Nr 11/2025 Na dłużej

Elementarz alternatywy

Mateusz Sroczyński
Muzyka

Niedawna premiera „Fali” Rafała Księżyka poważnie wzmocniła tę stronę oficjalnego dyskursu o polskim muzycznym undergroundzie, która skupia się na scenach prowincjonalnych. Tam właśnie impulsy praktyki do it yourself przybierały oblicza najbardziej pokraczne, ale jednocześnie imponujące. Zarażeni wywrotową myślą młodzi stawali na głowie, by twórczo zreorganizować sobie zastaną rzeczywistość i wreszcie uczynić ją atrakcyjną. W opisywaniu tych procesów drzemie zatem największy potencjał na dobrą anegdotę – tych „Fala” dostarcza zresztą całe mnóstwo.

Gdyby pojawiła się kiedyś kolejna publikacja opisująca według podobnego klucza krajową alternatywę lat 90., jednym z jej centralnych punktów musiałby stać się Wołów. Niewielka, dwunastotysięczna miejscowość nieopodal Wrocławia, która nakładem sił około dwudziestoosobowej załogi wytworzyła piekielnie silne muzyczne środowisko. „Polskie Seattle”, jak dawno temu pisała na łamach „Przekroju” Agnieszka Szymańska. To właśnie w Wołowie zakwitło Blue Raincoat, czyli swojska wprawka do nurtu emo, którą współtworzył legendarny Marcin Lokś, najlepiej znany w zaułkach undergroundowej Polski jako Lokis. Miasteczko stało się mekką dla rodzimych gitarowych objawień tamtych czasów. Z nabożnym niemal entuzjazmem i nieprzyzwoitą jak na dzisiejsze standardy częstotliwością zjeżdżały tam takie zespoły jak Ewa Braun, Starzy Singers, Thing. Docierała tam nawet, co wydaje się dziś fantasmagorią, egzotyczna awangarda z dalekiej Japonii – w klubie Peberol w 1999 roku wystąpił ekstatyczny noise’owy skład Melt Banana. Wszystkie te historie (opisuje je na łamach Dwutygodnika Jakub Knera w niedawnym tekście „Wołów jak sen”) nie wydarzyłyby się najpewniej, gdyby nie ekipa „Korka” – lokalnego zina, który przez pięć lat stanowił muzyczne okno na świat dla niemal całej Polski. Jego antologia została niesprawiedliwie przemilczana przez media, gdy kilka miesięcy temu ukazała się nakładem Gusstaff Records – a odnowienie zainteresowania alternatywą z prowincji oraz przeżywany tu i ówdzie renesans zinów stanowi dobry pretekst, by przyjrzeć się jej z bliska. Jest jeszcze jeden powód przydający rzeczy aktualności – ale odłożę go na koniec.

Prawdziwa rewolucja

„Korek”, tak jak sam Wołów, to bez wątpienia fenomen. Między 1991 a 1996 rokiem ukazało się jego osiem numerów, z których każdy godził coraz bardziej w jednogłos innych polskich zinów zorientowanych na siermięgę prostego punka i pozerstwo ultrapoprawnościowego hardcore’u. A jednak wszystko zaczęło się właśnie od fascynacji tym odłamkiem gitarowej sceny. W 1991 roku „Korka” założyli nastoletni bracia Tomasz i Marek Lechki (drugi z nich jest dziś reżyserem filmowym, zasłynął dramatem psychologicznym „Erratum”), którzy po prostu chcieli prowadzić swoją własną amatorską gazetkę o muzyce. Interesowali się wówczas wszystkim, co przemawiało językiem zgiełku i łomotu. Liczyło się dla nich stare, dobre „napierdalanie”, ale pośród niego zdarzały się braciom przebłyski ambitniejszego gustu w postaci znanych już całkiem szeroko Fugazi czy NoMeansNo. Numer pilotażowy zdominowany jest repertuarowo właśnie przez estetycznych spadkobierców gitarowej tężyzny z Waszyngtonu i Kalifornii, mniej lub bardziej zgrabnych naśladowców Black Flag i okolic. Lecz pierwszym zespołem, jaki został opisany na Korkowych łamach, jest The Honeymoon Killers – nowojorski przedstawiciel wznoszącego się nurtu, łączącego powrót do korzeni bluesa z poetyką noise rocka. To symptomatyczne, bo dziś z propagowania takiej właśnie muzyki w zbiorowej świadomości słynie „Korek”.

