Nr 5/2021 Na dłużej

Dwie miłości Alberta von Frosche

Kinga Piotrowiak-Junkiert

Froszkowa wygładziła sweterek, splotła dłonie na podołku i schyliła głowę, jakby szukała słów. W końcu podniosła wzrok na Jerkową, a gdy ta skinęła w wyczekiwaniu, zaczęła niepewnie:

– Od dawna jestem wam winna wyjaśnienie. Powinnam była to zrobić na samym początku, po przyjeździe, ale najpierw jakoś nie było okazji, bo wszyscy żyliście swoim rytmem, a potem okazało się, że przychodzicie do mnie strzyc włosy, zostawiacie jajka pod drzwiami i zapraszacie na święta. Już byłam tutejsza. Przygarnęliście mnie jak swoją i ja zwyczajnie dałam się przygarnąć. Ale musicie wiedzieć, skąd się wzięłam, a później zdecydować, czy mogę zostać.

Urodziłam się blisko morza, z matki Polki i ojca Austriaka. Mój ojciec, Albert Ludwik von Frosche, miał w życiu tylko dwie miłości, obie tragiczne – musztrę i jabłecznik. Musztrował jako oficer w szkole kadetów. Kochał lekcje fechtunku, ale zdrowie nie pozwoliło mu posmakować walki na ubitej ziemi. Od dziecka był zbyt chudy i chorowity na prawdziwe wojny. Rodzice ojca byli jednak na tyle zamożni, że w odpowiednim momencie do kolejnych przełożonych szły telegramy, a do członków komisji wojskowych spore zastrzyki gotówki, na tyle wysokie, by Albert mógł nosić mundur i powolutku piąć się po szczeblach kariery, a ta miała zakończyć się na bezpiecznej pozycji instruktora gimnastyki. Kiedy poranne słońce oświetlało dziedziniec szkoły, zaspani uczniowie ustawiali się w idealnych szykach, a ojciec wchodził na boisko i mrużył oczy. Kadeci na dźwięk jego gwizdka wyciągali w górę ramiona i zginali się w skłonie. Każdy instruktor gimnastyki dyryguje ruchami kolan, ale tylko ten jeden w całym Trieście codziennie owijał kogucią pierś kilkoma warstwami stroju. Szybciej odwołano by poranny apel niżby oficer von Frosche zapomniał o ocieplanej kamizelce pod mundurem. Szybko założył rodzinę i marzył o trzech silnych i wysokich synach, podobnych do jego udanych braci, którzy pomadowali wąsy i zachwycali krzepą. Niestety żona o włosach jasnych i delikatnych jak pajęczyna rodziła mu córkę za córką. Pierwsza była Trutka, później ja, po mnie Greta, a na końcu Gracja, która umarła po roku. Każdej dano imię na „g”, bo matka wybrała