Nie wszystkim podoba się ta nowa kultura. Rozmawiałam z dyrektorem firmy, która ze swoim popularnym domowym sprzętem fitnessowym starała się dotrzeć do starszych konsumentów. Grupa ta czuła się sfrustrowana, ponieważ zaludniający siłownie milenialsi, demonstrujący swoje idealne ciała i kolekcje od Lululemon, budzili w niej uczucie niepewności. W domu nikt nie krytykował ich przeciętnych ramion, nie mówiąc o złachanym T-shircie z czasów studiów. Twierdzili, że tęsknią do lat dziewięćdziesiątych, kiedy „ludzie nie wstydzili się wyglądać na siłowni byle jak”.
Luksusowy marketing w branży wellnessu dziwi najbardziej, gdy odnosi się do dbałości o własne potrzeby, którą zredukowano do garści błyskotek mających zwabić zamożne kobiety. Firmy próbują nas przekonać, że ich produkty są niezbędne, by się zrelaksować, żerując na naszej (wywołanej niedostatkiem snu) bezbronności. Tymczasem nie istnieje jeden sposób na obniżenie stresu: każdy z nas dźwiga własne brzemię i ma swoje ulubione sposoby odprężenia.
Barbara Riegel, profesor biobehawioralnych nauk o zdrowiu na Uniwersytecie Pensylwanii i czołowa badaczka self-care, uważa, że większość reklamowanych rozwiązań to techniki przynoszące jedynie chwilową poprawę. Prawdziwa troska o siebie, wedle jej profesjonalnej definicji, ma więcej wspólnego z podtrzymywaniem zdrowia fizycznego i psychicznego, z uwzględnieniem odżywiania, higieny snu, ćwiczeń fizycznych i kontroli symptomów chorób. Z pewnością nie wymaga ona odjazdowego wyposażenia i najmodniejszych butikowych treningów. „Dbałość o własne potrzeby została zawłaszczona przez marketing – mówi Riegel i dodaje, że jej zagranicznych kolegów po fachu zaskakuje gadanina o oczyszczaniu twarzy czy o nowinkach technologicznych. – To zjawisko amerykańskie”.
Inni eksperci z branży potwierdzają, że choć wellness jest trendem światowym, to, co dotyka amerykańskie kobiety, to szczególny przypadek. To mania niemająca odpowiednika w krajach europejskich, gdzie panuje większa równowaga między pracą a życiem osobistym, społeczeństwa są nastawione bardziej wspólnotowo, a system opieki zdrowotnej jest lepiej rozwinięty (lub bardziej znacjonalizowany). W niektórych państwach funkcjonują rozwiązania wspierające dbałość o własne potrzeby. W Szwecji na przykład stworzono dostępną dla wszystkich, działającą okrągłą dobę gorącą linię obsługiwaną przez pielęgniarki, by reagować na mniej pilne problemy zdrowotne obywateli. Pewien włoski uczony powiedział mi: „Odbywamy z przyjaciółmi lub ze współpracownikami dwugodzinne lunche przy świeżo przygotowanych potrawach i mamy cztery tygodnie płatnego urlopu. Nie jestem pewien, czy mój kraj potrzebuje tego całego wellnessu”.
Dbanie o siebie nie wymaga zajęć SoulClass, zakupowych szaleństw w Sephorze ani wyjazdów do azylu na Bali. Co ciekawe, znaczna część tych kosztownych rozwiązań zniknęła jak zdmuchnięta w czasie pandemii COVID‑19. Kobiety szybko się zorientowały, że taki sam efekt przynoszą czasem skromniejsze, tańsze aktywności w rodzaju pieszej wędrówki.
