Informację o tym, że Andrea Long Chu otrzymała Nagrodę Pulitzera, przyjęłam z mieszanymi uczuciami: z jednej strony przepełniała mnie satysfakcja, że jedna z moich ulubionych autorek zyskała zasłużone uznanie, z drugiej towarzyszyła mi zazdrosna frustracja, że dziewczyna starsza ode mnie tylko o rok wygrywa „wszystko”, a ja sobie zaledwie wegetuję. Mam oczywiście świadomość różnicy uwarunkowań – ale wiedza zawsze przegra z afektami. Trwałam więc w swoich ambiwalentnych odczuciach.
O tyle to ironiczne, że mniej więcej w ten sam sposób, co ja powyżej, Chu otwiera jeden ze swoich wczesnych (a moim zdaniem najlepszych) esejów: „On Liking Women”, zaczynający się od namysłu nad jednym z najbardziej charakterystycznych doświadczeń kobiecości trans – niepewności, czy chcemy być z kobietami, które nam się podobają, czy po prostu być nimi. Chu, co oczywiste, nie była pierwszą dziewczyną, która zwróciła na to uwagę – ale w tym wypadku nie chodzi o prekursorstwo, lecz o styl. „On Liking Women” i opublikowany w tym samym roku tekst pod wiele mówiącym tytułem „My New Vagina Won’t Make Me Happy” odznaczały się stylem wielce charakterystycznym. Wczesne teksty Chu były pisane z zawadiacką goryczą, komedianckim sznytem pozwalającym autorce drwić z samej siebie, ale nie tracić przy tym nic z pewności siebie. Widocznie pomagał tu fakt, że merytorycznie tezy krytyczki trafiały w punkt. Dla mnie, jak i dla całego stada czytających eseje transów był to łyk świeżego powietrza. Hil Malatino (w również wyśmienitym opracowaniu „Side Affects: On Being Trans, and Feeling Bad”) na przykład wspominał:
Pamiętam fizyczną ulgę, jaką poczułem jesiennym porankiem 2018 roku po przeczytaniu tekstu Andrei Long Chu z „New York Timesa” zatytułowanego „Moja nowa wagina nie uczyni mnie szczęśliwszą” (z podtytułem „I nie powinna”). Nareszcie ktoś powiedział to publicznie: tranzycja nie zaprowadzi cię do krainy obiecanej płciowej szczęśliwości, ale w żaden sposób nie znaczy to, iż nie powinieneś się na nią decydować i nie powinno być ci to systemowo uniemożliwiane.
Lektura „On Liking Women” stanowiła dla mnie podobne doświadczenie – tekst pozwolił mi zobaczyć, że można pisać o byciu trans kobietą[1] bez panicznego lęku przed przyznaniem się, iż po prostu chce się być kobietą, a zatem bez koniecznego odniesienia do porządku tożsamości. Esej Chu pokazał mi także coś ważniejszego: że można w pisaniu o trans kobiecości zwracać uwagę na niezręcznie przycupniętego w kącie salonu słonia – czyli na fakt, że owo pragnienie bycia kobietą jest dość podejrzane z feministycznego punktu widzenia.
Od samego początku celem krytyki Chu były stereotypowe, głównonurtowe wyobrażenia na temat tego, czym jest życie trans. Autorka nie uderzała jednak w krzywdzące opinie na nasz temat (że osoby trans są zdeprawowane, że „zmieniają płeć” z błahych powodów, że podszewką tranzycji może być seksualne pożądanie), których zwalczaniu poświęcone zostało ostatnich kilka dekad. Zamiast tego podmurowywała retoryczne strategie, które miały na takie zarzuty odpowiadać: osadzenie transpłciowości w tożsamości („trans kobiety to kobiety”), mocne rozdzielenie na identyfikację płciową i seksualne preferencje, a przede wszystkim deklaracje bezsilności wobec „konieczności” tranzycji (a więc narracje przedstawiające tranzycję jako ratującą życie interwencję). Wczesne eseje Chu nicowały konwencję transkobiecego wyznania; pod jej piórem nie stanowiło ono już próby płaczliwego opowiadania o spętanej dysforią i transfobią niewinności, ale agresywny manifest podłych uczuć: wściekłej depresji, frustracji, otwarcie seksualnego pożądania. A zatem wszystkiego tego, na temat czego Dobre Trans Dziewczyny, dbające o to, jak się o nas mówi, powinny były milczeć. W jednym z moich ulubionych fragmentów z „On Liking Women” Chu porównuje się do „radykalnej feministki dążącej do rewolucyjnego demontażu płci jako systemu opresji” i stwierdza, że jej „nitkowane co dwa tygodnie brwi” są po prostu przeżytkiem patriarchatu, tylko „co z tego?”.