Wszystko to dlatego, że inwencja braci Lechki wytraciła impet już po pierwszym numerze. Jako nieopierzeni amatorzy zwrócili się z prośbą o pomoc do starszych, bardziej doświadczonych kolegów z Wołowa – zaangażowanego w jajcarskie (dosłownie) happeningi Pomarańczowej Alternatywy Igora Pietrzykowskiego oraz Alka Osińskiego dysponującego imponującą kolekcją odjechanych płyt z Zachodu. Obaj zostali zaproszeni do współtworzenia pisma, lecz prosząc o coraz więcej miejsca na swoje propozycje, wkrótce przejęli nad „Korkiem” zupełne kierownictwo i wyznaczyli mu nową, dużo świeższą i obejmującą szersze zainteresowania linię programową. Czego tu nie ma! Z wypiekami na twarzy śledzić można tytuły kolejnych tekstów, w których zawierają takie nazwy: Morphine, Einstürzende Neubauten, Fred Frith, The Residents, The Cramps, Diamanda Galás, Primus, Swans, Shellac, Coil, Death In June… A to i tak te spośród ówczesnych nowinek proponowanych przez tandem Pietrzykowski/Osiński, z którymi łaskawie obeszła się sprawiedliwość dziejowa.

Proponując szeroki wachlarz gatunków i freakowych zjawisk, „Korek” zadawał (i wciąż zadaje) kłam twierdzeniu, jakoby nieznośnie hołubiony grunge był ostatnią rebelią rocka i najważniejszą dźwiękową wizytówką lat 90. Już wtedy podskórnie trącił to podskórnym kombatanctwem, bladą próbą podrobienia rynkowego entuzjazmu Brytyjskiej Inwazji lat 60. Prawdziwa rewolucja działa się gdzie indziej, „Korek” wiedział to dobrze. Przy horyzontach wołowskiego pisemka, składanego przez etatowego informatyka miejscowego zakładu karnego, schować się mogła oficjalna polska prasa muzyczna, zajęta raczej dobijaniem targów z dużymi wytwórniami. Tymczasem skromna redakcja z Wołowa zaplecza finansowego zmuszona była szukać w podziemiu. W akcie desperacji doszło nawet do wizyty w lokalnym kasynie, która doprowadziła do niespodziewanej wygranej już przy pierwszym podejściu.

Radary na Zachód

Nic dziwnego, że zin szybko stał się odbiciem tak barwnego kolażu gustów – nie bez znaczenia jest tu pozycja geograficzna samego Wołowa, któremu bliżej jest do Berlina niż do Warszawy. Do polskiej stolicy Pietrzykowski i Osiński jeździli głównie po to, by od ignoranckich krytyków muzycznych pokroju Grzegorza Brzozowicza odkupywać nadsyłane zza oceanu egzemplarze recenzenckie kamieni milowych nowego rocka. Byli wprawdzie zainteresowani polską muzyką, ale ich radary nastawione były zdecydowanie na Zachód. Bywali na giełdach w Berlinie, utrzymywali kontakt ze sceną kiełkującą w świeżo zjednoczonych Niemczech czy Austrii, toteż w kolejnych numerach pojawiały się całkiem dokładne, choć w istocie bardziej informacyjne niż analityczne, raporty z tamtejszych środowisk punkowych. Uporządkowane opisy klubów, wizytówki zespołów, adresy korespondencyjne – to rzecz bezprecedensowa, diametralnie ułatwiająca orientację po scenach zachodnich dla krajowych zespołów zainteresowanych zagraniczną ekspansją. Pietrzykowski i Osiński, przy pomocy kolejnych współpracowników (przewinęli się między innymi basista Rafał Szymański z Ewy Braun czy współtworzący dziś wydawnictwa Fonoradar i Underdog Press Paweł Sycz), wyrobili sobie imponującą sieć zagranicznych kontaktów, nawiązywali regularną korespondencję z zespołami. Pierwsi w Polsce wiedzieli, co nowego słychać choćby u Jona Spencera i jego Blues Explosion. Wysoko cenili informację z pierwszej ręki, swobodnie zanurzali się w głębiny zjawisk kiełkujących w nowej, posttransformacyjnej rzeczywistości.

