Nr 23/2023 Na dłużej

Komitet powitalny gratuluje wszystkim przybyłym: jakoś dobiliśmy do ostatecznego kresu złudzeń! Razem z wybuchem kolejnej wojny na Bliskim Wschodzie nie ma już wątpliwości, że nigdy nie było żadnego „końca problemów typowych dla XX wieku” (o „końcu historii” lepiej w ogóle nie wspominać). Pewnie jest jeszcze za wcześnie na konkretne podsumowania, ale w tekście eseistycznym chyba można sobie pozwolić na niewielką spekulację: ostatnia dekada była czasem przebudzenia, a nawet – czasem licznych przebudzeń. I nie chodzi tylko o spektakularny powrót cierpiącego ciała – w relacjach z patriarchalną władzą, w szpitalach, na granicach, na frontach czy po prostu w czterech ścianach ekstremalnie drogich mieszkań – ani o dalszą erozję ładu opartego na wolnym rynku, liberalnej demokracji i ponadpaństwowych sojuszach.

Nie, ostatnie dziesięć lat to także przebudzenie zupełnie literalne, naznaczone wielką karierą terminu woke na wszystkich frontach współczesnej wojny kulturowej. Woke – kolokwializm oznaczający „bycie przebudzoną”, inaczej: świadomą istnienia strukturalnych nierówności w społeczeństwach późnego kapitalizmu oraz konieczności ich przezwyciężania – pokonało barierę krew-mózg u prawicowych i liberalno-centrowych opiniotwórców, namnażając się w przeróżnych wariantach i mutacjach lingwistyczno-semantycznych: jako wokeizm, woke capitalism, woke culture, wokewashing. Straszą nimi republikańscy politycy w USA, hinduistyczni nacjonaliści w Indiach, członkowie Prawa i Sprawiedliwości, Konfederacji i Koalicji Obywatelskiej w Polsce, a Nigel Farage – człowiek, wydawałoby się, skompromitowany na politycznych salonach – próbuje budować na bazie tego lęku nowe eurosceptyczne koalicje. Oczywiście, to tylko kolejny ekwiwalent starej prawicowej agendy: były już „piąte kolumny” i „zewnętrzni agitatorzy” (lata 60.), poprawność polityczna (lata 80., 90., 2000.), neomarksizm i marksizm kulturowy (lata 2000. i 10.), cancel culture (wciąż trwa na posterunku). Natomiast to właśnie w zmiennych losach „łołkizmu” przeglądają się krótkie, acz intensywne żywota wszystkich współczesnych etykietek ideologicznych, które, czy tego chcą, czy nie, podlegają nieuniknionemu oddziaływaniu socialmediowego przyspieszenia i polaryzacji.

Woke to przecież stara sprawa: jako kolokwializm słowo to pojawiło się w AAVE (Afroamerykańskiej odmianie języka angielskiego) już w latach 30. XX wieku i oznaczało utrzymywanie ciała i umysłu w stanie podwyższonej czujności na rasową dyskryminację. Po zamordowaniu Michaela Browna w 2014 roku i zawiązaniu się ruchu Black Lives Matter stay awake szybko zastąpiło dawne be cool (na rasizm odpowiadaj zdystansowanym „chłodem”) w roli performatywu podtrzymującego czarne poczucie godności: woke znaczyło wtedy tyle, co dostrzegać systemowe podłoże rasizmu i głośno na nie reagować. Przy czym w aktywistycznych taktykach BLM utrzymywanie czujności od początku było ściśle powiązane z publiczną widzialnością i słyszalnością: osoba przebudzona zawsze powinna mieć przy sobie smartfona z kamerą, mierzyć obiektywem w funkcjonariuszy rasistowskiej władzy i rozpowszechniać obrazy aktów dyskryminacji we wszystkich dostępnych mediach wizualnych. Stąd woke przedostało się na amerykańską lewicę w dwóch znaczeniach – jako określenie indywidualnej postawy oraz publicznych polityk nastawionych na zwiększanie równości – aż w końcu, gdzieś około roku 2019, zostało przechwycone przez przeciwników progresywnych ruchów społecznych (a swoją cegiełkę niedługo później dołożyła rosnąca w siłę „antysystemowa” reakcja na Covid-19) , oczywiście tylko po to, żeby je wyszydzić i przedstawić w koślawym zwierciadle „lewackiego terroru”. Reakcyjna, zohydzająca narracja okazała się jednocześnie narracją najbardziej wpływową: od Japonii aż po Polskę już nie tylko radykalnie prawicowi, ale też liberalni komentatorzy i komentatorki zaczęli się prześcigać w tropieniu „totalistycznej” woke culture oraz jej cenzorskich, moralizatorskich i wykluczających zapędów.