To zresztą charakterystyczne. Praktyka pisarska Chu z wczesnego okresu jej twórczości polegała właśnie na przyznawaniu racji transfobicznym feministkom – jasne, tranzycja nie uczyni cię szczęśliwym; jasne, trans kobiety replikują szkodliwe patriarchalne wzorce urody; jasne, jest coś seksualnego w byciu trans – tylko po to, aby na koniec rozbroić te opinie wzruszeniem ramionami. Bagatelizacja – powiedzenie: „co w tym szczególnego?” – oznacza tu odebranie radykalnego potencjału tamtych uwag. Chu zresztą nigdy nie odeszła od tej taktyki: jej krytyka i jej polemika prawie nigdy nie obierają sobie za cel „wrogich sił”; wyraźnie nie jest zainteresowana pisaniem przeciwko zadeklarowanym transfobom, przeciwko współczesnym faszystom, przeciwko rasizmowi czy dowolnej innej formacji, której lewicowa krytyczka powinna się przeciwstawiać. Nie, Chu uderza w swoich – w świętoszkowatość radykalizmu, który nie potrafi sobie poradzić z tym, co w nim problematyczne i paradoksalne, w utopijne wizje płci i seksualności, w liberalne samozadowolenie (tego ostatniego nie lubi szczególnie).
Zanim Chu poświęciła się całkowicie karierze prasowej krytyczki, miała realną szansę zostać gwiazdą akademii. Pisała doktorat, publikowała w prasie naukowej, angażowała się w dyskusje na temat specjalistycznych dyscyplin badawczych (a właściwie ich niemożliwości). W 2019 roku „Transgender Studies Quarterly”, magazyn-instytucja w dziedzinie trans studies, opublikował jej rozmowę z Emmettem Harsin Dragerem. Tytuł tekstu brzmiał „After Trans Studies” i był znamienny – w trakcie rozmowy Chu obwieściła, że studia trans skończyły się, zanim zaczęły, bo nigdy nie zdołały się wyzwolić od queerowej fascynacji subwersją i nienormatywnością. Tak na dobrą sprawę nie była to nowa obserwacja, ale jedynie reartykulacja starej krytyki queer theory, formułowanej jeszcze w późnych latach 90. ubiegłego wieku przez pionierów trans studies, takich jak Jay Prosner czy Vivian Namaste. Od owych poprzedników Chu odróżniał jednak zupełny brak apetytu na umiarkowanie. Z charakterystyczną dla siebie złośliwością zbywała całą dyscyplinę; trudno było nie odnieść wrażenia, że intelektualny wysiłek wkładany w teoretyzację doświadczenia bycia trans musiał ją przynajmniej trochę mierzić. W „On Liking Women” powiedziała, że jest trans kobietą, bo chce być kobietą – i tyle, sprawa zamknięta. Wszystko więcej to stawianie wozu przed koniem.
Połowa kolejnego wydania „Transgender Studies Quarterly” została poświęcona debacie na temat tez krytyczki, zebranych w ramach sekcji pod uroczym tytułem „After Andrea Long Chu”. Zgromadzone w niej głosy zasadniczo zgadzały się w jednym: Chu ma rację, ale przesadza. Poświęca niuanse w imię bon motu, daje się ponieść ostrości własnego pióra, ale to nie wystarczy. W ostrej i urzekająco dowcipnej replice Jack Halberstam określił ją nawet (nie bez znacznego uznania) mistrzynią bullshitu. Na tym jednak sprawa się skończyła – kolejne wydania „Transgender Studies Quarterly” wróciły do akademickiej normy.
