Nr 9/2025 Na moment

GATUNKI TRANSKOBIECOŚCI: Konieczność komedii

J. Szpilka
Literatura Cykl Społeczeństwo

Od jakiegoś czasu trudno jest mi czytać – przynajmniej literaturę, którą kocham i której poświęcam niniejszy cykl. Zamiast zagłębiać się w to, co się dzieje w obecnym anglojęzycznym trans lit, zamiast zachwycać się tym, co teraz znowu napisały transki z Nowego Jorku, sięgam raczej po fantastykę i sci-fi – nadzieję pokładając w jej potencjale eskapistycznym. To próba ucieczki. Bo, zdecydowanie, jest od czego uciekać.

Od kilku miesięcy każdy dzień sprawia wrażenie jakby przynosił nowe apokalipsy. To oczywiście nie jest kwestia wyłącznie ostatnich miesięcy i zarazem to nic nowego – w takich żyjemy czasach – ale jeśli jest się transką, jeśli kocha się transki, to niewątpliwie nastąpiła wyraźna intensyfikacja. Nie chcę – bo też nie mam siły – wymieniać wszystkiego, co się obecnie dzieje. Komu zależy, żeby wiedzieć, wie; reszta ma nas w dupie, jak nas zwykle miała. U mnie nic nowego, po prostu trudniej mi funkcjonować, trudniej spać, trudniej budzić się ze świadomością, że kiedy tylko zerknę w telefon, dowiem się zaraz o tym, w jaki sposób w trakcie mojego odpoczynku świat stał się dla osób trans groźniejszy i bardziej nienawistny. Zawsze żyłam w lęku – taka życiowa przypadłość – a od kilku miesięcy co drugi dzień chcę płakać na ramionach dziewczyny, o którą przecież też się potwornie boję. Wszystkiemu temu towarzyszy świadomość, że prędko lepiej nie będzie – jeśli w ogóle kiedyś będzie. Niewiele na chwilę obecną pozwala zakładać, żeby fala politycznej transfobii miała opaść, żeby nasze warunki życiowe miały się poprawiać, żeby nasza przyszłość dawała się wyobrazić jako coś innego niż tylko powolny zjazd w coraz większy koszmar.

Nie wiem, czy to co piszę, jest stanem faktycznym. Poczucie lęku i zaszczucia przekłada się na myślenie paranoiczne. Nadzieja w takim wypadku staje się czymś podejrzanym – dyskwalifikujemy ją, posądzając o nieodpowiedzialność, o ułudę, o odcięcie od realności. Może to rozpacz, może to depresja. Wiem tyle, że nie jestem jedyną transką, która się tak czuje. Kanadyjka Florence Ashley przejmująco pisze o „paliatywnym aktywizmie” – o tym, co zostaje ze starania się o lepszy świat i lepsze życie, kiedy nadzieja staje się już niemożliwa. Morgan M Page z kolei pisze, z tą cichą goryczą rozczarowania:

Chciałabym być wystarczająco odważna, by zostać i walczyć razem z przyjaciółkami i kochankami. Chcę przetrwać to, co nadchodzi, by potem czuć szał radości, który przyniesie wygrana. Ale mam wątpliwości, czy ta obietnica zostanie spełniona – nie wiem, czy czeka nas jakakolwiek wygrana. Chcę szaleńczo biec z ramion jednej katastrofy w drugą. Nie ma już gdzie uciekać i nikt nie przyjdzie nas uratować. Być może nigdy nie było żadnego bezpiecznego miejsca, a jedynie ulotny historyczny miraż sprawił, że kilku z nas, z Globalnej Północy, wydało się, że możemy być chronione.

Nie wiem, czy tak jest. Nie wiem, czy to prawda, choć zajmuję się historią; wiem, że społeczności queerowe wiele już razy mierzyły się z poczuciem zapadającej się pod stopami ziemi. Czytałam podobne głosy z końca lat 60. i 80. ubiegłego wieku i mam świadomość, że jakoś przetrwałyśmy. Ale ta przeszłość to żadna obietnica, żadna gwarancja. Nie wiem, czy znowu przetrwamy. A jeśli nawet – nie wiem, które z nas przetrwają.

