku z cichą melancholią? A może po tym, że słodycz kadrów i patos bon motów nie wywołują mdłości, a współtworzą uwodzicielski świat zrodzony z barokowej wyobraźni i sentymentalnego usposobienia przyprószonego dowcipem? Połączcie te i inne skojarzenia z kinem Sorrentina w jedno – i wyjdzie wam „Bogini Partenope”. Włoch znów pływa w strefie komfortu i z dobrym skutkiem przechadza się ulubionymi uliczkami. Jedyne odstępstwo od jego dotychczasowej normy stanowi umieszczenie na pierwszym planie kobiety.
Partenope (zjawiskowa Celeste Dalla Porta w swej pierwszej dużej roli) wyłania się z morskiej toni niczym Wenus na obrazie Sandra Botticellego. I pewnie samą Wenus jej uroda przyprawiłaby o ciarki zazdrości. Dziewczyna zatrzymuje bicie serca i przyciąga spojrzenia przechodniów, kamera nie może się od niej odkleić nawet na minutę. Bohaterka nie dzieli jednak imienia z boginią miłości, lecz z inną mityczną postacią. Wedle najstarszej wersji opowieści Partenope była syreną, która próbowała uwieść Odyseusza swym cudnym śpiewem, ale poniosła porażkę i z rozpaczy oddała życie morzu. Fale zaniosły jej ciało ku brzegom wyspy Megaride, gdzie dała początek miastu, które znamy dziś jako Neapol. Już w samym imieniu głównej bohaterki czai się więc wieloznaczność, którą próbuje chyba choć w części oddać polski tytuł. Partenope jest z pewnością młodą kobietą, ale może też być personifikacją Neapolu i jego sprzeczności, mitycznym uosobieniem piękna i niespełnienia.
Bohaterka nowego filmu Sorrentina przychodzi na świat w roku 1950 w Neapolu i spędza w nim swoją młodość. Na ekranie nie oglądamy linearnie opowiedzianej historii jej życia, lecz coś, co przypomina mozaikę wybranych fragmentów, album przelotnych fascynacji i silnych wzruszeń, zdarzających się raz na całe życie. Zwłaszcza początkowa część filmu zawiera śladowe ilości fabuły, jest zbiorem gorących impresji, w których Partenope pełną piersią oddycha parnym neapolitańskim powietrzem. A my wraz z nią leniwie prażymy się w słońcu i zachwycamy jaśniejącym błękitem morza i nieba, wracając myślami do własnych wspomnień letniej, niewinnej beztroski, kiedy nie mieliśmy w sobie nawet kropli zgorzknienia i mogliśmy bez zmartwień i wątpliwości delektować się ćwierkaniem ptaków czy delikatnymi powiewami wiatru. Montażysta Cristiano Travaglioli tnie tę część jak długą reklamę perfum, łącząc kolejne ujęcia w kluczu bardziej estetycznym niż fabularnym.
Sorrentino dowodzi tu swojej wielkości: w mig kreuje z błahostek świat, który jest w pełni jego światem – bombastycznym, barwnym i magicznym Neapolem widzianym oczami kogoś, kto swoje rodzinne miasto jednocześnie kocha i trochę się na nie obraża. Włoski reżyser przygląda się pojedynczym przenikliwym spojrzeniom i afektom malującym się na twarzach bohaterów, szumiącym falom i refleksom światła, urokliwym starym murom i sukniom trzepoczącym na wietrze, by z tych i podobnych elementów ulepić sceny, które na zawsze pozostaną pod powiekami widzów. A następnie układa je w ciąg obrazów tak przyjemnych, że można się nimi upajać w nieskończoność w pełnym odprężeniu. Fragmentaryczna forma nie tylko ma w sobie sporo wdzięku, ale wyznacza też sens całości. „Bogini Partenope” jest bowiem filmem o tym, że najważniejsze – bo budujące tożsamość – są te pojedyncze mgnienia piękna i ukłucia smutku, które na stałe zadomawiają się w naszej podświadomości, wypychając z niej pozostałe przeżycia, czasem z pozoru donioślejsze, ale mniej wyraźne, bo nie wywołały poruszeń serca. Celebrujcie codzienne młodzieńcze uniesienia i mikrozachwyty – zdaje się mówić reżyser – bo kiedyś przyjdzie czas, że będą dla was bolesnymi wspomnieniami.
Od jakiegoś czasu Sorrentino kręci wyłącznie filmy o młodości i jej utracie. Najbardziej spektakularne zderzenie z prawdą o własnej przemijalności zafundował bohaterowi „Onych”. W najlepszej scenie tego niedocenionego majstersztyku półczłowiek, półbóg Silvio Berlusconi chce iść do łóżka z młodą dziewczyną, ale ta go odrzuca, mówi mu: „masz oddech starca”. Trzy słowa wystarczą, żeby zrzucić bohatera z tronu i pokazać mu miejsce w szeregu. W „Bogini Partenope” pojawia się całkiem podobna scena. Kolejny stary donżuan wietrzy swoją szansę na podryw, zagadując tytułową bohaterkę: „Czy wyszłabyś za mnie, gdybym był czterdzieści lat młodszy?”. Partenope spławia go z właściwymi jej bystrością i humorem: „A czy ty ożeniłbyś się ze mną, gdybym była czterdzieści lat starsza?”.
