Na wstępie dokonam sytuującego odsłonięcia. Jestem nieco „zapóźnioną” odbiorczynią sztuki Anny Karasińskiej. „Zaproszenie” to pierwszy spektakl jej autorstwa, w jakim uczestniczyłam. Znałam oczywiście opis i recepcję wcześniejszych przedstawień, do nowohuckiej Łaźni Nowej szłam więc uzbrojona – aż i jedynie – w swój teatrologiczny aparat poznawczy. Do przedstawienia, ze sceny na scenę, przykładałam kolejne filtry i pryzmaty, z innych rezygnując. Ostatecznie najważniejsza okazała się rada, którą usłyszałam przed samym niemal wejściem do teatru: „Bądź czułą odbiorczynią”. Starałam się. Ostatecznie – zgodnie chyba z generalną koncepcją towarzyszącą także dotychczasowej twórczości reżyserki – w mojej głowie powstało pole obrazów, myśli i doznań, które teraz łączą się w retrospekcji, tworząc sieć zaskakujących niekiedy odniesień. Spektakl nadal więc we mnie pracuje, a efekty tej pracy postaram się zapisać poniżej.
Dariusz Kosiński w książce „Opowiem, jak najlepiej umiem. O teatrze Anny Karasińskiej” pisał, że tytuły wydarzeń teatralnych reżyserowanych przez Karasińską są przemyślane i precyzyjne. Jeśli akurat nie nazywają kompozycyjnej dominanty, to wskazują schemat „wejścia” w interakcję ze scenicznym wydarzeniem. Jestem przekonana, że tak właśnie było i w tym przypadku.
Zaproszenie określa językowy performatyw, na który odpowiadamy przede wszystkim swoją obecnością i gotowością. Karasińska w rozmowach zapewniała, że materiałem jej spektakli jest ludzka obecność oraz że zostawia w swoich pracach przestrzeń dla widzów, by mogli stać się uczestnikami procesu tworzenia. W najnowszej produkcji szczególnemu badaniu poddaje właśnie te dwa aspekty, odchodząc od dominujących w jej dotychczasowej twórczości tematów związanych z fenomenem aktorstwa i ontologią performera. Zajmując się zagadnieniem obecności widza, wraca do motywu, który tworzył dominantę jej „Drugiego spektaklu” (Teatr Polski w Poznaniu, 2016). W „Zaproszeniu”, uruchamia przy tym dwie zasadnicze linie tematyczne, które zaplatają się przez cały spektakl: jedna dotyczy społecznych skojarzeń związanych z zapraszaniem i goszczeniem, druga – charakterystycznej dla twórczości Karasińskiej refleksji metateatralnej. Ostateczna forma obu wątków zależy od psychicznego i fizycznego współudziału publiczności, „Zaproszenie” bowiem jest także zaproszeniem odbiorców w podróż w całkiem dosłownym sensie – widzowie eksplorują zwykle ukryte przestrzenie teatru, przemieszczając się w trakcie przedstawienia.
Po raz pierwszy słyszymy: „Zapraszamy”, kiedy stoimy w foyer. Wówczas nie wiemy jeszcze, że już się zaczęło, a to pierwsze zaproszenie wyznacza schemat wieczoru. W odpowiedzi udajemy się na widownię dużej sceny Łaźni Nowej. Zaraz przy wejściu w tę przestrzeń, na granicy ze sceną, stoją dwie metalowe barierki znane z koncertów i ulicznych manifestacji, a do niedawna także spod Sejmu. Za nimi znajdują się trzy osoby: Sara Goworowska, Kiryllos Aleksandrov i Anna Grąbczewska. Patrzą na nas, kiedy zajmujemy miejsca siedzące, a my patrzymy, jak stoją lub uwieszają się na barierkach niczym dzieci na drabinkach na placach zabaw pomiędzy blokami. Sposoby patrzenia każdego z performerów wyraźnie się różnią – dostrzec można ich zaciekawienie, nudę, niepewność. Patrzą w niegasnącym świetle tak długo, by możliwe stało się zachwianie konwencją, podanie w wątpliwość, kto tu będzie dziś kogo oglądał. Gdy wyzwalane przez niepewność napięcie staje się coraz wyraźniej wyczuwane, performerzy zaczynają śpiewać – jest to jednak dość specyficzny śpiew: kiedy otwierają usta, do naszych uszu dobiega pieśń wielorybów. To absurdalne, śmieszne, ale też – jak zwykle w przypadku obecności tych wielkich morskich ssaków – wzniosłe i nieco tajemnicze.