W tym samym roku, w którym Chu obwieściła śmierć studiów trans, ukazał się jej ostatni (do tej pory) tekst w prasie akademickiej. Na łamach „differences”, pisma poświęconego filozofii feministycznej, opublikowała esej noszący tytuł „On the Impossibility of Feminism” (maniery nadawania znaczących tytułów krytyczka się nie wyzbyła). Tekst zaczyna się deklaracją:
Niniejszy esej opowiada historię feminizmu w Stanach Zjednoczonych. Wygląda ona mniej więcej tak: gdy feministki z późnych lat 60. i 70. uczyniły sferę prywatną przedmiotem politycznej krytyki, przypadkowo udowodniły, że feminizm jest niemożliwy. Heteroseksualność pozostała w sile. Większość feministek została ze swoimi chłopakami, uprawiając z nimi zły seks. Okazało się, że feminizm nie był w stanie wywiązać się ze swoich obietnic radykalnego przekształcenia nie tylko materialnych instytucji płci, ale też relacyjności jako takiej.
Po mocnym starcie można się spodziewać, na co Chu pozwoli sobie w toku wywodu. Cały esej stanowi prowokację – w złośliwy sposób zadaje pytanie o to, dlaczego wszystkie najbardziej zajadłe seksnegatywne i antypatriarchalne dziewczyny reprezentujące radykalny feminizm nie były w stanie zdobyć się na podstawowy krok, jakim powinno być porzucenie swoich mężów. Oczywiście, upraszczam tutaj argumentację Chu, ale nie tak znowu bardzo: jej celem było ukazanie hipokryzji mocnych teorii na temat seksualności i płci, których pociągający radykalizm okazuje się raz po raz nieprzystający do rzeczywistości. Pod koniec tekstu, spuszczając nieco z tonu i zapraszając czytelniczkę, autorka dodaje:
Po prostu chodzi mi o to, że feminizm jest rozczarowujący tak samo, jak rozczarowująca jest heteroseksualność: nie dlatego, że nie jest wszystkim tym, o czym marzyłaś, ale dlatego, że fakt, iż taki nie jest, nie sprawia, że czujesz się inaczej.
Ten rodzaj rozczarowania jest, jak sądzę, ulubionym afektem Chu i stanowi absolutny fundament jej twórczości. Bez względu na to, czy krytyczka pisze o płci, literaturze, czy o próbie leczenia swojej depresji za pomocą elektrowstrząsów, wciąż powraca do tej jednej figury: faktu, że nasze nadzieje i pragnienia przynoszą rozczarowanie, ale jednocześnie nie potrafimy ich porzucić. Feminizm, trans kobiecość, trans studies, opera, seks – to zaledwie kilka z pozycji z długiej listy pragnień Chu, które permanentnie okazują się pokraczne i niesatysfakcjonujące. Ale – by przyjąć strategię autorki – co z tego?
Dziś Chu nie pisze już o trans kobiecości; nieszczególnie zdaje się też interesować ją feminizm. Rozczarowanie, niestety (a może: na szczęście, bo ocalająco), nie jest interesujące na dłuższą metę. Zamiast tego Chu zajmuje się krytyką literacką i filmową – za ten gatunek dostała zresztą Pulitzera. Nietrudno się domyślić, jakie było uzasadnienie nagrody.