W przeciwieństwie do „Onych”, tym razem reżyser nie podąża dalej za złamanym starcem, lecz za olśniewającą dziewczyną. Fascynuje go zarówno sekret jej urody, jak i tajemnica jej wnętrza. Dlatego można próbować odczytać najnowszy film Włocha jako rewers „Wielkiego piękna” – eksplorację tak dawno zatraconego przez Jepa Gambardellę stanu ducha młodego człowieka, który żarzy się namiętnością, czystymi zauroczeniami i tendencją do doświadczania każdej chwili z podwójną mocą. Ale „Bogini Partenope” chyba jeszcze lepiej działa jako uzupełnienie „Ręki Boga”. W tamtym filmie Sorrentino wracał do swojej przeszłości, bohater był jego młodszą wersją, zranioną i wyalienowaną. W „Bogini Partenope” znów decyduje się na podobny wspominkowy ton, w którym więcej melancholii niż ekstrawagancji, i opowiada o alternatywnej neapolitańskiej młodości. Partenope jest wolna, śmiała i towarzyska, wdzięk osobisty gwarantuje jej miejsce w blasku reflektorów, ale czy tego właśnie pragnie? W rzeczywistości wiele ją z bohaterem „Ręki Boga” łączy. Dystansuje się wobec innych, ciągnie ją do starszych, pogrążonych w smutku. Nie pozna nikogo, kto zrozumiałby ją do końca. Jeśli wyłania się z ostatnich filmów Włocha wspólny wniosek, to taki, że równie samotnie mogą się czuć stary bogacz przy władzy, nieśmiały chłopak dotknięty rodzinną tragedią i rezolutna dziewczyna, która zdaje się mieć cały świat u swoich stóp.
Nikt nie potrafi z gracją Sorrentina pożenić powabu wakacyjnej anegdoty z niezwykłością mitycznej opowiastki. „Bogini Partenope” składa się z obserwacji codziennego życia Neapolu wzbogaconych o chwile iście magiczne. Bohaterowie filmu są ludźmi z krwi i kości, ale równie dobrze mogliby być postaciami kolejnej iteracji tej samej, przedwiecznej opowieści. To inspirujące, na jak wiele może sobie pozwolić Sorrentino i że uchodzi mu to na sucho; ogranicza go jedynie fantazja. Chce pokazać groteskową scenę erotyczną z udziałem kardynała – to ją pokazuje i przykuwa do ekranu wyśmienitą inscenizacją. Chce uczcić pierwszy od ponad trzydziestu lat tytuł Serie A zdobyty przez Napoli – wyciąga z rękawa kibiców świętujących mistrzostwo. Spośród licznych, intrygujących fragmentów najbardziej podoba mi się chyba wizyta bohaterki w domu ekscentrycznej aktorskiej diwy (Luisa Ranieri w roli ewidentnie inspirowanej wizerunkiem Sophii Loren), zadziwiająca połączeniem sytuacyjnego humoru i napiętego klimatu z pogranicza snu.
W filmach twórcy „Młodego papieża” lubię też momenty nagłej nadmiarowości i przesadzonej egzaltacji, które pasują do włoskiego temperamentu oraz ponadczasowych postaci i obrazów Sorrentina jak prosecco do limoncello. Dlatego w „Bogini Partenope” uwielbiam epizod Gary’ego Oldmana, wcielającego się w autentycznego pisarza Johna Cheevera. To postać, którą zwyczajowo u Włocha zagrałby Toni Servillo, ale uzupełniona została o dawkę amerykańskiej nonszalancji i zgorzknienia. Partenope jest Cheeverem ewidentnie zafascynowana, pewnie przez wzgląd na jego zaskakująco trzeźwe, zdystansowane podejście do świata zewnętrznego. „Gdzie podziewają się nasze marzenia, które śnimy pijani o północy?” – zaczyna swój piękny, spektakularny monolog, a kończy pod stołem, wycieńczony alkoholowym cugiem, ale też chyba bolesną autorefleksją. W innej, najbardziej rozczulającej scenie filmu rzuca do bohaterki: „Nie chcę ci skraść nawet minuty młodości” – i odchodzi w ciemną noc. Partenope zostaje sama z własnymi myślami i wcale nie wybucha entuzjazmem na myśl o czekających ją jeszcze szaleństwach młodego wieku. Bo tak jak wszystkich bohaterów Sorrentina, również i ją dopada świadomość, że nie zdoła zatrzymać przy sobie młodości na zbyt długo.
Jak to często bywa, ocena „Bogini Partenope” zależeć będzie od widzowskich emocji. W kim film Sorrentina uruchomi kaskadę skojarzeń i poruszy czułe struny, ten doceni jego wizję. Kto zaś pozostanie obojętnym na sztuczki włoskiego magika, ten stosunkowo łatwo znajdzie powody do narzekań. Potencjalne zarzuty układają się same: czy nie jest czasem tak, że pod pozorem oddania głosu kobiecej bohaterce mamy do czynienia z anielską pięknością schwytaną w sidła męskiego spojrzenia? Czy Sorrentino ma do powiedzenia cokolwiek nowego, a może tylko tapla się już w estetycznym samozachwycie? Nie dołączę do chóru malkontentów, bo mnie kino reżysera „Młodości” wciąż przekonuje. Zarówno szczerością intencji, jak i doskonałością wykonania. Może i Sorrentino ciągle szuka odpowiedzi na te same pytania, może nawet czyni to zawsze w podobnym stylu. Co w tym jednak złego, skoro nadal potrafi tworzyć filmy piękne, przyjemne i poruszające?