„Zapraszamy” – mówi znów stojąca z boku dziewczyna, uchylając fragment kotary, za którą przed chwilą zniknęli performerzy. Wstajemy z miejsc i zmierzamy we wskazanym kierunku. Mijamy metalowe barierki i wkraczamy w przestrzeń sceny, stając się faktycznie fizycznym materiałem spektaklu. Tak rozpoczyna się podróż, której wehikułem jest swoista, zaprojektowana specjalnie dla nas choreografia. Wpuszczenie grupy ludzi w obszar sceny uruchamia cały szereg dodatkowych sytuacji i skojarzeń z zakresu proksemiki i zachowań społecznych. Będziemy się przepychać czy ustąpimy miejsca innym, ułatwiając im przemieszczanie się i oglądanie? A może na zewnątrz zostanie ktoś, dla kogo przebywanie w gęstym tłumie to wyzwanie, którego nie będzie chciał podjąć?
Wchodzimy w niemal zupełną ciemność. Idziemy wzdłuż połączonych łańcuchami muzealnych słupków, które jako rozpoznawalne narzędzie kształtowania przestrzeni publicznej (podobnie jak wcześniej metalowa barierka) skutecznie ukierunkowują nasz ruch. Słupki oddzielają nas też od wyłaniającej się z mroku scenki kojarzącej się z dioramą w muzeum historii naturalnej. Przechodząc, wyłapujemy w oddali zarys ogniska i siedzącej obok niego dziewczynki. Wchodzimy do przestrzeni, gdzie na podłodze rozłożono równomiernie wielkie kości. Na środku tego kościanego pola, w półmroku stoi ubrana na czarno Goworowska. Wygląda tak, jakby chciała coś powiedzieć, ale wciąż czeka, aż się zbierzemy – instynktownie ustawiamy się i usadzamy, wyznaczając jej okrągły obszar możliwego działania. Aktorka mówi o tym, że jest „tutaj”, że zwykle wita się i mówi, ale woli, kiedy jest więcej światła i widać ludzi, ponieważ wtedy jest w stanie wywnioskować, jakie są nastroje. Mimo wszystko serdecznie nas zaprasza, „bo teatr jest już prawie jak dom”. Jej dom, którego wizję stwarza kilkoma krokami i ruchami rąk – „tutaj stoi łóżko, a tutaj mam kwiatka”. Konieczne było jednak wyniesienie wszystkich mebli, „bo dla widowni trzeba zrobić miejsce”. Dwuznaczność tego stwierdzenia to jeden z momentów splecenia wskazanych przeze mnie linii tematycznych. Czy aktorka mówi o teatrze, który rezygnuje z dekoracji, by zaprosić widzów na scenę, o faktycznym domu, w którym mogą się nie zmieścić zaproszeni goście, czy o swoim aktorskim wnętrzu, które opróżnia z tego, co „jej”, by móc przyjąć to, z czym przyjdzie publiczność?
Goworowska zapewnia też, że nie należy bać się ciemności – „tutaj nie ma duchów, bo wylano za dużo betonu, są za to myszy”. Sami musimy zdecydować, czy mówi o Łaźni, czy może o Nowej Hucie. Czy w związku z tym, że nie ma duchów, kości leżące u naszych stóp są tylko martwym rekwizytem i nie ożywią ich nawet pocałunki składane na nich przez Aleksandrova?, Kiedy jednak pochodzący z Ukrainy młody performer gra w piłkę z leżącymi na polu kośćmi (zdaje się, że w tym domu to jego jedyna drużyna), wołając przy każdym udanym zagraniu: „Dobry strzał!”, otwiera się przed nami zupełnie inne znaczenie słowa „zaproszenie”.
