W dzieciństwie Anna Burns miała zwyczaj chodzenia z książką i czytania jej po drodze. Czytała to, co akurat miała w torbie albo w kopertówce, gdy była nieco starsza i jeśli akurat szła do klubu. Tak czy inaczej – czytała zawsze. Jej upodobanie stało się lokalnym zjawiskiem: „Całkiem obcy ludzie mówili do mnie: »To ty jesteś tą dziewczyną, która chodzi i czyta« albo »Widziałem cię na jakiejś ulicy, jak czytałaś«”. Bohaterka „Mleczarza” podobnie lubi „chodzić i czytać, chodzić i myśleć”. Dodajmy: chodzić i myśleć o wszystkim, tylko nie o tym, o czym myślą mieszkańcy. A ci roztrząsają kłopoty, które spadły na nich ponad dekadę wcześniej.
Burns subtelnie podprowadza The Troubles, konflikt w Irlandii Północnej, który po 1969 roku nabrał cech wojny domowy. Pociski i bomby-pułapki, śledzenie i nękanie, masakry i zniknięcia – wszystko to było na porządku dziennym. W powieści znajdziemy znaki tamtego czasu, ale opowieść nie jest niewolniczo przywiązana do historii. Miast(eczk)o bez nazwy, gdzie nieśpiesznie rozwija się fabuła, staje się miastem-każdym (choć domyślamy się, że miejsce akcji to Belfast, dzielnica republikańska). Podobnie bohaterka: nie ma imienia, jest po prostu Środkową Siostrą, córką ojca i matki, w efekcie: „każdą-dziewczyną”. Inne postaci też zresztą nie noszą imion – otrzymują tylko opisowe etykiety: „trzeci szwagier”, „pierwsza siostra”, „być-może-chłopak” i tak dalej. Rzadko mówi się tu: „obrońca państwa” lub „opozycjonista”, nigdy nie używa określeń protestanci i unioniści. „Nasza strona”, „ich strona”, „nasze wyznanie”, „drugie wyznanie”, „z naszej dzielnicy”, „z tamtej dzielnicy” i oczywiście: „my” i „oni”. Pod te plemienne identyfikatory – nigdy nie rozwijane – każda i każdy z nas może podstawić niemal wszystko. Uniwersalizowanie historii jest oczywiście tak samo stare jak literatura, ale Burns przenosi je na wyższy poziom.
Powieściowe miasto żyje w czasie grubo przekładanym paranoją, w czasie „pierwotnych instynktów, krzyżowych podejrzeń każdego wobec każdego”, a nade wszystko: żyje pamięcią o „historycznej niesprawiedliwości”, „sankcjonowanych przez prawo represjach”, „sztucznie wyznaczonych granicach”, „aresztowaniu bez wyroków”. Łapiemy te aluzje, wiemy, do czego odsyłają (zwłaszcza że znamy autorkę), ale nic tu nie jest wyrysowane do końca i na sto procent, dlatego – powiedzmy raz jeszcze – można sobie wyobrazić lekturę „naiwną”, bez deszyfracji, bez reszty zatopioną w świecie X, pod który podkłada się świat własny. Burns pomyślała ją tak, by powieść nie zapadła się w swój czas; nie związała jej z miejscem tak mocno, by nie mogło pracować gdzie indziej i w innym czasie z równą intensywnością.
Skądinąd jest w tym świecie przedstawionym coś kartonowego – świat bez życia; jego atrapa. Wszyscy tu mówią (głośno i wiele), ale ich głos to nie głos pojedynczości, lecz stada. Nie mówią we własnym imieniu; zresztą, jak już wspomniałem, nawet go nie mają[1]. Pojawiają się na scenie po to, by odegrać – uprzednio im uszykowane – role. Mamy tu pokaz pełnego sformatowania, „kulturowych, plemiennych i religijnych socjalizacji”. Poprzez etykiety i zaimki Burns wyjawia, jak dalece ludzie ograniczeni są do swoich ról. Imię byłoby śladem pojedynczego życia, na które w tym świecie nie ma miejsca: „[C]złowiek miał nie być w niczym za bardzo i przy okazji także nie myśleć”.
Ilekroć ktoś jednak myśleć próbuje i – co gorsza – daje temu wyraz, tylekroć staje się albo osobliwością, nie przechodzącą przez sito normy, albo kapusiem-wrogiem, którego czeka sąd kapturowy.
W tamtych czasach najlepiej było siedzieć ciszej niż najcichsza mysz pod miotłą i nie zdradzić się przed nikim, że jakiś wyróżniający nas na tle innych osobisty zwyczaj wyłazi poza nawias społecznej przeciętności.
To, co „wyłaziło”, za bardzo się wychylało – wszystko „poprzeczne” i „wykroczne” – natychmiast piętnowano i równano (brutalnie) do normy. Środkowa Siostra jest właśnie takim „zjawiskiem” (jak ją określają). Nie jest to „porządna” dziewczyna, „normalna” dziewczyna, „przyzwoita” i „rozumna”. Gdyby jeszcze była zamężna (toż to norma!) – mogłaby zyskać jaką taką społeczną akceptację.