Jako krytyczka Chu specjalizuje się w tym, co robiła zawsze: w masakrowaniu zadowolonych z siebie i nadętych figur liberalnej kultury. Publikuje w prestiżowym „The New York Magazine” i z jego łamów bierze na cel kolejne popularne autorki (jej złośliwość dotyka przede wszystkim kobiet). Trudno przeczytać bez uśmiechu – i odrobiny zażenowania – to, jak rozprawia się z gwiazdami świata literackiego w stylu Ottessy Moshfegh czy Hanyi Yagihary. Jest bezlitosna. Recenzje, które pisze, są negatywne, ale nie poprzez sugerowanie braku zdolności literackich albo inne techniczne niedociągnięcia. Zamiast tego Chu wydobywa na światło dzienne banał kryjący się pod powierzchnią pozornie wielkiej sztuki. Banał sam w sobie potrafi ona nawet docenić (wspomniała o tym przy okazji eseju o broadwayowskim „Upiorze w operze”) – ale tylko dopóki jest on bezpretensjonalny. Widoczne jest to w szkicu o pisarstwie Moshfegh, gdy krytyczka stwierdza, że „autorka powieści »Lapvona« nie jest obrazoburczynią, tylko zakonnicą”. Ostatnie zdania recenzji są jak katowski topór:
Za uważnie zbudowaną personą aroganckiego geniusza, za obrzydliwymi przyjemnościami jej prozy i mdłymi herezjami jej poglądów, wciśnięte tuż ponad jej godnym uznania talentem, kryje się mała, twarda grudka nabożności. Może któregoś dnia rzeczywiście stanie się wielką, amerykańską powieściopisarką, jeśli tylko nauczy się być mniej ważną. Do tego czasu Moshfegh pozostanie kapłanką najwyższego boga, jaki istnieje: jej samej.
Przyjemnie się czuję, cytując takie bezpardonowe fragmenty – zapewne będzie tak do momentu, w którym Chu weźmie zamach na autorów, których cenię. Optymistycznie, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę stwierdzić, że raczej mi to nie grozi: Chu pisze o sprawach Głównego Nurtu; nawet „bardziej głównego”, bo chodzi o główny nurt widziany z perspektywy artystyczno-literackiego świata Nowego Jorku. Mniejszościowa literatura i mniejszościowe perspektywy zdają się jej już nie interesować. Nareszcie porzuciła przymus pisania o sobie jako o trans kobiecie; samo słowo „trans” zniknęło zresztą z jej słownika. Kilka jej ostatnich tekstów poświęcone było takim pop-tematom: szalenie popularnemu westernowemu serialowi „Yellowstone”, nie mniej popularnemu hitowi prestige TV, jakim okazało się „The Last of Us” produkcji HBO, oraz Andrew Lloyd Webberowi i losom Broadwayu.
Choć zmiana tematyki jest niemal oczywista, nie ma tutaj zmiany optyki; tak jak we wcześniejszych tekstach poświęconych tematom płci i feminizmu, tak pisząc o popkulturze, Chu zdaje się powtarzać tę samą obserwację: skomplikowane teoretyczne (bądź artystyczne) konstrukcje, które budujemy, aby odpowiedzieć na problemy z naszymi pragnieniami, są podszyte fałszem. Pod powierzchnią wyrafinowania zawsze znaleźć można banał i nie ma nic bardziej żenującego niż udawanie, że jest inaczej. Jedyny pożytek z pozy jest taki, że można uczynić ją przedmiotem kolejnej mistrzowsko napisanej krytyki.
Chu nie spowiada się ze swojego przywileju. W przeciwieństwie do wielu innych współczesnych autorów poruszających się po podobnych przestrzeniach refleksji, nie podkreśla faktu, że pisze jako osoba z klasy średniej, biała (a przynajmniej mogącej za taką uchodzić), dysponująca licznymi zasobami i możliwościami, które są niedostępne dla innych. Ale to nie znaczy, że krytyczka jest tego przywileju nieświadoma; przeciwnie, doskonale widać w jej tekstach, z jakiej pozycji i dla kogo pisze. Brak tematyzowania i wypowiadania przywileju wprost odsyła nas ponownie do autorskiej taktyki krytycznej – pytania: „co z tego?”. Inaczej mówiąc: podejrzewam, że ponure wyliczanie własnego systemowego szczęścia byłoby dla Chu kolejnym przykładem przyjęcia żenującej pozy, która ma jedynie podkreślić indywidualne przywiązanie do pewnych wartości, ale w praktyce nic nie zmienia.
W praktyce bowiem nic się dla Chu zmienić nie może. Nie mówię tutaj o systemowej transformacji czy o politycznym przekształceniu – nie wiem wszak, jakie wiąże z nimi nadzieje, chociaż wydaje mi się, że niewielkie. Chodzi jednak o coś innego.