Komercjalizacja z jednej strony wypacza inicjatywy zdrowotne i zniechęca tych, których nie stać na wymyślne produkty. Z drugiej jednak strony aspekt aspiracyjny skłania wiele osób, by się zaangażować. Dawniej w weekendy bywałam ze znajomymi na podlewanych alkoholem brunchach – dziś chodzimy na jogę. To nie jest gra o sumie zerowej. Bez względu na to, czy pobudki są szlachetne, w dzisiejszych czasach więcej kobiet skupia się na swoim zdrowiu. Stało się to przyjemnością. Czymś fajnym. Czymś, co sprawia radość. Przestało być mordęgą, za jaką kiedyś to uważałyśmy. Dziś kobiety zamiast torebki mogą wykupić abonament w apce medytacyjnej albo spędzić niedzielę na siłowni zamiast w galerii handlowej. Być może dzięki temu, że powstał rynek na takie usługi, dowiadują się o istnieniu rozwiązań, które naprawdę mogą im pomóc. Najlepszym przykładem jest tu chyba zdrowie psychiczne. Na przestrzeni zaledwie kilku lat dobrostan psychiczny z tabu stał się przedmiotem szerokich dyskusji. Następnie, gdy w efekcie postępu technologicznego terapia i grupy wsparcia stały się dostępne na wyciągnięcie ręki, dziedzina ta się rozwinęła, sięgając daleko poza grono typowych odbiorców.
W miarę jak wellness zyskuje popularność, coraz więcej osób domaga się do niego dostępu, a z czasem wprowadza rozwiązania odpowiadające swoim specyficznym potrzebom.
Opisywałam jogiczną kooperatywę stworzoną przez pracowników BIPO C [czarnych, rdzennych i kolorowych] z południa L.A. oraz apki psychologiczne umożliwiające dostęp do terapeutów członkom zaniedbanych społeczności. Nie można już powiedzieć, że wellness adresowany jest wyłącznie do pewnych grup społecznych: do imprezy dołączyły kolejne kategorie. Nawet rozwiązania powstałe w wyższych warstwach można zaadaptować na użytek innych potrzebujących. Pewien badacz branży nazwał to w rozmowie ze mną „skapywaniem wellnessu”.
Weźmy Timeshifter, spersonalizowaną apkę do kontrolowania jet lagu, początkowo używaną przez podróżujących biznesmenów, zawodowych sportowców i osoby pragnące wykorzystać każdą godzinę podróży. Obecnie firma pracuje nad rozpropagowaniem swojej wellnessowej aplikacji wśród pracowników zmianowych narażonych na szczególne zagrożenia dla zdrowia, w tym na zwiększone ryzyko cukrzycy, chorób serca, a nawet niektórych nowotworów wskutek zaburzenia rytmu okołodobowego i braku snu. To ludzie zatrudnieni w branży wytwórczej, budowlanej, w firmach kurierskich, górnictwie, wojsku i opiece zdrowotnej; pielęgniarki, żołnierze oraz tirowcy narażeni na zaśnięcie za kierownicą, co zwiększa ryzyko śmiertelnego wypadku podczas powrotów do domu. W wielu z tych zawodów pracuje znaczny odsetek kobiet – na przykład w pielęgniarstwie, gdzie nocne zmiany są normą.
Luksus jest punktem odniesienia do pewnego stopnia. Większość mediów prezentuje wellness przez pryzmat bardzo szczególnej warstwy społecznej, co może zwiększać dyskryminację z powodu wieku, sprawności fizycznej i pozycji społecznej. Lecz przeciętny bywalec siłowni nie jest właścicielem mieszkania „przystosowanego do dobrego snu” ani nie przychodzi na trening, żeby się wywyższać. Siłownie (i ulice) zapełniają ludzie wszelkich odcieni skóry, środowisk i zawodów. Większość chce się po prostu trochę poruszać lub pozbyć się napięcia po tygodniu przesiedzianym na biurowym krześle.
