Nr 8/2025 Na teraz

Alicja w Krainie Koszmarów

Piotr Dobrowolski
Teatr

Być może niektórzy, podążając za galopadą zaskakujących spotkań i przedziwnych przygód tytułowej bohaterki „Alicji w Krainie Czarów”, doświadczają dezorientacji lub zagubienia. Jestem w stanie to zrozumieć. Sam jednak, kiedy zaglądam do wnętrza króliczej norki, zwykle dobrze się bawię. Nie znajduję tam powodów do smutku, a najokrutniejsze nawet zapędy Królowej Kier nie napawają mnie lękiem. Przeciwnie – dezynwoltura Alicji, niemal nigdy nietracącej dobrego samopoczucia i celnym słowem piętnującej absurdy świata, w którym się znalazła, uzbraja mnie w argumenty przeciwko tyranii, głupocie i przemocy. Czy – zgodnie z sugestią Macieja Słomczyńskiego, którą umieścił w przedmowie do swojego tłumaczenia powieści Charlesa Lutwidge’a Dodgsona, znanego pod pseudonimem Lewis Carroll – ciągle czytam tę powieść jak dziecko? Jeśli tak, po części odpowiada za to pewna kaseta magnetofonowa, odsłuchana przeze mnie niezliczoną liczbę razy. Nagrana na niej bajka muzyczna z 1977 roku, oparta na scenariuszu napisanym na podstawie „Alicji…” przez Antoniego Marianowicza, w której obsadzie znaleźli się Magdalena Zawadzka, Piotr Fronczewski, Marian Kociniak czy Irena Kwiatkowska, wryła mi się w pamięć tak głęboko, że do dzisiaj mogę cytować cały jej tekst. To jeden z magicznych portali, pozwalających mi na powroty do mojego wewnętrznego dziecka. Dowcip, poczucie humoru, rezolutność i pewność siebie kilkunastoletniej bohaterki wciąż mają dla mnie moc rozładowywania potencjalnych napięć oraz łagodzenia możliwych konfliktów.

Ale, jak już wspomniałem, można czytać „Alicję…” inaczej. Zdenka Pszczołowska, przygotowując spektakl oparty na motywach powieści Carrolla, zmieszała różne jej elementy. Zrezygnowała przy tym z nieoczywistej, wewnętrznej logiki, jakiej podporządkowana była pierwotnie kompozycja tej książki, oraz wyeksponowała i wzmocniła, obecne w niej jedynie domyślnie, minorowe nastroje i znaczenia, które sam tak chętnie pomijam. W przedstawieniu, które Pszczołowska zrealizowała na dużej scenie Teatru Nowego w Poznaniu, fantastyczne postaci przypominają nas samych w momentach znaczonych kryzysami: frustracją, presją, przemocą czy zwątpieniem. Chaos chwieje fundamentami Krainy Czarów, boleśnie przypominającej znany nam świat, który – ostatnio wyraźniej niż kiedykolwiek, odkąd sięgam pamięcią – nie podlega już żadnym jasnym, porządkującym go regułom. W spektaklu bajkowość zastąpiona została przez senny koszmar, a po sile Alicji, będącej zasługą jej wyobraźni, zostało tylko wspomnienie zachowane w pamięci tych teatralnych widzów, którzy pamiętają pierwotną wersję wyjściowej opowieści.

Wystawiona w Teatrze Nowym w Poznaniu „Alicja…” nie jest jednak adaptacją słynnej powieści Carrolla. Autorską inwencję reżyserki, która przygotowała scenariusz tego spektaklu wspólnie z zespołem aktorskim, przy współudziale grupy eksperckiej złożonej z uczennic i uczniów jednego z poznańskich liceów, sugeruje już jego podtytuł – „Remix”. To znak – bardzo częstej w polskim teatrze ostatniego ćwierćwiecza – dramaturgicznej praktyki adaptacyjnej, którą zasłynął między innymi Jan Klata, podpisujący się czasem nie tylko jako reżyser, ale także autor „sampli i skreczy mentalnych” swoich spektakli. Pszczołowska poszła śladem starszego kolegi: postaci literackiego pierwowzoru i kilka scen z ich udziałem wrzuciła do miksera, odwirowała znaczną część humoru, zagęściła możliwe, choć niejednoznaczne odniesienia do tematów społecznych, a powstałą tak zupkę z apetycznych składników przyprawiła kilkoma ziarnami gorczycy, po czym wylała z chlustem na scenę Teatru Nowego. Powstało dynamiczne, kolorowe graffiti – na pierwszy rzut oka bardzo atrakcyjne, ale niezbyt komunikatywne i czytelne. Można było się spodziewać, że zwariowanej, podbitej absurdem fabule „Alicji…” nie będzie służyć dodatkowe miksowanie, a czyste smaki cudownych postaci, znakomicie kreślonych w tekście, skrzących się językowym humorem sytuacji oraz dialogów nie potrzebują dodatków ani uwspółcześnień. To kolejny – w polskim teatrze, jak i w dorobku Pszczołowskiej, wliczając w to „Woyzecka” zrealizowanego przed dwoma laty na tej samej scenie – spektakl „przedobrzony”. A lepsze, o czym wiadomo zapewne też w Krainie Czarów, jest wrogiem dobrego.