Początek twórczości Chu stanowił próbę afirmacji pragnienia – opowiedzenia o fakcie, że niektóre z nas pragną być kobietami bez względu na to, jak problematyczne to pragnienie jest (lub nie jest). Ale można też powiedzieć: właśnie dlatego, że jest to pragnienie problematyczne. Na liście rzeczy, które skłoniły Chu do tranzycji, znaleźć można „codzienne akty dobrodusznego seksizmu” – sformułowanie to przypomina mi koleżankę ze studiów, którą zirytował fakt, że (uznając się jeszcze wtedy za chłopca) przepuściłam ją w drzwiach. Ta problematyczność jest, rzecz jasna, banalna – ale tak jak banalna jest kobiecość widziana z seksistowskiego punktu widzenia: czyli płytka i czysto powierzchowna. Krytyką takiej wizji kobiecości jest feminizm. Ale krytyka nie znalazła, przynajmniej według Chu, sposobu, by dobrze odnieść się do faktu, że czasami po prostu pragniemy banału. Nie jest to szczególne pragnienie kobiet, ale cecha nas wszystkich. Nasze pragnienia są więc nie tyle politycznie niepoprawne, ile politycznie nieczułe, a ich krytyka jest uzasadniona, ale bezsensowna. Zmiana perspektywy nie jest w stanie zmienić pragnienia – może jedynie prowadzić do udawania, że do zmiany doszło.
Chu tego poglądu nie ukrywa; przeciwnie, pojawia się on manifestacyjnie w jej twórczości. W malutkim tekście, stanowiącym coś w rodzaju autorskiego klucza do całej twórczości, krytyczka stwierdza otwarcie: „Redystrybucja bogactwa będzie znacznie łatwiejsza niż redystrybucja urody”. Chwilę potem wyznaje:
Jako krytyczka literacka, mogę wspierać redystrybucję możliwości, zasobów i umów o książki, ale zawsze pozostanie autentyczne pytanie o gust: czy książka jest dobra? Podejrzewam, że jeśli po rewolucji będziemy chcieli zachować przekonanie, iż niektórzy autorzy są lepsi od innych, to będziemy musieli przyznać również, że niektórzy ludzie są ładniejsi od innych – nawet jeśli w obu przypadkach rzadko zgadzamy się, którzy i dlaczego.
Obserwacja ta jest zapewne trafna, a przy tym boleśnie banalna. Nieco wulgarnie rzecz ujmując, twórczość Chu to (nieskończenie bardziej wyrafinowana) wariacja na temat, który Borysewicz i Kukiz zamknęli niegdyś w krótkim refrenie: „bo tu jest jak jest po prostu i ty dobrze o tym wiesz”.
Umiejętność wypowiadania owego „po prostu” z całym jego ciężarem i lekkością sprawia, że chcemy czytać Chu. Jej zdolność do wskazywania na wszystko, na co nie chcemy patrzeć – nie dlatego, że kryje się w tym jakaś wielka prawda, którą uparcie omijamy, ale dlatego, że jest aż zbyt oczywiste, żeby na to zwracać uwagę – czyni jej optykę wyjątkową.
Tak, przyznaję, bycie trans czasami sprawia, że czuję się do dupy; tak, przyznaję, tranzycja nie jest obietnicą szczęścia; tak, feministki mają problem z tym, że nadal lubią (indywidualnych) facetów; tak, rozbuchane ego gwiazd literatury bywa zupełnie nieznośne; tak, „Upiór w operze” to pod względem fabuły stek kiczowatych bzdur, ale muzyka niezła (choć, jak podpowiadają ucha znawców, oparta na rozwiązaniu, które można by określić kompozytorskim banałem). Na wszystko to mówię „tak” – i pytam: „co z tego?”. Jeśli Chu uczyła (się) zadawać to pytanie, to uczy (się) też odpowiadać: nic.
Kiedyś wydawało mi się to otwierające, bo też kiedyś wiele to przede mną i dla mnie otworzyło. Ale nie można nie przyznać, że ta odpowiedź oznacza również, po części, kapitulację.