dla nas najpiękniejszą literę alfabetu, literę, w której można zamieszkać. Kolistość łuku to była nasza ściana, a na półeczce miałyśmy kłaść przed snem łańcuszek z krzyżykiem i obrączkę. Ta wróżba się mamie nie udała, bo Gertruda nie zdążyła wyjść za mąż, a ja w porę uciekłam przed miłością. Ojciec i matka żyli w doskonałej harmonii, okręgi ich dni nigdy nie nachodziły na siebie. Podejrzewam, że dotknęli się tylko cztery razy i z każdego dotknięcia rodziła się jasnowłosa dziewczynka. Chociaż właściwie były punkty wspólne – niedzielne podwieczorki, kiedy mama piekła ciasto z jabłkami. Recepturę spisała podobno nasza babcia i mama pilnowała kartki z odręcznie wypisaną gramaturą składników jak najdroższego dokumentu. W niedziele mama odprawiała kucharkę i zamykała się w kuchni, by przypilnować pieczenia. Na krok nie odstępowała piecyka, jakby siedzenie przy cieście sprawiało, że wszystko skończy się po jej myśli. Gdy otwierała drzwi i wchodziła do salonu, niosąc na paterze obsypany cukrem pudrem jabłecznik, siedzieliśmy już przy stole, wstrzymując oddech. Ojciec sięgał po widelczyk i pierwszy zjadał swój kawałek, po czym oblizywał palce i dziękował matce mówiąc: „Anno, twoje dzieło dowodzi istnienia Boga”, po czym kłaniał się nam jak przełożonym i wychodził do swojego gabinetu, by  spędzić tam długie, samotne godziny na lekturach i studiowaniu map monarchii. A my miałyśmy naszą samotność, przeżywaną we trzy. Czesałyśmy włosy, czytałyśmy wiersze, wyszywałyśmy, rwałyśmy kwiaty do wazonów i ciągle pytałyśmy mamę o jej młodość i chłopców. W naszej mamie kochali się wszyscy, bo, jak mówiła, miała nogi z marmuru. Bardzo cenne. Jej ojciec odpędzał po kolei amantów, bojąc się, że przychodzą po posag, a nie po serce. Dlaczego dziadek zgodził się na ślub z Austriakiem, nie wiedziała nawet ona sama. Po kilku miesiącach zalotów i tańców, wysoki blondyn wszedł do domu z teką dokumentów  i zamknął się z dziadkiem w salonie, a gdy po godzinie wyszli, dziadek oświadczył, że za miesiąc w parafialnym kościele przekaże Albertowi rękę Anny. To zdanie brzmiało jak umowa najmu lub jak oświadczenie o przekazaniu majątku. Babci w tej opowieści nie ma, pewnie już skubała przepiórki na wesele, bo mięso lubi bez pośpiechu poleżeć w marynacie.