Nie piszę jednak tego tekstu, żeby się skarżyć na świat ani żeby go oprotestowywać. W przeciwieństwie do Ashley i Page brakuje mi odwagi, żeby konfrontować się z rzeczywistością tak ostro i bezpośrednio. Piszę z innego, mniejszego powodu – żeby podzielić się inną refeksją. Choć jest mi ostatnio trudno czytać, jednak jakoś próbuję, bo to w końcu praca. I tak się złożyło, że wreszcie zdołałam skończyć „Still Life” Katherine Packert Burke.

Pod wieloma względami książka Burke to modelowy przykład literatury, jakiej chciałam poświęcić cykl „Gatunki transkobiecości”. Bohaterka powieści, Edith – trans pisarka koło trzydziestki – wraca do Bostonu, który opuściła lata temu. Konfrontuje się tu ze znanymi niegdyś osobami i z życiem, które zostawiła za sobą. Jak w „Wild Geese” Souli Emmanuel, Burke interesuje napięcie między naszym życiem przed tranzycją i po niej: to, w jaki sposób nasza „zmiana płci” przekształca relacje, które nas stworzyły. Edith spotyka się w Bostonie z Tess, swoją byłą dziewczyną, która kochała ją jeszcze jako chłopca. Gdzieś nad tym wszystkim unosi się duch wspólnej przyjaciółki, zmarłej w wypadku. Samej fabuły tu niewiele – dostajemy po prostu kolejny opis tranzycji, dojrzewania, kochania; wszystkiego, co splata się w poetykę życia trans.

fot. Maxim Berg from Unsplash

To właśnie ta poetyka jest powodem, dla którego uciekałam przez kilka miesięcy od czytania tej książki, kryjąc się zamiast tego wśród gwiazd i smoków – nie mogłam znieść czegoś tak „prawdziwego”. „Still Life” jest osadzone we współczesności i realności, więc gdzieś w tle powieści obserwujemy narastanie transfobii i zamykanie się świata; słuchamy rozmów o tym, które stany są jeszcze bezpieczne, a które – jak Teksas – przestają się nadawać do trans życia. To tylko tło, biały szum, a nie główna treść życia Edith, którą męczą znacznie bardziej intymne i banalne problemy: złamane serce, blokada autorska, puste konto w banku. W momencie, w którym żyje się w poczuciu, że niebo się wali – że sypie się w spowolnionym tempie, że jego ułamki zbliżają się wciąż do ziemi, ale jeszcze nie uderzają, jakby ta Wielka Katastrofa miała nastąpić zawsze za jeszcze sekundę – czytanie o intymności i banalności może sprawiać wrażenie czegoś nieodpowiedzialnego, jeśli nie wręcz niestosownego. Pali się, a my tu rozważamy o tym, że jakiejś transce jest smutno, bo dziewczyna jej nie kocha?

Oczywiście, bo to innego rodzaju ucieczka.

„Still Life” to wspaniała książka. Chciałabym móc więcej o niej powiedzieć, chciałabym wskazać, jak sprawnie i mądrze pokazuje pułapki autofikcji – gatunku charakterystycznego dla transowego pisarstwa. Jak świetnie bawi się konwencjami literatury lesbijskiej i tak dalej, i tak dalej. Ale nie potrafię – nie w tym momencie – zwracać na to uwagi i zaangażować krytycznego aparatu do lektury. Odbieram tę książkę emocjonalnie. Czytając powieść Burke, miałam łzy w oczach ze względu na poetykę codzienności. Burke ma cudowną rękę do ujmowania drobiazgów transkowego życia, do portretowania naszych społeczności w całej ich pięknej pokraczności. Miałam łzy w oczach, bo przypominałam sobie o czymś, z czego i tak zdaję sobie sprawę – jak dziwaczne, zabawne, a często żenujące jest bycie trans kobietą. Jak nieustannie wytwarza ono kolejne epizody komedii ludzkiej. Jak bardzo chcę tę komedię poznać, zachować, uchronić przed ingerencją świata.