„Zapraszamy”. Przechodzimy do kolejnej, obszernej sali – zupełnie pustej i dobrze oświetlonej, więc odruchowo ustawiamy się pod ścianami, tworząc kolejny choreograficzny układ grup, figur, zagęszczeń i rozrzedzeń. W tym ustawieniu następuje dramaturgiczne odwrócenie dokonane przez użycie oświetlającego nas światła. Dotąd ukryci w ciemności patrzyliśmy na wyłuskanych słabym światłem performerów, ale teraz nie ma się gdzie schować, my też jesteśmy widzialni zarówno dla performerów, jak i dla siebie nawzajem. A skoro tak, to jesteśmy zaproszeni, by na siebie spojrzeć. Przestrzeń przemierza Grąbczewska, której ciało jest w ciągłym ruchu, skupiając naszą uwagę. Performerka tymczasem przygląda się nam i zaczyna pytać: „Czego się spodziewałaś?”. „Niczego” – odpowiada ktoś w końcu. „Niczego. Więcej akcji. Większej liczby ludzi. Więcej…”. Każda z odpowiedzi komentowana jest jedynie sugestywnym spojrzeniem i mimiką performerki wywołującą chichot widzów. W ten sposób Karasińska, nie pierwszy raz w swojej karierze i nie pierwszy w tym spektaklu, problematyzuje zagadnienie oczekiwań kreowanych przez konwencję przedstawienia teatralnego.
Grąbczewska wraca więc na środek sali i po chwili zakłopotanego milczenia podejmuje próbę wyjaśnienia sytuacji, w której się znajdujemy. Nie może jednak dokończyć żadnego zdania, nie udaje jej się znaleźć takiego, które byłoby celne i odpowiednie: „Jesteśmy tu, yyyyy… Chcemy opowiedzieć, yyyyy… Stoję na środku sali, byyyyyy, noooooo…” – samogłoskowe wypełniacze płynnie przechodzą w wokalizacje, a one – w nawoływanie wieloryba wyśpiewywane głosem aktorki. Zanim zupełnie podda się postępującej przemianie, podsunie nam wskazówkę pozwalającą na odnalezienie się w tych okolicznościach: „Niektórzy się wstydzą, jak to widzą, a niektórzy są wdzięczni”. Kolejne wydarzenia sytuują się na pograniczu zupełnego performerskiego odsłonięcia i obciachu. Wraz z brzmieniem głosu aktorki zmienia się też jej ciało – zdaje się spływać na podłogę, przelewać, tracić formę i kształt. Po chwili unieruchomione, jakby zrośnięte nogi stają się ciężkim wielorybim ogonem. Grąbczewska nieporadnie się przesuwa, wspierając się jedynie na rękach. I śpiewa. Nie jest to śpiew ładny ani przyjemny. Kojarzy się raczej z głosem dochodzącym z kości i z ciemnych głębin oceanu. Ciało performerki nadal, nieco leniwie, przyjmuje różne pozy i przelewa się tak, jak przelewa się wydawany przez nie głos. Wpełza pomiędzy stojących pod ścianami ludzi i dalej pyta: „Jak się czujesz? Gdzie jesteś? Jesteś tu?”. Niektórym patrzy w oczy, ale nie wymusza odpowiedzi. Natomiast gdy ją otrzymuje – zatrzymuje się i wchodzi w interakcję. Tym razem zostajemy zaproszeni do własnego wnętrza: uzyskujemy pretekst, by przyjrzeć się sobie, poświęcając chwilę refleksji nad własnym samopoczuciem w tym miejscu i czasie.
Za moment dociera do nas drugi głos, odbierany niczym odpowiedź na wezwania wyśpiewywane przez Grąbczewską. Chwilę zajmuje nam uświadomienie sobie (w moim przypadku – nie bez wzruszenia), że ta odpowiedź nie jest formułowana w języku morskich ssaków, tylko białym śpiewem starych kobiet. To najmocniejsza, a z całą pewnością najbardziej afektywna scena spektaklu.