Mieszkanie w Trieście było naszym trzecim domem. Nieustannie nas przenosili, bo ojciec nie nadawał się do pracy frontowej. Na nasze szczęście. Rodziny generałów pękały po bitwach, turlały się po kraju jak rozbite szkło. Jak któremuś tylko rękę odjęto, płakali ze szczęścia. Jeśli któryś ogłuchł od huku dział, palili łaskawym świętym świeczki. A nasz ojciec szedł wolniutko przez historię, pokasłując i osłaniając czym się da słabe żebra. Jednak wszystko na nas czekało, ścieliło się, byśmy wpadły do środka i nie mogły się wygramolić. Tamte żony i córki nabierały doświadczeń, umiały obchodzić się z rannymi, latami zaprawiały się w samotności, miały swoje sposoby na zalegających w łóżkach mężczyzn, którzy – jak twierdziły – zmieniają się całkowicie i stają trudniejsi niż malutkie dzieci. U nas wciąż brzmiał beztroski fortepian, co lato przybywało sukienek i co niedzielę stygł jabłecznik, rozdłubywany widelczykiem przez pana domu.

Wszystko zmieniło się w czwartek, pamiętam ten dzień bardzo dokładnie. Marta rozwieszała właśnie pranie w ogrodzie. Była tak niska, że musiała stawać ma małym stołku, by dosięgnąć do napiętego sznura. Co chwilę przesuwała stołek, wchodziła na niego i szybko schodziła, a my, jak to miałyśmy w zwyczaju, podglądałyśmy ją przez szerokie okna salonu. W połowie pracy zwykle wybiegałyśmy do niej, żeby pomóc przy naciąganiu pościeli, prześcieradeł i poszew, a Marta wiedziała, że przybędziemy z pomocą, bo czasami, nie odwracając się, machała do nas, wyciągając w górę rękę. Kiedyś odmachał jej listonosz, myśląc, że go pozdrawia. Śmiałyśmy się z tego przez długie dni. Tamtego dnia głośno zastukano do drzwi i matka poszła otworzyć. Rozmawiała z kimś długo, ale nie wprowadziła gościa do salonu. Potem od razu poszła do gabinetu, z którego przechodziło się do sypialni. Tam, zawinięty w grubą kołdrę, leżał jej mąż, który z tygodnia na tydzień malał i kruszał. Już prawie nie wstawał z łóżka, okrutnie kaszlał i gardził nawet rosołem. Codziennie któraś z nas przychodziła do niego z tacą i cierpliwie starała się nakarmić tatę. Zaciskał usta, odwracał głowę i nie reagował na prośby, by usiadł jak człowiek i dał kurze szansę. Albert von Frosche postanowił nie jeść, a ponieważ braku charakteru nie można mu było odmówić, chudł jak się patrzy. Gdy był sam w sypialni, z dumą podnosił w górę ramiona i oglądał coraz wyraźniejsze żyły i rozwątlone leżeniem mięśnie. Uśmiechał się, gdy po wstaniu nie dawał rady podejść do stolika z pocztą. Kolana uginały się pod nim jak pod rozweselonymi kompanami, których dowódca każe odprowadzić do domu po zbyt długiej biesiadzie.

Tamtego czwartku matka wbiegła do ojca na paluszkach, szybko zamknęła drzwi i nie wychodziła przez kilka godzin. Podsłuchiwałyśmy, a jakże. Ton głosów był spokojny, a dźwięki dochodzące zza drzwi brzmiały tak, jakby się nad czymś gorliwie naradzano. Nazajutrz przy śniadaniu zastałyśmy matkę w błękitnej, niedzielnej sukni (chociaż był piątek) i ojca ubranego w wizytowy garnitur.

–  Dziewczęta zjedzą w drugim pokoju – powiedziała Marta, zanim zdążyłyśmy usiąść na swoich miejscach. – Państwo proszą o ciszę i chwilę samotności przed wyjściem.

Spojrzałyśmy na siebie rozbawione, zupełnie nie podejrzewając, że ten dzień, który obudził nas mocnym zapachem kawy i smażonych jajek, właśnie zamyka czas beztroskiego dzieciństwa. Wszystko stało się tak szybko, że nawet nie zdążyłyśmy zebrać myśli ani odpowiednio przygotować się do drogi. Tuż po obiedzie do domu wbiegli rodzice i rzucili nam tylko jedno rozpaczliwe zdanie:

–  Wybierzcie, która z was pójdzie oddać kota Witzenschutzom.