[…]
Maggie Holub zaczyna pracę codziennie o szóstej rano, doglądając kukurydzy i soi na swojej dwustuhektarowej farmie w Scribner w stanie Nebraska. Urodziła się tu i wyrosła, rolnictwo ma we krwi. Wychowywała się z prosiakami i kurczakami. Majstrowanie przy systemach nawadniających i nawożeniu upraw to jej druga natura. Nie spodziewała się jednak, że przejmie prowadzenie gospodarstwa już jako dwudziestolatka; zamierzała wrócić na rodzinną farmę, kiedy jej ojciec przejdzie na emeryturę. Niestety w 2014 roku zmarł na raka mózgu w wieku zaledwie pięćdziesięciu jeden lat, co przyśpieszyło sukcesję. Holub z okazjonalnej pomocniczki stała się farmerką w trzecim pokoleniu. Dziś serdeczna i otwarta Maggie obsługuje i naprawia wszystkie maszyny w gospodarstwie oraz przewozi całe ziarno na dwóch półciężarówkach z przyczepami.
Ale ma też inną pasję, którą coraz częściej dzieli z innymi: fitness.
Trzy razy w tygodniu pakuje wieczorem na przyczepę hantle, maty do jogi i inne wyposażenie do ćwiczeń. Cel? Dowolne miejsce w okolicy, gdzie brak zorganizowanych zajęć. Jako wyszkolona instruktorka Holub prowadzi mobilną siłownię, rozstawiając się w sąsiednich miasteczkach, w których nie ma nie tylko obiektów sportowych, lecz nawet szerokopasmowego internetu. Miejscowi nie mogą dołączyć do zajęć fitnessowych poprzez streaming ani kupić pelotonu. „Wokół dużych miast na każdym rogu można znaleźć siłownię otwartą o dowolnej porze – mówi Holub. – U nas tego nie ma”. W miesiącach letnich prowadzi treningi siłowe cardio na otwartym powietrzu. Zimą wyszukuje pomieszczenia w rodzaju szkolnych sal gimnastycznych lub ośrodków kultury.
Ktoś z zewnątrz mógłby sądzić, że mieszkańcy wsi nie potrzebują grupowych zajęć fitnessowych, skoro żyją za miastem. Lecz osoby z izolowanych osad często są zagrożone chorobami. Po pierwsze, w wielu okolicach brakuje chodników, ścieżek rowerowych czy oświetlenia, co budzi uzasadnione obawy o bezpieczeństwo. Albo przez pół roku ziąb przenika do kości i nie można komfortowo biegać czy spacerować. Nie mówiąc o tym, że niektórzy po prostu nie lubią spacerować ani biegać. Potrzebują grupy, żeby ich motywowała.
W społecznościach rolniczych kultura fitnessu bywa stygmatyzowana. Farmerzy nierzadko uważają, że niepotrzebne im ćwiczenia, skoro cały dzień pracują fizycznie w polu. Inaczej rzecz ma się jednak z osobami z ich otoczenia, partnerami lub dziećmi, którym brak dostatecznej ilości ruchu. Kiedy Holub zjawia się w okolicy, licząc sobie tylko dwa dolary za zajęcia, nie mają wymówki, by nie wziąć w nich udziału. Przychodzi do niej mnóstwo ludzi, w tym wiele kobiet. Przybywają poćwiczyć i pobyć w towarzystwie – brakuje im kontaktu z innymi, bo często są silnie izolowani. „Na wsi w Nebrasce trzeba zadać sobie trochę trudu, żeby pobyć lub spotkać się z sąsiadem”, mówi Holub.
Farmerzy to jedna z licznych grup próbujących się przebić ze swoimi potrzebami. Mają nawet własnych influencerów znających specyfikę rolniczych społeczności. Na przykład mogą nie być zainteresowani weganizmem czy dietami opartymi na roślinach, jeśli hodują bydło, a ich bliscy lubią mięso. Ich posty w mediach społecznościowych częściej są ozdobione zdjęciami imprez przy grillu i piwie niż tostów z awokado i mleka migdałowego. Jak to ujął pewien fitfluencer i właściciel farmy mlecznej: „Chciałem pokazać innym, że można jeść nabiał, osiągać pożądane rezultaty i przy okazji czuć się świetnie”.
