Nr 12/2025 Na teraz

Uświadomiłem sobie ostatnio, że gdy rozmawiam z kimś o bieżących problemach branży filmowej, w pewnym momencie stwierdzam: „jest o tym odcinek »The Studio«”. I to chyba najlepszy dowód, jak celny, aktualny i ważny jest to serial – a w dodatku wyjątkowo zabawny. To satyra w najlepszym tego słowa znaczeniu, która wyśmiewa współczesne Hollywood, doskonale je punktując. Ale autorzy produkcji, Seth Rogen i Evan Goldberg, patrzą na branżę z głębokiego wnętrza – wyjątkowo autokrytycznie, ale jednocześnie z dystansem do siebie. Bo to tyleż satyra, co list miłosny.

„The Studio” powstało z udziałem twórców, którzy kpią sami z siebie: Rogen na przykład od lat jest prominentnym uczestnikiem życia Hollywoodu – mimo że zajmuje tam pozycję komika-outsidera, który nie znajduje się w centrum wydarzeń. Może właśnie dlatego zaludnił swój serial tak wieloma osobami z samego serca branży. „The Studio” jednocześnie bije niebotyczne rekordy w liczbie cameo. Przed kamerą przewinęła się bowiem połowa Hollywoodu z takimi osobistościami na czele, jak Martin Scorsese, Aaron Sorkin, Charlize Theron czy Sarah Polley. Każdy odcinek to kolejne występy gościnne – mniejsze lub większe. Z udziałem gwiazd z pierwszych stron gazet (m.in. Dave Franco, Anthony Mackie, Olivia Wilde, Zac Efron, Ice Cube, Zoe Kravitz, Adam Smith) i niszowymi postaciami, rozpoznawalnymi tylko przez garstkę kinomaniaków (jak Owen Kline – aktor i reżyser „Śmiesznych stron”, Parker Finn – reżyser horroru „Uśmiechnij się”, Matt Belloni – dziennikarz, autor popularnego podcastu o Hollywood „The Town”). Szczególnie ta druga grupa sprawia, że serial oferuje tak zwany fanservice – zestaw Easter eggów zarezerwowanych tylko dla najzagorzalszych fanów współczesnego Hollywood.

Już choćby ten rozbuchany zestaw treści, które zadowolą najbardziej wymagających, unaocznia, jak dobrze twórcy serialu orientują się w problemach dzisiejszego kina, jak są blisko jego, ile dla nich ono znaczy. A tematyka kolejnych odcinków tylko ten fakt potwierdza. Akcja serialu rozgrywa się w samym sercu Hollywoodu – w studiu Continental. Dla jego nowego szefa, Matta Remicka (Seth Rogan), stanowisko jest spełnieniem marzeń. Ten kinofil o złotym sercu (Rogan dzięki aparycji i plastycznej mimice znakomicie sprawdza się w roli nieco fajtłapowatego, ale wyjątkowo sympatycznego decydenta, z którym trudno nie sympatyzować, ale z którego równie łatwo jest się śmiać) oddał bowiem sztuce filmowej całe swoje życie. Serialowe studio jest co prawda fikcyjne – podobnie zresztą jak jego siedziba, nawiązująca do architektonicznego stylu Franka Lloyda Wrighta z okresu fascynacji architekta sztuką prekolumbijską – ale iluzja jest tym razem wyjątkowo bliska rzeczywistości. Główny budynek Continentala, w którym toczy się większa część akcji, znakomicie oddaje charakterystyczny styl giganta amerykańskiej architektury.

Podobnie wierny realiom pracy wielkiego hollywoodzkiego studia jest sposób pracy Remicka. Bohatera trapią dokładnie te same problemy, z którymi borykają się najważniejsi szefowie wielkich studiów filmowych: jak zachować pozycję w strukturze Hollywoodu, wyprzedzić inne wytwórnie, przyciągnąć masy widzów, jednocześnie nie sprzedając w całości swojej duszy komercji oraz zachowując świeżość i witalność. I to jest największe wyzwanie, przed którym staje nowy dyrektor studia. Jak ocalić swoje niewinne, szczerozłote serduszko kinofila, jednocześnie piastując odpowiedzialne stanowisko, z którego rozlicza się przede wszystkim za wyniki?

Z tym problemem bohater musi się w sposób szczególnie bolesny zmierzyć już w pierwszym odcinku serialu, kiedy dostaje zadanie wyprodukowania wysokobudżetowego filmu o napoju Kool-Aid, co wydaje się leżeć znacznie poniżej jego ambicji. Ale ostatecznie, by ratować znienawidzony projekt, który zaważy na ekonomicznym bilansie studia, Remick będzie musiał zakupić i odesłać do wiecznego niebytu ostatni w karierze scenariusz swojego wielkiego mistrza – samego Martina Scorsese.