Niektóre z tych lęków rzeczywiście znajdują swoje potwierdzenie w praktykach dyskursywnych lewicowego internetu. Jeśli będziemy zbyt długo przebywać na jego krańcach oraz zbyt mocno angażować się w działalność bitewną i inbotwórczą, najprawdopodobniej doznamy głębokiego rozczarowania poziomem dogmatyzmu i agresji najbardziej rozhulanych leftbookowiczów. Nie ma to jednak za wiele wspólnego z jakąś immanentną właściwością tych czy owych „izmów”, chodzi raczej o wewnętrzną logikę platform społecznościowych. Model biznesowy oparty na kapitalizowaniu afektów oddaje całe połacie naszego życia we władanie algorytmów, których nadrzędnym celem jest nagradzanie i podbijanie wysokich temperatur emocjonalnych. Więcej konfliktów i negatywnych reakcji równa się większe zaangażowanie użytkowników równa się większa renta reklamowa pobrana od handlarzy towarami. Dlatego byłoby dużo uczciwiej, gdyby to do działalności globalnych cyberkorporacji przyczepił się rzep „obudzonego kapitalizmu”: wolnego rynku budzenia nienawiści i cementowania podziałów, gdzie potężni monopoliści w typie Mety (niegdyś Facebooka) nieustannie szargają nasze nerwy, odbierają czas na sen i regenerację i jeszcze zbijają na tym kokosy.

Stało się jednak dokładnie na odwrót. Pejoratyw woke capitalism – rozumiany jako groźna „ekspozytura” ideologii „wokeizmu” w biznesie – odmieniają dzisiaj przez wszystkie przypadki już nie tylko sympatycy amerykańskiej Partii Republikańskiej z Elonem Muskiem i jego liczną fanbazą na czele. Wokecap pojawia się z coraz większą częstotliwością na językach polityków europejskich, a jego głównym celem jest pasożytowanie na tradycyjnie lewicowej agendzie, czyli punktowaniu nadużyć wielkich korporacji. Tyle że prawicowo-liberalne remedium na te problemy to – zamiast opracowania nowych regulacji prawnych czy zwiększania społecznej kontroli nad biznesem – jeszcze więcej wolnego, niczym nieskrępowanego rynku. Co to dokładnie znaczy w praktyce, doskonale wyłożył Vivek Ramaswamy, guru anty-wokeistowskich biznesmenów oraz aktualny kandydat na prezydenta USA: jego firma Strive (fundusz oferujący usługi typu asset managment) zamierza namawiać przedsiębiorców z branży energetycznej do „wydobywania jeszcze większej ilości ropy i […] robienia wszystkiego, co pozwoli im odnieść największy sukces w dłuższej perspektywie, bez względu na programy polityczne, społeczne, kulturalne czy środowiskowe”. Tyle w temacie prawicowego antykorporacjonizmu.