Dopiero na pokładzie potwornie wolno wlokącego się statku dowiedziałyśmy się, co zaszło i jakie kroki przedsięwziął nasz szanowny tatuś. Leżenie w łóżku i odmawianie chodzenia do pracy nie wzięło się znikąd. Ojciec, przeżywszy czterdzieści dziewięć październików, czyli przekroczywszy wiek, który od dziecka uważał za granicę starczego uwiądu, postanowił zdobyć się na pierwszy i ostatni, jak sądził, akt zawodowej śmiałości i, ni mniej ni więcej, buchnął z gabinetu dyrektora szkoły jego srebrną papierośnicę. Sprawa rozeszłaby się po kościach, bo przedmiot miał jedynie wartość sentymentalną, inicjały na wieczku dawno się zatarły, a gumki na tytoń nie trzymały porządnie, więc dyrektorowi papierośnica służyła tylko za ozdobę biurka. Gdyby Albert to wiedział, zabrałby coś innego, a cennych przedmiotów w pokoju 21 nie brakowało. Franciszek Knabe kolekcjonował bowiem obrazy, miał bogaty zbiór map i budował makiety śródziemnomorskich portów, a że podczas lekcji troszkę popijał, jego biurko dzwoniło wybornym zapasem trunków. Ojciec nie miał doświadczenia, prawdopodobnie nie miał także pojęcia, jak się kradnie, bo na pierwszego świadka swego zuchwalstwa wpadł, gdy wymykał się z gabinetu dyrektora. Zamiast machnąć ręką i odpędzić ucznia, wcisnął mu wygrzebany w pośpiechu banknot i na migi dał znać, że ma trzymać buzię na kłódkę. Pod koniec trzeciej lekcji cała szkoła szemrała, że stary von Frosche to złodziej. Chłopcy zakładali się o grubą gotówkę – ryzykując przy tym brak ciastek w ulubionej cukierni przez najbliższy miesiąc –  co gimnastyk schował w kieszeni. Ojciec, podejrzewając, że wszystko doszło już do dyrektora, zawiadomił sekretarkę, że bierze urlop i postanowił szybko umrzeć. Ale kto to widział, umierać na zawołanie. Tak, to umieli tylko najstarsi mieszkańcy miast. Zwykły nauczyciel nie nadaje się do takich sportów. Dzielnie przeleżał miesiąc w kołdrach z gęsiego puchu, ale nocami ruszał do spiżarni na łowy, bo w całym tym umieraniu nie był do końca gotowy na porzucenie podsuszanej kiełbasy, pikli i jabłecznika. Nie pytałyśmy, skąd u naszego niepalącego i najuczciwszego w całym Trieście ojca wziął się pomysł kradzieży. Pewnie chciał zrobić coś, co każdy człowiek odkłada na ten mityczny dzień, gdy poczuje kres życia. Jedni marzą o ucieczce w nieznane, o odszukaniu pierwszej miłości, a poczciwy von Frosche umyślił sobie zwykłą i do niczego mu niepotrzebną papierośnicę. Wiadomość, którą matka odebrała od nieznajomego gońca, była pilnym wezwaniem ich obojga do szkoły. Opowiedziała nam o tej wizycie krótko:

Weszliśmy do gabinetu, za stołem siedział pobudzony czymś Knabe i widząc nas, wskazał na makietę gigantycznego miasta, które stało przed nim, zajmując niemal cały lakierowany blat:

– Frosche, ty stary durniu, wszystko załatwiłem. Twój kolega ze szkolnej ławy przygotował papiery i od dziś jesteś niezdolny do pracy, leczysz się na gruźlicę. A to mój prezent dla ciebie. I pokazał bielutkie domki, zatokę i mosty.

– Bierzcie i jedźcie – roześmiał się głośno z przepony. – Pakuj córki i zmykaj, póki jestem dobry.

Pewnie ciekawi was, co to był za podarunek? Knabe nie dał nam byle czego, postarał się jak nigdy. W skórzanej śliskiej teczce, którą sekretarka wcisnęła wychodzącemu ojcu na odchodnym, były bilety na statek. Wyjechaliśmy tego samego dnia, a tydzień później najmłodsza Greta podniosła lornetkę do oczu i zaczęła sylabizować: I-S-S…. Mamo, nie umiem!

A matka, odpoczywająca na leżaku twarzą do słońca, powiedziała swoim spokojnym głosem, nie otwierając oczu:

–  Bo się nie starasz, Gretko, Istambuł.

Tak to jest na świecie – ciągnęła  Froszkowa – że córki dowiadują się o wszystkim na końcu. Myślałyśmy, że dyrektor szkoły chciał spełnić marzenie ojca, że zwolnienie go z pracy i regularne przesyłanie wysokiej renty otwierało przed nami wspaniałe możliwości, ale iluzja nie trwała długo. Po kilku tygodniach zamieszania związanego z szukaniem i zajmowaniem nowego mieszkania, nadszedł list ze szkoły. Ku naszemu zdziwieniu adresowany tylko do matki. Tydzień po nim kolejny i jeszcze jeden. Ojciec kurczył się w sobie, choć nie podnosił tematu, a matkę coś gryzło. Widać było, że intensywnie rozmyśla, bo często wymykała się na samotne spacery nad Bosfor i przez długie godziny patrzyła na wodę. Pewnego dnia, korzystając z okazji, że niosła oburącz wielki kosz z praniem, zamknęłyśmy się z nią w pokoju. Trutka przekręciła klucz i rzuciła:

–  Słuchamy!