Pisarka błyskotliwie ożywia mocno wyeksploatowany temat niemal religijnego uwznioślenia tożsamości; wydobywa, w przerysowaniu, przebieg logiki plemiennej, która wymazuje swobodę idiomatycznego bycia[2]. W sercu swojej powieści stawia pytanie o to, czy i jak można się wyrwać spod jej władzy. Czy możliwa jest ucieczka od plemiennej stronniczości (do czego zachęca powieściowa nauczycielka francuskiego), otrząśnięcie z narodowych, religijnych uwikłań, kolizji między „jednostkami, klanami, narodami, płciami”?
Na tle tych kłopotów rozgrywają się inne, osobiste (choć dla książki centralne) kłopoty Średniej Siostry. Na jej drodze pojawia się bowiem tytułowy mleczarz. Mleczarz, który nie zbiera zamówień na mleko, bo w ogóle nie jest mleczarzem. Zjawia się w białej furgonetce, nieproszony, znikąd, kiedy Średnia Siostra akurat idzie, czytając „Ivanhoe”. „Ty jesteś od tych, nie? Twój ojciec to ten i ten, zgadza się? A twoi bracia, tamten, siamten i owamten, grali w drużynie hurlingowej, dobrze kojarzę? Wskakuj, podwiozę cię”. Bohaterka zrazu nie wie, co o tym myśleć. Czuje raczej pomieszanie niż strach. Mleczarz jest uprzejmy, ale jest to uprzejmość śliska, lepka, wykalkulowana. Kiedy zjawi się raz drugi i trzeci, staje się jasne, że może się ona osunąć w zapowiedź nękania.
Jakby tego było mało: każde z niechcianych spotkań nie umyka uwadze dzielnicy i wkrótce jest już na jej ustach. Plotka – głosząca, że Średnia Siostra wdała się w romans – pęcznieje, zaczyna żyć swoim życiem, wymyka się spod kontroli. Burns sugestywnie pokazuje pułapkę, w którą wpada molestowana; sieć gestów, słów i sugestii, które trudno przyszpilić, a przez to przed nimi się bronić.
W całym tym krótkim okresie, od kiedy zwrócił na mnie uwagę […] tylko raz na mnie spojrzał, przy pierwszym spotkaniu, nigdy też nie powiedział do mnie nic sprośnego […]. I przede wszystkim nigdy nie tknął mnie palcem. Ani jednym. Ani razu.
Na jakiej podstawie, pyta się narratorka, miałaby więc twierdzić, że mleczarz się jej narzuca, że domaga się czegoś nieproszony? A jednak jego słowa to zdania wygłaszane terytorialnie, retorycznie, to demonstracje siły, wskazówki, ostrzeżenia, by dać znać, że on już wie to, czego się miał dowiedzieć. „Doczepiał te swoje »prawda?«, »zgadza się?«, »dobrze mówię?«, »nic nie pomyliłem?« wyłącznie po to, żeby przebrać je za pytania”.
Pisarka – za sprawą hiperboli, na dużych intensywnościach – przyszpila społeczną normalizację molestowania, obwinianie ofiar i korelację między przemocą a sztywnymi normami płciowymi w kulturach patriarchalnych. Nawet gdyby ktoś wysłuchał bohaterki, nikt – czytamy – „nie był przyzwyczajony do słów takich jak »prześladowanie« czy »nękanie« w kontekście seksualnym”. Gdyby powiedziała, co ją spotyka, usłyszałaby: dlaczego chodzi tak niebezpieczną droga? A na wyznanie, że mleczarz podsuwa aluzję łączące jej prawie-być-może-chłopaka z powracającym tematem bomb samochodowych, odparowanoby: a czemu ty jeszcze nie jesteś po ślubie?
Zachwyt nad – nie unikajmy tego słowa – geniuszem Burns i nad niedającym się powtórzyć zamysłem „Mleczarza”, nie powinien przesłonić faktu, że jest to powieść miejscami irytująco rozgadana, by nie rzec: przegadana. Burns zanadto chyba ufa swojej językowej dyspozycji. Puszcza w ruch słowa, pozwalając im przejąć kontrolę nad opowieścią. Czasem biorą się z tego rzeczy wielkie, ale niekiedy całkiem nieciekawe (mówiąc oględnie). I tak na przykład historie prawdziwego mleczarza i expobożnych kobiet mogłyby (a nawet powinny) zostać pominięte. Książka, niestety, wpada w jałowy bieg, traci klarowność, a intensywność narracji rozmywa się w nieskończonych (i niemożliwie nudnych) szczegółach. A wziąwszy pod uwagę, że te kilkadziesiąt jałowych stron pisarka serwuje nam na samym końcu, zostajemy z myślą, że „Mleczarz” to ten stosunkowo dobrze znany gatunek prawie-arcydzieł, które chciały tak bardzo, że nie zostały dowiezione do końca.