fot. Inside Out Project, Instagram

Żeby było jasne: woke capitalism to efemeryda, do połowy pusta skorupa, która tylko czeka na wypełnienie odpowiednio dobraną treścią: parametrami ESG (Environmental, social and corporate governance, czyli pozafinansową oceną przedsiębiorstw, przydatną głównie dla inwestorów na rynkach kapitałowych), CSA (Corporate sociopolitical activism, co w żargonie oznacza publiczne poparcie firmy dla jakiejś sprawy społecznej czy politycznej), prostym przywłaszczaniem języka czy symboli ruchów aktywistycznych w działalności marketingowej czy utowarowieniem konfliktów społecznych i zamienianiem polaryzujących emocji w chodliwe produkty n-tej potrzeby. Szczególnie interesujące są na pewno punkty drugi oraz ostatni, bo łatwo z nich wywieść liberalno-lewicowe korzenie naszego pejoratywu. W publicystyce woke capitalism po raz pierwszy (oczywiście umownie) pojawił się w 2018 roku, w tekście Rossa Douthata z „The New York Timesa”, w ciągu następnych kilku lat wzbudzając liczne polemiki bardziej krytycznie nastawionych komentatorek i komentatorów, choćby Elizabeth Bruenig czy Andrew V. Abela. Najczęściej podnoszonym argumentem „anty-wokecap” był oczywiście ten najbardziej koronny i zdroworozsądkowy: biznes to zawsze biznes, działalność nastawiona na zysk wąskiej grupy ludzi, z aktywizmem powiązana co najwyżej w taki sposób, że na niego reaguje – z obawy lub z nadzieją na zarobek – a nie autentycznie wspiera (nie mówiąc już o własnoręcznym inicjowaniu zmiany). Dlatego większość „prospołecznych” posunięć dużych, mainstreamowych koncernów ma głównie pozorowany, bardzo powierzchowny charakter: zamiast podnosić płace czy przeprowadzać strukturalne zmiany w kontrze do dyskryminujących praktyk na rynku pracy, firmy wolą wrzucić na bilbordy zaciśniętą czarną pięść, wygłosić afirmatywny speech ustami swojego rzecznika albo wystawić platformę na Gay Pride. Czasami sypną groszem na wewnętrzne programy antydyskryminacyjne czy NGO-sy, ale też bez przesady – najlepiej optymalizować te działania w taki sposób, żeby zamknąć się w tym samym bilansie wydatków na PR, co i w zeszłym roku.

Z kolei woke capitalism w sensie utowarowienia konfliktów społecznych pojawił się niedawno jako główny wątek głośnego tekstu Amy Francombe o „zmerczowaniu” nienawiści do mężczyzn. Artykuł w „Vice” jest o tyle wyjątkowy, że właściwie od początku – świadomie bądź nie, bo jest jednak pisany z feministycznej perspektywy – odsłania całkowitą arbitralność i płynność określenia woke w jego aktualnym, zmutowanym znaczeniu. Francombe zaczyna od roku 2003 i niesławnej linii produktów z hasłem Boys are stupid, throw rocks on them! i grafiką przedstawiającą chłopca obrzucanego kamieniami, żeby za chwilę płynnym skokiem przejść do rynkowej teraźniejszości ukształtowanej reakcją na ruch #MeToo: książekciuchów krytykujących toksyczną manosferę czy „kontentu” produkowanego przez popularne influencerki, które nie tylko udzielają rad odnośnie randkowania z toksycznymi kolesiami, ale też otwarcie namawiają do aktywnej zemsty oraz podają na nią sposoby. Pojawienie się w tym kontekście „łołk kapitalizmu” jest o tyle problematyczne, że cały tekst opowiada raczej o jednej z rdzeniowych – i pojawiających w bardzo różnych momentach historycznych – reguł wolnego rynku w ogóle. Mówi ona mniej więcej tyle: nieważne, kto, z kim i o co toczy batalię, ważne, co możesz obu stronom sprzedać. I jest to najprostsze z możliwych wezwań do amoralnego „dilowania” przy każdej nadarzającej się okazji, które z wielkim prawdopodobieństwem byłoby zasadniczą (i być może jedyną) „normą” w tekturowym państwie króla Janusza Korwina-Mikkego.

Tym samym fakt, że możemy sobie kupić – w zależności od preferencji – koszulkę z mizoandrycznym lub mizoginicznym hasełkiem, wygląda bardziej na efekt aktualnego popytu na tożsamości kształtowane w gniewnej kontrze do innych tożsamości, za którym w wielu przypadkach nie kryją się nawet pozorowane działania typu CSA, najbardziej kojarzone z woke capitalismem. Mało tego, pojawia się tu swego rodzaju odwrócenie prawicowej narracji przypisującej „wokeistkom” obsesję na punkcie stawiania się w pozycjach biednych, dyskryminowanych ofiary, bo przecież nie chodzi już o zakazy czy nakazy takiego czy owego traktowania, tylko o wzięcie spraw we własne ręce. Wolny rynek pojawia się tutaj w formie najbardziej bazowej i przypomina znany nam wszystkim obraz ulicznego straganu: przez centrum miasta przechodzi marsz nacjonalistów oraz antyfaszystowska kontrdemonstracja, a w strategicznym miejscu – gdzieś na skrzyżowaniu głównych arterii – starszy pan rozkłada swój kram, gdzie tęczowe wuwuzele sąsiadują z „Bogiem, Honorem i Ojczyzną”. „Jest pewna nadzieja, że zaadaptowanie przez mainstreamowe marki tych [gniewnych, antypatriarchalnych – przyp. M.S.] haseł to ostatni etap typowego cyklu trendu. Rozmawiamy na ten temat, ponieważ debata właśnie osiągnęła dojrzałość” – czytam w tekście Francombe i czuję, że to jednak typowo amerykański mindset: uzasadniać dojrzałość spraw publicznych tym, że mają one swój towarowy ekwiwalent w postaci merchu. USA to w końcu kraj, w którym każdy ośrodek kulturalny, fabryka zabawek i knajpa posiadają własną serię koszulek i czapeczek z daszkiem i nie zawahają się ich wam wciskać za każdym razem, kiedy poprosicie o dolewkę piwa.