Wyzwanie szukania balansu między komercją a artyzmem to zaledwie jeden z licznych problemów Hollywoodu, który pojawia się w „The Studio”. W poszczególnych odcinkach twórcy odwołują się do takich zjawisk współczesnej kinematografii, jak panosząca się w Hollywood sequeloza (producenci stają przed wyborem: czy kręcą odtwórczy horror ze sprawdzoną strukturą, czy ryzykują z wizją nowego, ambitnego twórcy), mobbing (w tej niezwykle odważnej i autokrytycznej roli sama Olivia Wilde, którą oskarżano o podobne praktyki na planie „Nie martw się, kochanie”), hipokryzja powierzchownej poprawności politycznej (szczególnie w odniesieniu do problematyki rasy przy castingowych zagwozdkach), zagrożenia związane z wykorzystaniem sztucznej inteligencji (która ma obniżyć koszty produkcji animowanej części filmu o Kool-Aid) czy mierzenie się wytwórni z wybujałym ego reżyserów (w emblematycznej roli sam Ron Howard, przedstawiający się jako miły gość, ale tylko z pozoru).

mat. prasowe Apple TV+

Tych tematów, temacików, problemów i problemików nurtujących dzisiejszą branżę jest o wiele więcej.

W serialu Rogena i Goldberga są także te mówiące o kinie szerzej – jak w odcinku, w którym Remick musi bronić dobrego imienia kina przed umniejszającym jego znaczenie gronem dziecięcych onkologów.

Zresztą właśnie ten epizod jest w sposób szczególny znaczący dla „The Studio”. Bo choć serial jest niekiedy wyjątkowo złośliwą satyrą – szczególnie na zakłamanie, wybujałe ambicje, artystyczne kompromisy i personalne zatargi – to jednocześnie każdy odcinek przynosi potężną dawkę najszczerszej miłości do kina. To bezwarunkowe uczucie sprawia, że zakochany po uszy Remick raz po raz wpada w kolejne tarapaty – jak wtedy, gdy rujnuje skomplikowaną jednoujęciową scenę w filmie Sarah Polley, gdy katuje swoją kochankę kolejnymi częściami innowacyjnego kina akcji albo gdy marzy, by usłyszeć podziękowania podczas Złotych Globów. Zwieńczeniem sezonu i puentą jego miłosnych uniesień wobec kina i jego najświetniejszej historii jest podwójny odcinek finałowy, w którym przed prezentacją studia na CinemaConie Remick zaprasza wszystkich na imprezę „w starym hollywoodzkim stylu”, czyli z bufetem ze smakołykami nadzianymi sporą ilością farszu z halucynogennych grzybów.

Te fabularne pomysły są źródłem wyjątkowego humoru w różnej postaci. Niekiedy twórcy jadą po bandzie, skręcając w kierunku wcześniejszych filmów Rogena, utrzymanych w konwencji stoner comedy; czasem stawiają na popularny obecnie w produkcjach komediowych cringe, biorący się głównie z prostoduszności i szczerego serca głównego bohatera, który chcąc dobrze, zawsze pakuje się w kłopoty. Humor sytuacyjny i słowny generują rzecz jasna również rozmaite cameo i liczne odwołania do obiegowych opinii o konkretnych osobach z branży – które z wielkim luzem, dystansem, a niekiedy brawurą rozprawiają się z plotkami na własny temat.

Ale żart potrafi być w „The Studio” jeszcze subtelniejszy, wynoszący całą produkcję na wyższy poziom. Może się bowiem wyrażać nawet w sposobie prowadzenia kamery. Tak było w odcinku, w którym Remick pojawia się na planie nowego filmu Sarah Polley. Finałowa scena ma być nakręcona w jednym, długim, pozbawionym cięć ujęciu, które Remick spektakularnie niszczy. Zabawne jest jednak to, że cały odcinek został nakręcony… w jednym, długim, pozbawionym cięć ujęciu. Jest w tym zarówno techniczna maestria wykonania tak rzemieślniczo trudnego zadania, jak i dość złośliwy metakomentarz do wybujałych ambicji filmowców i ich nadmiernych artystycznych gestów.

Ale te mniejsze i większe złośliwości, od których roi się w serialu, są podszyte wyrozumiałością i sympatią. Przecież twórcy „The Studio” także (nad)używają przesadnie długich ujęć, również nie mają umiaru w popisywaniu się znajomością historii kina i świetnym rozeznaniem w dzisiejszym Hollywood. Są dokładnie tymi, których krytykują – a zatem z kim zarazem sympatyzują: grupą ludzi ekscytujących się (być może nieco ponad miarę, osuwając się w cringe) faktem, że mogą robić to, co kochają najbardziej. Najlepsze rzeczy zawsze powstają z miłości, a tej w serialu Rogena i Goldberga jest bez miary.

„The Studio”
twórcy: Seth Rogen, Evan Goldberg
Apple TV+
2025–