Trutka znała się na przesłuchaniach, bo od dziecka tańczyła w balecie. Matka milczała bezradnie i dopiero po dłuższej chwili patrzenia na nią zauważyłyśmy, że mocno się postarzała. Włosy od wielu tygodni nie widziały rogowej klamry, sukienka wyblakła od schnięcia w ostrym słońcu, a twarz upstrzyły piegi. Skubała spracowanymi rękami brzeg fartucha i nic nie wskazywało na to, że czegokolwiek się dowiemy.

–  Dlaczego dostajesz listy?

–  Nie mogę wam powiedzieć.

I tyle. Wstała, wyciągnęła do nas dłoń i od razu oddałyśmy jej klucz. Gdy wyszła, spojrzałyśmy na siebie ze zrozumieniem, miała nad nami władzę, co trochę nas cieszyło, ale z drugiej strony straciłyśmy okazję, by uratować nieznośną ciszę w domu. Nikomu nie wolno było pytać o wyjazd, więc przestałyśmy męczyć rodziców, ale czułyśmy, że każde milczenie dotyczy Triestu. Nasz dzielny tatuś nie próbował niczego wyjaśniać, a matka pewnego dnia wyszła z domu i nigdy nie wróciła. Finał tej historii przez długie lata nie był dla nas jasny, a kiedy same byłyśmy w wieku matki i zaczęłyśmy pojmować w czym rzecz, bo znałyśmy się już na mężczyznach, nie wiedziałyśmy nawet, gdzie jej szukać. Kiedy ostatnia z nas pakowała walizkę, by na zawsze wyjechać z domu, ojciec nie starał się w tym przeszkodzić. Pozwolił odejść wszystkim kobietom. Wybrał to, w czym był najlepszy: przechodził przez swoją historię małymi kroczkami, wolniutko sunął w poprzek domysłów i faktów, nie pozwalając, by go zraniły. I nawet, gdy doczekał się prawdziwej gruźlicy, i naprawdę musiał gonić ciepłe powietrze, spędzając długie miesiące na riwierze i w lecznicach, ratował się zbawiennym działaniem regularnie powtarzanych czynności. Umarł jako szanowany pedagog, a pod koniec życia nikt z jego otoczenia nie był pewien, czy von Frosche miał kiedykolwiek rodzinę. Za trumną szedł tylko konsjerż i kilkoro sąsiadów. Nikt z nich nie wiedział o słabości ojca do jabłecznika.

 

(Prezentowany tekst pochodzi z przygotowywanej książki.)

#NumerDlaMarianki

Trudno wyobrazić sobie Poznań bez literatury, ale jeszcze trudniej wyobrazić sobie literaturę w Poznaniu bez Marianny Jaworskiej. Marianka to jednak nie tylko niesamowita profesjonalistka i współtwórczyni wszelakich wydarzeń. To też po prostu wspaniała towarzyszka (nie)literackich rozmów – głos zawsze szczery i życzliwy, choć nie zawsze łagodny (ile to razy stawiani byliśmy przez nią do pionu!). Osoba zawsze pomocna – od codziennych drobiazgów po rzeczy mniej drobiazgowe.
Teraz siły się odwróciły. Kłopoty zdrowotne Marianny stwarzają okazję, by tym razem pomóc jej. Dlatego przyjaciele i przyjaciółki, znajome i znajomi Marianny skrzyknęli się, by niniejszy numer zadedykować tej, która wytrwale i dzielnie wraca do zdrowia. Honoraria związane z powstaniem numeru przekazane zostaną na zbiórkę, która ten powrót ułatwi. Jeśli ktoś chciałby do nas dołączyć, to może zrobić to tutaj: https://rehabilitacjaopole.pl/subkonta/pl/aboutus/view/533

Marianko – trzymaj się!