Dlatego nie widzę ani nic progresywnego, ani reakcyjnego, ani tym bardziej złowróżbnego w fakcie, że firmy zachowują się jak ten staruszek z demonstracji i „dilują” raz z jedną, raz z drugą stroną (a najchętniej z obydwoma naraz). To wszystko już było: chociaż rynek, na którym mogę sobie kupić produkty Red is Bad albo Lewackiej Szmaty może mi się podobać mniej (RiB) lub bardziej (LS), to i tak ma to niewiele wspólnego z realnym postępem tej czy innej idei. Przerażające jest raczej to, co dyskusja o – jak powiedziałby Ernesto Laclau – „pustym znaczącym” woke capitalismu – obecnie najmodniejszym bacie na „lewactwo” – mimochodem odkrywa: dzisiaj to platformy społecznościowe robią za gościa ze straganu, tyle że nie sprzedają już flag i szalików, ale kształtują codzienność miliardów ludzi żyjących w tych przestrzeniach. Tak, kształtują codzienność, bo trudno dzisiaj traktować internet wyłącznie w kategoriach publicznej agory, gdzie zabiera się głos w różnych, mniejszych czy większych, wspólnych oraz prywatnych sprawach. Żyjemy w rzeczywistości zhybrydyzowanej, w której algorytmy karmią się nami według korporacyjnych wytycznych, według tych samych wytycznych przyrządzają nam informacyjną paszę i następnie – po odłączeniu od koryta – puszczają z pełnymi brzuchami w świat. Utowarowienie konfliktów społecznych może i wywodzi się z rynkowej „pierwotnej zupy” – prostego handlu towarami odwołującymi się do plemiennych emocji – ale dzisiaj stoi także za skomplikowaną logiką oprzyrządowania platform (tzw. dark patterns) i jest jednym z głównych sposobów zwiększania wartości renty reklamowej w social mediach. Na pewno nie polega tylko na prostym reagowaniu na istniejące polaryzacje – raczej je, pośrednio lub bezpośrednio, kształtuje, uczestniczy w wytwarzaniu nowych konfliktów albo podbijaniu tych, które ledwo się tliły. Rozpalanie gwałtownych emocji tam, gdzie gniewna reakcja na czyjś wpis waży więcej niż ta pozytywna, to nadawanie kierunku emocjom w „prawdziwym” świecie. To już nie starszy pan, który siedzi przyspawany do straganu, ale przyczajony spekulant na zdynamizowanym rynku afektów: teraz pobiegnie na Marsz Niepodległości, żeby podeptać polską flagę w przebraniu feministki, a za chwilę, uciekając przed oszalałym tłumem, w biegu przywdzieje mundur i podpali tęczę na Paradzie Równości. Kolejne demonstracje, kontrdemonstracje, pikiety, marsze i strajki ma jak w banku – wuwuzele w piętnastu kolorach schodzą jak zwariowane.

Tyle że to nie trąbki, lecz relacje społeczne, pobudzenia ciał migdałowatych, przestrzenie wolności i relaksu idą na wielkie przehandlowanie. Prawdziwym, systemowym problemem z politycznymi emocjami jest wszechwładza kapitalizmu obudzonego; kapitalizmu, który nigdy nie śpi, tylko bez ustanku, nawet kiedy śpicie wy, monitoruje wasze prywatne uniwersa, dolewa do nich wrzątku i kieruje w stronę najbardziej powierzchownych, a zarazem najsilniejszych afektów. Pomyślcie o tym za każdym razem, kiedy zwykły post uleje się wam strumieniem inby. I kiedy później, przez siedem dni i siedem nocy, wasz feed będzie kipiał jadem.