Jules Gill-Petersen, jedna z najważniejszych współczesnych badaczek trans studies, zwróciła kiedyś uwagę, że transki są mistrzynami komedii sytuacyjnej. Nic w tym dziwnego – nasze życie to ciągłe potykanie się o kształ cisowego świata, Chaplinowski slapstick w kwiecistej kiecce. Kiedy piszemy o sobie, satyra zdaje się jednym z najbliższych nam gatunków – jak chociażby w postaci mistrzowskiego „The Call-Out” Cat Fitzpatrick, o którym miałam już przyjemność pisać. Burke jest na to doskonale wyczulona. Czytając „Still Life”, cały czas rozsyłałam znajomym fragmenty tekstu, tak śmieszne, tak prawdziwe. A kiedy to robiłam, gotowała się we mnie złość, że nie to jest opisywane jako treść naszego życia. Że nie z tym się zderzam, kiedy o nas czytam; że nie o tym opowiadam, kiedy przychodzi o nas mówić.

Chciałabym – rozpaczliwie bym chciała – żyć w rzeczywistości, w której to właśnie komedia sytuacyjna jest gatunkiem najbardziej kojarzonym z transkami. W której dziwaczne perypetie naszych polikuł, niekończący się melodramat trans koleżanek i ich ciągłych romantycznych rozczarowań wypełniają medialne treści o nas. W której jesteśmy jakoś piękne, jakoś zabawne, jakoś potykające się o własne, zawsze zbyt długie, zawsze niewystarczająco kształtne nogi. Zamiast tego utknęłyśmy w dramacie – i w literaturze, i poza nią. Opowieści o transkach to albo kolejna runda straszenia zboczonymi gwałcicielami w kobiecych więzieniach i publicznych toaletach, albo setny artykuł z cyklu „godność, proszę”. A przecież nasze życie jest tak ciekawe, tak piękne, tak zabawne…

Nie mogę powiedzieć, że tęsknię do świata opisywanego przez Burke – bo przecież w nim żyję. Transkowa Warszawa nie jest znowu tak różna od Bostonu. Rozpoznaję siebie i swoje przyjaciółki w osobach otaczających Edith; rozpoznaję ich historie, ich drobne dramaty, ich dziwne seksualne przyjemności. „Still Life” jest mi bliskie i znajome. To cudowny opis rzeczywistości, którą chcę chwalić i o której chcę pisać. Ale przede wszystkim chcę, desperacko chcę, aby ten świat mógł lśnić własnym ułomnym blaskiem. Aby nie musiał być rozumiany, definiowany i analizowany w cieniu wciąż nadchodzącej transfobicznej katastrofy.

Nie piszę tego zresztą przeciwko złej reprezentacji czy niewłaściwemu opisowi transkowych losów. Piszę to przede wszystkim przeciwko sobie – przeciwko mojemu własnemu poczuciu, że skoro jest tak źle, to czy można żyć tak zabawnie. To oczywiście fałszywa opozycja, wbijająca nas w jeszcze głębsze fale lęku i rozpaczy.

Burke doskonale te nastroje wyczuwa. Nawet kiedy transfobiczna fala się wzmaga, nawet kiedy świat staje się mniejszy, to życie transek nie ustaje, a komedia trwa. Mam nadzieję – rozpaczliwą, ale jednak jakąś – że nie tylko trwa, ale również że przetrwa. Że będzie można opisywać nasze życie bez jego końca jako głównego punktu odniesienia. Więc cieszę się, że znowu czytam – nawet jeśli z trudem.

GATUNKI TRANS KOBIECOŚCI

Cykl poświęcony współczesnej, anglojęzycznej literaturze transkobiecej – tekstom, które nie zostały jeszcze przełożone na język polski. Prezentuje literaturę celowo mniejszościową, pisaną – żeby użyć sformułowania MacKenzie Wark – przez „dziewczyny takie jak my” dla innych takich dziewczyn. W tej przestrzeni gatunki transkobiecości ujawniają się w swojej wielości i polifonii, nie dającej zredukować się do dydaktycznych wywodów dla cis odbiorców, quasi-muzealnych prób klasyfikacji i ujarzmienia transkobiecej kreatywności.