„Zapraszamy na widownię”. Część z nas ucieka niemal biegiem, by zająć znajome, bezpieczne pozycje, a może ma nadzieję, że teraz wreszcie spektakl zacznie się naprawdę. I faktycznie zaczyna się, operujące na tradycyjnym frontalnym układzie scena–widownia, przedstawienie ukazujące scenkę rodzinną: matka, dwójka dzieci i rodzinny pupil podczas codziennej krzątaniny. Nie jest to jednak koniec dramaturgicznych zawirowań zaginających nasz odbiór sytuacji scenicznej. Mamą jest (zaraz wyjaśnię, dlaczego piszę „jest”, a nie „gra”) Amelia Śliwa, dziewczynka, która siedziała przy ognisku. Pozostali wykonawcy to jej dzieci. Śliwa brawurowo prowadzi całą scenę, ustanawiając zasady: „ty masz pięć lat”, „ty jesteś żabą”, na pustej scenie rozstawia miękkie pufy i konwersatoryjnym tonem pyta każdego, co chciałby zjeść i co robić po kolacji. Nie ma tu jednak mowy o żadnym aktorskim odgrywaniu ról. Patrzymy na dzieci bawiące się w dom. Nikt się nie sili na „realizm”. Nikt tu nie przeżywa. Wszyscy udają – dziecięco, jawnie, jaskrawo. Są niewidzialne talerze i możliwość zjedzenia na kolację wszystkiego, co tylko się komu zamarzy. Na przykład gofra z muchami – zwłaszcza jeśli jest się akurat żabą (jak chodzący na czterech kończynach, ale żądający przed snem odcinka programu o oceanie Aleksandrov). Po kilku minutach trwania tej sceny pytanie: „Co chcesz zjeść?”, skierowane zostaje do publiczności. Osoby chętne (lub głodne) włączone zostają do rodzinnego grona. Wracają powidoki poprzednich scen: żaba, mysz (z opowieści Goworowskiej) ognisko (sprawnie wsunięte na scenę przez zupełnie widoczną obsługę techniczną), wieloryby (w wyimaginowanym telewizorze). Czyżbyśmy od początku uczestniczyli w dziecięcej zabawie?
W scenie zabawy w dom dopełniają się i ostatecznie zaplatają linie tematyczne spektaklu. Wątek metateatralny „Zaproszenia” Karasińska zbudowała, oprócz choreografii widowni i związanych z nią refleksji, z szeregu zdarzeń o charakterze performatywnym, umieszczając rytualne ognisko, opowieści o duchach, grę sportową, dziecięcą zabawę w udawanie czy szamańskie animalistyczne tańce w ramie spektaklu teatralnego. Reżyserka sięgnęła do prototeatralnych działań performatywnych, by wykazać, jak mocno performatywność wpleciona jest w nasze zwyczaje, a może nawet w samą kondycję ludzką. Rama spektaklu teatralnego pozwala jej na wzięcie wszystkich tych praktyk w nawias liminalności, pod swoisty mikroskop skupienia, gdzie może je badać poprzez praktykę.
Linia asocjacji i kontekstów prowadzi nas poprzez czas (kości) w odwiedziny (pokój Goworowskiej), a także w głąb siebie (w odpowiedzi na pytania Grąbczewskiej). To – sugeruje reżyserka – droga od ciemności do światła. Na koniec zaproszeni jesteśmy, by powrócić do domu (dzieciństwa?). Do gościnnej przestrzeni, w której matka ma czas i cierpliwość, by każdemu przygotować jego ulubione danie, pomóc w odrabianiu lekcji, wyjść na plac zabaw czy obejrzeć program telewizyjny, którego wybór wynika z negocjacji wolnej od przemocy. Wieczorem, zanim przed snem dokończy pracę, nakarmi nawet zabłąkaną mysz (a może to jednak duch?). To, czym rezonować będzie w nas ten obraz, zależy zapewne od tego, co przyniesiemy ze sobą, odpowiadając na to zaproszenie.
Bardzo trudno napisać coś o estetycznej stronie spektaklu, ponieważ poza polem kości i zaskakująco realistyczną atrapą ogniska jego scenografię stanowią nagie ściany sceny i rozdzielające kolejne miejsca akcji kotary, a także – oczywiście – widzowie-uczestnicy, czyli ludzkie ciała gromadnie odtwarzające przestrzenne rytuały. Trudno też jednoznacznie ocenić jakość przedstawienia, w którym na poziomie teatralnej prezentacji wydarza się niewiele, a wszystko powinno dziać się w głowach i sercach widzów. Żaden z występów nie wymagał może technicznego kunsztu aktorskiego, lecz jednak wymagał od performerów pełnego zaangażowania i odwagi, którymi popisali się z nawiązką. Potrafię sobie wyobrazić argumenty nieusatysfakcjonowanych, choć sama do nich nie należę. Jak każde zaproszenie, spektakl Karasińskiej wymaga indywidualnej reakcji osób, do których jest skierowany. Mnie zafrapował, przez pewien czas nie pozwalając o sobie zapomnieć.