Po remake’u klasycznych „Narodzin gwiazdy” Bradley Cooper ponownie opowiedział o muzyku, postanawiając nakręcić biografię innego amerykańskiego klasyka – Leonarda Bernsteina. Zasadnicza różnica polega na tym, że w reżyserskim debiucie opowiadał historię całkowicie fikcyjną, w „Maestro” natomiast mierzy się z życiem prawdziwego człowieka. Zdaje się, że Cooper tej różnicy nie dostrzegł, a przynajmniej nie uważał, że wynikać z niej powinna zmiana sposobu opowiadania – zamiast uczepić się faktów i autentycznych wydarzeń, wolał wciąż operować w świecie zmyśleń, legend i fantazji. Przede wszystkim jednej – o swojej własnej wielkości.
Film składa się z dwóch wyraźnie rozdzielonych części. Pierwsza przedstawia młodość Bernsteina – jego pierwsze muzyczne sukcesy, liczne romanse, a przede wszystkim kiełkowanie miłości do przyszłej żony, Felicii Cohn. Ta część utrzymana jest w konwencji snu czy fantazji, w których spełniają się największe marzenia: w jednej chwili sypialnia może stać się salą koncertową, a podglądana próba zamienia się w pełnoprawną scenę musicalu. To opowieść beztroska i figlarna – ukazująca głównych bohaterów jako niefrasobliwych podrostków, przed którymi otwiera się świat, a przyszłość pisana jest złotym atramentem. Tylko dla niepoznaki wszystko przedstawione jest w czarno-białych barwach.
Gdy na ekranie pojawiają się kolory, znikają beztroska i figlarność, a wraz z nimi miłość. Zamiast nich oglądamy zgorzknienie, rozczarowanie i pustkę, które cechują postaci. Wszystko to oddane jest w formie przeźroczystego realizmu, bez krzty fantazji i uroku klasycznych musicali. Obietnica pięknego życia Leonarda i Felicii nie została, jak się okazuje, dotrzymana, a kreowane miraże łatwo się rozwiały. Przyrzeczona miłość wciąż wystawiana jest na próbę przez kochliwego Bernsteina, a z trudem tworzona rodzina musi funkcjonować w cieniu nieustannych kłamstw. Tak zestawione młodość i dojrzałość wskazują na jasną interpretację życia dwójki głównych bohaterów, przede wszystkim żony Bernsteina – choć Cooper w roli kompozytora dwoi się i troi, a jego masywna figura nieustannie pcha się na pierwszy plan, to jednak postać Felicii, dzięki odtwórczyni tej roli, Carey Mulligan, świeci na ekranie najjaśniej. Bardzo wyważoną grą, skupioną na twarzy wyrażającej całą paletę emocji, aktorka potrafiła oddać cichy dramat swojej bohaterki.
Stworzona przez Coopera interpretacja wspólnego życia Bernsteinów niesłychanie spłyca ich los, który mógłby posłużyć jako inspiracja do rozpisania niemal antycznej tragedii o bezlitosnym przeznaczeniu, budzącej zarówno litość, jak i trwogę. Od początku bowiem wiadomo, że miłość nie może w pełni uszczęśliwić Felicii. Kobieta oszukuje się, że biseksualizm i skłonność do nieustannego romansowania Leonarda nie będą dla ich związku przeszkodą. Szybko jednak okazuje się, że na wiele rzeczy – w imię miłości i rodziny – można przymykać oko, ale coraz bardziej jawne i swobodne wkraczanie w coraz to nowe związki przez muzyka musi wprowadzić pod ich wspólny dach – delikatnie mówiąc – komplikacje. Cooper musicalowo-beztroskim wstępem do wspólnego życia swoich bohaterów sugeruje, że wybór Felicii był zwyczajnie naiwny, a jej postępowanie – głupiutkie.