W szeregach Korkowej załogi pojawił się ponadto Janusz Mucha – wówczas zafascynowany niemieckimi anarchistami student germanistyki w Zielonej Górze, od dwudziestu siedmiu lat ster i okręt Gusstaff Records, jednego z największych polskich „małych wydawnictw”. Pietrzykowski wzbudził w nim trwającą do tej pory miłość do kopniętego, nowego bluesa w rodzaju The Wreckery czy Hugo Race’a do tego stopnia, że Mucha po latach zaczął wydawać ich płyty. Dał się zwerbować i był o tyle cennym nabytkiem, że mógł twórczo spożytkować swoje językowe umiejętności z korzyścią dla zina. Kontakt z Niemcami to jedno, ale Mucha nieoceniony okazał się przede wszystkim jako tłumacz. „Korek” szczególnie zażyłe relacje utrzymywał z pismem „ZAP” z Homburga, posiłkował się więc regularnie przedrukami ich tekstów, które przekładane były właśnie przez Muchę.

Z obecnej perspektywy pośród najbardziej znaczących znajdują się wywiady z Fugazi, Henrym Rollinsem i Nirvaną. Drugi z tych zespołów był już wtedy u szczytu wzdętej ponad miarę popularności, czym poważnie naraził się tej części publiczności, która niczym w świecie nie gardziła bardziej niż komercją. Jakież było zdziwienie czytelników, gdy Kurt Cobain z kolegami opowiadał raczej o zmęczeniu, przytłoczeniu i poczuciu wyobcowania, a nie euforii wynikającej z pławienia się w dolarach. Z kolei arogancki egocentryk Rollins zaskakująco przytomnie diagnozował głupotę obnoszącego się ze swoją pozorowaną świętością hardcore’owego nurtu straight edge, a reprezentujący Fugazi basista Joe Lally deklarował, że nie ma nic przeciwko zarabianiu na muzyce. Publikowaniem takich wypowiedzi „Korek” narażał się zaskorupiałej, zacietrzewionej w swym neandertalskim idealizmie scenie („kontrkulturyści” – jak wdzięcznie podsumowywał Paweł Koñjo Konnak), która wolała rozbijać się w bójkach ze skinheadami relacjonowanych zresztą z politowaniem na wczesnych Korkowych łamach.

Kartoteka niepokojów

Był „Korek” zinem o trudnych do podważenia ambicjach inteligenckich. W części środowisk postrzegany był jako pismo artystyczne, które z racji odrzucenia na wielu poziomach etosu punkowej surowizny nie stanowiło godnej reprezentacji sceny niezależnej. Redakcja spoglądała bowiem z równą ciekawością na co ciekawsze odchyły mainstreamu, co na najciemniejsze odmęty awangardy. Kluczem było tu szczere, pozbawione uprzedzeń zamiłowanie do dziwactw. Bez kompleksów opublikowano pełen fascynacji tekst poświęcony Björk, a w działach recenzji na przemian chwalono interdyscyplinarnych eksperymentatorów z holenderskiego De Kift i emitowane w MTV wczesne Red Hot Chilli Peppers. Zburzenie barykady między „prawdziwą alternatywą” a „sprzedajnym mainstreamem” było dla wielu nie do zaakceptowania.

„Korek” odrzucał również młodzieżowy żargon i stawiał na możliwie największą poprawność językową, do której z czasem coraz bardziej się przykładano. Od numeru piątego do korekty tekstów zaangażowano nawet matkę jednego z redaktorów. W porównaniu choćby z ukazującym się w podobnym czasie „Outside” o stylu dosyć ostrożnym i trywialnym, artykuły w „Korku” niosą niekiedy poważną wartość literacką. Brzmienie gitary Duane’a Denisona na płycie „Goat” The Jesus Lizard w jednej z recenzji zyskuje jakże trafne miano „ordynarnego”, a o Scratch Acid Osiński pisał, że „[jego] szlachetne połączenie metalowych zgrywów, punkowej brewerii i zmysłowej wrażliwości naznaczyło wykoślawioną ewolucję współczesnej muzyki rynsztokowej w kraju chlubiącym się najwyższą na świecie produkcją wykałaczek do zębów”.