Kobiety z farm mają inne problemy niż pracownice korporacji z wielkich miast. Zamiast okropnego szefa i męczących zebrań zmagają się ze złą pogodą i z psującymi się maszynami. Muszą gorączkowo żonglować obowiązkami takimi jak karmienie zwierząt gospodarskich i prowadzenie domu. W poście opisującym, jak ważna jest dbałość o własne potrzeby, jedna z nich napisała: „Troszczymy się o dobrostan zwierząt, wkładamy serce w składkowe imprezy w kościele i lokalne imprezy dobroczynne. Zamartwiamy się pogodą, cenami na rynkach i popytem konsumentów. Przez większość czasu oddajemy to Bogu i nalewamy sobie kolejny kubek kawy. Lecz nieważne, ile razy podgrzejecie kubek w mikrofali […], jeśli go nie dopełnicie, nie zdołacie w nieskończoność z niego nalewać”.
Gdy mowa o inicjatywach zdrowotnych, nie brak niezależnych pionierów wytyczających nowe szlaki. Choć w Miami mieszka liczna populacja latynoska, praktycznie nie ma zajęć jogi po hiszpańsku. Dwujęzyczna nauczycielka Rina Jakubowicz pamięta słowa pewnej Latynoski: „To dla białych, nie dla nas”. Inne osoby wyrażały obawę, że to praktyka religijna sprzeczna z ich wyznaniem. Lecz Jakubowicz wyczuła zainteresowanie. Zorganizowała więc kurs dla dwujęzycznych instruktorów jogi, który zyskał z czasem akredytację Yoga Alliance. Pierwsza grupa uczniów składała się ze sprzątających i z kucharzy zatrudnionych u pracodawcy Jakubowicz, właściciela studia. „Nie sądzili, że będą mogli robić w Stanach cokolwiek poza sprzątaniem domów. To naprawdę dało im poczucie upodmiotowienia – wspomina Jakubowicz, która od tamtej pory poprowadziła kilka szkoleń. – Byli ogromnie wdzięczni, że ktoś zechciał poświęcić czas, by ich uczyć i nawiązać z nimi relacje, zamiast postrzegać ich jedynie jako siłę roboczą. Teraz sami mogą uczyć”.
Obraz zaczyna się zmieniać. Rozmawiałam z czarnymi kobietami, które prowadząc zajęcia jogi, puszczają rap zamiast tego, co nazywają „muzyką zdychających wielorybów”. Noszą luźne T-shirty z nazwami grup hip-hopowych zamiast kreacji od Lululemon. Stowarzyszenie Czarnych Nauczycieli Jogi (Black Yoga Teachers Alliance), organizacja non profit dla profesjonalistów, liczy setki członków, a jej strona na Facebooku ma sześć tysięcy obserwujących. Jej zarząd twierdzi, że wciąż można zrobić więcej, jeśli chodzi o reprezentację i dostęp, ale patrzy w przyszłość z optymizmem.
To tylko garść spośród niezliczonych innowacyjnych inicjatyw w branży fitnessu, choć możliwe, że nigdy o nich nie słyszeliście. Jeśli kojarzycie wellness z nieprzytomnie drogimi butelkami soku, to zapewne po części dlatego, że ich reklamy zalewają Instagrama i masowe media. Poczytajcie lokalne wiadomości albo przejrzyjcie grupy facebookowe z waszej okolicy, a znajdziecie multum niezależnych inicjatyw na rzecz zmniejszenia luki zdrowotnej. Ważne, by o nich pamiętać, zanim potępimy w czambuł całą branżę. Kwestia jest złożona: są dobrzy, są i źli. Robimy kilka kroków naprzód, potem jeden lub dwa wstecz.
Wellness – ten prawdziwy – nie wymaga fantazyjnych przyrządów zachwalanych przez olśniewające gwiazdy albo w klubach, gdzie spotykają się bogacze. Społeczeństwo zaczyna zdawać sobie z tego sprawę.
Fragment książki Riny Raphael „Ewangelia wellnessu. Fałszywa obietnica dobrostanu”, która w przekładzie Hanny Pasierskiej ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Czarne. Wydawnictwu dziękujemy za współpracę przy przedruku.