Z tego względu trudniej nam zrozumieć rozczarowanie bohaterki, rysujące się w drugiej części filmu. Od początku bowiem jasne jest, że podejmuje ona decyzje błędne, a wykreowany wokół niej świat to raczej sen niż jawa. Felicii pozostaje więc jedynie smutno spoglądać na życie zza masywnych pleców Leonarda, który czerpie ze swojego losu wielkimi garściami. Tak rozpisany konflikt i dramat ani nie poruszają, ani nie dają poczucia wglądu w tajemnicę wspólnego życia tak ciekawych przecież postaci. Bernsteina tu właściwie nie ma – ani jego dyrygenckiego geniuszu, ani ponadprzeciętnych umiejętności kompozytorskich. Nie dowiemy się, jak mocno jego twórczość odcisnęła się na amerykańskiej popkulturze i światowej kulturze wysokiej. Coopera nie interesują bowiem proces twórczy, tajniki rzemiosła ani źródło geniuszu Bernsteina. W „Maestro” praktycznie nie dostajemy ani jednej sceny o komponowaniu czy o sztuce dyrygentury (no, może jedną). Właściwie film mógłby opowiadać o dowolnej figurze artysty: aktorze, reżyserze czy malarzu – fikcyjnym lub nie. Wyszłoby na to samo, bo muzyka nie jest tu istotna.
Cooper skupia się bowiem na czym innym: na skandalu, zdradzie i powodowanej nią rozpaczy – na tym, co najbardziej szokujące, szczególnie emocjonalne i jednocześnie trywialne. Ileż już razy oglądaliśmy na ekranie nieszczęśliwą miłość? Jak często przychodziło nam rozpaczać nad rozczarowaną kobietą? Iluż to potwornych mężczyzn przemaszerowało przez filmowe dekoracje? Historia Bernsteinów niczym się tu nie wyróżnia poza tym, że on jest jowialnym geniuszem, kochanym przez tłumy i tabuny kochanków, a ona podporządkowaną partnerką, próbującą zdobyć się na własną niepodległość. Ale czy faktycznie można sprowadzić życie postaci do dziś rozpalających wyobraźnię jedynie do megalomanii, rozwiązłości i zmarnowanego życia?
Cooper, oskarżając Bernsteina o wielkie ego, udowodnił jednak, że sam ma nie mniejsze. Tworząc „Maestro”, reżyser „Narodzin gwiazdy” ewidentnie myślał skalą potężnego efektu. Ego nigdy nie wystarczy jednak, by osiągnąć założone cele, gdy brak umiejętności – a te Cooper ma skromniejsze. Nie chciał klasycznego biopicu, więc wprowadził elementy musicalu i poetyki fantazji. Nie chciał zwykłej roli, więc pozwolił nałożyć na swoją twarz tonę charakteryzacji, by upodobnić się do granej postaci fizycznie i wraz z upływem ekranowego czasu przechodzić kolejne metamorfozy. Forma jednak spłyciła losy Bernsteinów, a wielkie uszy, potężny nos i gigantyczne zmarszczki zamieniły postać Leonarda w karykaturę, przez którą – bez względu na wiek – przeświecają te same, niepoddające się tak łatwej zmianie, zbyt młode, zbyt piękne, zbyt puste oczy Coopera.
Wystarczyła jedna – wpisana w napisy końcowe – scena, w której widzimy prawdziwego Bernsteina, dyrygującego wielkimi rękami, by misternie budowana rola rozpadła się doszczętnie. W krótkim nagraniu widać skupienie, pasję, miłość do muzyki i wielkie zaangażowanie, czyli wszystko to, czego nie potrafił wydobyć ze swojej roli Cooper machający batutą, ale jakby bez celu, wykonujący przesadne, wręcz groteskowe gesty pełne nieszczerego entuzjazmu. Przez cały film zastanawiałem się, co jest nie tak z tą rolą – konfrontacja z prawdziwym bohaterem dostarczyła odpowiedzi.
Można więc założyć, że równie nieprawdziwa, sztuczna i megalomańska jest cała wizja życia tytułowego maestra, szczelnie izolująca Bernsteina od jego muzycznego geniuszu. Nie ma nawet potrzeby zastanawiać się, co tu jest prawdą, a co fikcją. Bo fałsz wynikający z założenia, że życie człowieka wszechstronnego, nieobliczalnego, wielowymiarowego (moralnej oceny nie zamierzam przeprowadzać) można zawrzeć w prostym schemacie ufundowanym na żądzy sensacji, wpisany został w sam projekt filmowy.