Język „Korka” był cięty i ekspresyjny, lubował się w przebłyskach turpistycznej poetyki i zjadliwego humoru. W recenzjach kłębi się urocza, ostra niepoprawność; bliżej jej do realizacji faktycznej misji krytyki muzycznej niż muzycznej apologetyki, coraz częściej widocznej we współczesnej głównonurtowej publicystyce. Nikt w „Korku” nie bał się narazić mitycznemu środowisku – przeciwnie, narażano się ciągle i z uporem. Autorzy podpisywali się jednak nie nazwiskami, lecz jako Nefron Burczychój, Józef Plwocina, Głupstaw, Jan Paweł II czy Stanisław Cwyl. Tradycja niedyskretnego dowcipu sięgająca doświadczeń Pietrzykowskiego w Pomarańczowej Alternatywie naturalnie w pewnym momencie przyciągnęła do „Korka” środowisko TotArtu i jego przybocznej grupy poetyckiej Zlali Mi Się Do Środka, których członkowie z czasem zaczęli publikować na łamach pisma swoje absurdalne próby poetyckie pisane słynną, niepodlegającą autocenzurze techniką zlewu.

Bo przecież nie tylko muzyką stał „Korek”. Szatę graficzną wzbogacał surrealistycznymi rysunkami, coraz śmielszymi eksperymentami z layoutem i komiksami kpiącymi ze straightedge’owców, publikował młodzieńcze opowiadania i wiersze wyrażające Zeitgeist końca wieku. Wrażeniowe Rimbaudowskie neurozy, lęk przed komercjalizacją, krytyka konsumpcyjnego stylu życia – w tym sensie „Korek” stanowi może z lekka naiwną (wszak nie udało się oczywiście uniknąć egzaltowanej młodzieńczej grafomanii), ale obszerną kartotekę niepokojów odzwierciedlających stan ducha ówczesnej młodzieżowej kontrkultury, pogrążonej w bezdennym ekonomicznym kryzysie i ideologicznym transformacyjnym zagubieniu. Z czasem do grona poetów-amatorów dołączył też reprezentant „bruLionu” Jacek Podsiadło, a zainteresowania redakcji poszerzyły się również o film. W ostatnim numerze „Korka” znajduje się tekst poświęcony Davidowi Lynchowi, z pasją opowiadający o jego autorskiej metodzie wielopoziomowego rozstrajania zmysłów.

Trybuna myśli alternatywnej

Paweł Dunin-Wąsowicz w publikacji „Xerofeeria. Antologia Art Zinów 2.0” zauważał, że do omawianych przez niego amatorskich pism wstępu nie miały tematy polityczne – również z tą regułą zrywał „Korek”. Teksty publikowane przez Osińskiego w rubryce „Ku pokrzepieniu ludzkich serc” otwarcie występowały przeciwko zagrożeniom płynącej z nowej, zreformowanej rzeczywistości. W polskim życiu publicznym dostrzegał Osiński niebezpieczeństwo wynikające z mariażu Kościoła z państwem, natomiast w bliskich redakcji Niemczech – epidemię szowinistycznej myśli, jaka rozwijała się tam po zburzeniu Muru Berlińskiego. Znamienne wydaje się, że trzydzieści lat później zagrożenia te nie straciły nic ze swojej aktualności. Na Korkowych łamach znaleźć można było również przedruki ulotek propagujących respektowanie praw zwierząt, zachęty do przejścia na weganizm, a nawet moralne potępienie piractwa. Obca była jednak wołowianom kaznodziejska postawa; przeciwnie, ich społeczna wrażliwość nosiła znamiona głębokiej empatii. W jednym z numerów opublikowali wstrząsający list załoganta z Serbii, opisujący historyczne podłoże wojny ogarniającej wówczas terytoria byłej Jugosławii. Jest tu oczywiście niezgoda na konflikt, ale również obrazowa relacja z wynikającej z wojny ekonomicznej i egzystencjalnej opresji. „Chciałbym, żeby się pozabijali i zostawili mnie w spokoju” – pisał Milan Mrdien, pragnąc jedynie dobrych butów, szkoły i dostępu do płyt.

W obliczu wszystkich tych zawirowań dziejowych „Korek” funkcjonował również jako trybuna alternatywnej myśli, choć z pewnością nie tak zaangażowana jak anarchistyczna „Mać Pariadka” z Pomorza. Można odnieść wrażenie, że podczas gdy transformacja ustrojowa otwarła Polsce wrota na Zachód, marzenie o przeszczepieniu na rodzimy grunt amerykańskiego snu sięgnęło zenitu, na co z podejrzliwością patrzyła wołowska redakcja. W miejsce entuzjastycznego przyjęcia rzeczywistości wolnorynkowej i spoglądania na Stany Zjednoczone jako wzorzec „Korek” proponował jawnie antyamerykańską narrację. Redaktorzy propagowali trzynastopunktowy plan zniszczenia USA proponowany przez zespół Nation of Ulysses. Fascynowali się koncepcją alternatywnie funkcjonującego, wyjętego spod amerykańskiego dominium społeczeństwa wysnuwaną przez zespół Savage Republic, egzorcyzmujący traumę kolonializmu rytualnymi rytmami oraz metalicznym wrzaskiem zindustrializowanej nowoczesności.

Oddani sprawie wyobraźni

W 1996 roku ukazał się jeden z najbardziej imponujących numerów „Korka”. W repertuarze same asy: Shellac, Lynch, Kramer, Mike Watt, Thing oraz rzecz o metodzie lo-fi. Rzeczone wydanie kończy zapewnienie, jakoby w kolejnych numerach miały ukazać się opisy artystycznych perypetii Jeffreya Lee Pierce’a, zmarłego frontmana The Gun Club. Nie ukazały się jednak, bo kolejnych wydań „Korka” nie było. Pismo po pięciu latach istnienia przegrało ostatecznie z realiami nowego rynku prasowego, upowszechniający się powoli internet naturalnie zaczął stanowić dlań konkurencję, a samych redaktorów dopadła proza życia.

Część bohaterów tej historii wyszło jednak z tej sytuacji obronną ręką. Pietrzykowski pozyskany został przez Księżyka do stołecznego „Brumu” i zaczął pisać o muzyce, otrzymując dyktowane wierszówką honoraria. Przez kolejnych kilkanaście lat prowadził także w Wołowie lokalną gazetę informacyjną. Mucha z kolei, dzięki nawiązanym przez „Korek” szerokim kontaktom dystrybucyjnym, założył wytwórnię Gusstaff Records, której pierwszym znaczącym sukcesem już w 1998 roku stało się wydanie kasety licencyjnej z przełomową dla elektronicznego minimal rocka płytą „Veiculo” austriackiej grupy To Rococo Rot. Z prowadzenia wytwórni żyje do dziś.

Na tym historia „Korka” kończy się, choć niezupełnie: w antologii po prezentacji numeru dziewiątego znajdziemy sugestię kontynuacji dziedzictwa pisma pod postacią pilotażowego numeru „dziewiątego i pół”, stworzonego przez młodsze pokolenie związane z wołowską załogą. Pod opieką Pietrzykowskiego i Muchy kuratelę nad nowym wcieleniem zina ma poprowadzić dwudziestotrzyletnia Ola Pietrzak, która niegdyś podpatrzyła „Korka” pośród szpargałów swojego ojca. Powrót pisma na pełne obroty planowany jest już na jesień 2025 roku.

Oczywistym jest, że taka inicjatywa jeszcze bardziej niż przed trzydziestoma laty skazana jest na nieopłacalność, ale czy to aby nie widmo nieopłacalności, braku komercyjnego potencjału, skutecznie przytępia dziś impulsy kreatywności? Czyż nie doskwiera nam brak realnych kontrkulturowych praktyk? Krzykliwa, otępiająca rzeczywistość znów potrzebuje twórczej, wspólnotowej reorganizacji. Reaktywacja „Korka”, choć w wymiarze mikro, stanowi pewien krok w tym kierunku. Przyświeca jej dokładnie ta intencja, jaka przyświecała w 1991 roku inicjatywie braci Lechki. A ta, zebrana po latach w antologię, jawi się jako istny elementarz muzycznej alternatywy. Wychowała sobie w najróżniejszych zakamarkach całego kraju rzeszę ludzi oddaną sprawie muzyki i wyobraźni. Rozproszoną wspólnotę, w której ciekawość dźwięku nie zgasła.

„Korek Zine. Antologia 1991–1996 +”
Gusstaff Records
Zielona Góra 2024