Reżyserka konsultowała się w trakcie prób z ekspercką grupą licealistek i licealistów, którzy – co znalazło wyraz w rozmowie umieszczonej w programie przedstawienia – wyrażali potrzebę poważnego traktowania ich osób z ich kategorii wiekowej przez artystów adresujących do nich swą twórczość. Czy właśnie ta wskazówka skłoniła Pszczołowską do zaakcentowania mrocznych sensów, wyłaniających się spomiędzy zdań powieści? Nie wiem, choć nie miałbym nic przeciwko takiej perspektywie, gdyby tylko pod powagą została chociaż odrobina celnego humoru, zabawny absurd nie został sprowadzony do popularnej tezy o systemowej opresji, a dążenie do pogłębienia przypadkowości kolejnych zdarzeń, i tak silnie obecnej już w oryginalnej fabule Carrolla, nie zamieniały prezentacji w następstwo kolejnych, dezorientujących mnie scen z udziałem zastraszonych albo despotycznych postaci. Osią poznańskiego spektaklu jest zagubienie bohaterki w pozornie barwnej, ale podszytej mrokiem i smutkiem, zbiurokratyzowanej Krainie Czarów. Jego atutem – pomysłowe i konsekwentne prowadzenie fantastycznych bohaterek i bohaterów, świetnie granych przez bardzo pomysłowo ucharakteryzowane aktorki i aktorów. Największą z wad, które niweczą wspaniałą pracę obecnego na scenie zespołu – celowa dezorientacja widzów. A grzechem pierworodnym – sprowadzenie metaforycznego tekstu Carrolla do konkretu, który okazał się nie dość nośny, by zapewnić stabilne oparcie dla prezentowanej opowieści. Chaotyczna kompozycja, burząca niecodzienną, oryginalną, ale jednak precyzyjną logikę literackiego pierwowzoru, pozbawiła mnie lwiej części przyjemności, towarzyszącej zwykle moim spotkaniom z Alicją, Księżną, Kapelusznikiem czy Kotem z Cheshire.

Fot. Klaudyna Schubert

Na scenie są dwie Alicje. Ta, którą gra Weronika Asińska, jest młodsza i poprowadzona została tak, że zachowuje nieco luzu, uroku i naiwności. Umie jeszcze wierzyć w dobre intencje spotykanych osób, przyjmując ich słowa i ufając wypowiadanym przez nie deklaracjom. W świecie stworzonym przez Pszczołowską nic jednak nie jest szczególnie proste – już w jednej z pierwszych scen młodsza z Alicji nerwowo reaguje na zbiurokratyzowaną rzeczywistość. Krzykiem domaga się uwagi, sugerując, że zarzuca jej się brak umiejętności czytania. Trudno zrozumieć ten nagły, jednorazowy wybuch. Mnie skojarzył się z niezgodą na lekceważenie głosu kobiet w patriarchalnym społeczeństwie. A może był sugestią buntu licealistów, od których oczekuje się czytania ze zrozumieniem? Mam nadzieję, że przesadzam, choć „Alicję…” Carrolla rozumiem inaczej od twórczyń i twórców spektaklu. W kolejnych scenach Alicja Asińskiej nieszczególnie się wyróżnia spośród innych – fascynujących i bajkowych – bohaterów i bohaterek przedstawienia. Znacznie więcej charakteru ma alter ego tej postaci. Druga Alicja, grana przez Marię Rybarczyk, elektryzuje – wydawałoby się – bez większego wysiłku wspaniałej aktorki. Szkoda, że powierzona jej rola oparta jest głównie na zagubieniu, zgorzknieniu i nieufności wobec innych. Tam, gdzie jej młodsza wersja reaguje entuzjazmem – powątpiewa. Postać Rybarczyk ustanawia ramę całego przedstawienia, które zaczyna się od jej sporu z osobą w urzędniczym okienku. Tytułowa bohaterka chce się dowiedzieć, dlaczego nie ma jej w systemie. Niewpisana w rejestry nie może załatwić żadnej sprawy. Zagubiona krąży po urzędach, próbując odnaleźć się w rzeczywistości, a swoje nazwisko – Alicja Liddell – w rejestrach. Jak można się domyślać, nie jest to łatwe. Labirynty króliczej nory funkcjonują jako metafora zbiurokratyzowanej rzeczywistości polskiej opieki zdrowotnej. Kogo nie ma w wykazach – nie istnieje.

Wyobraźmy sobie próby załatwienia czegokolwiek z postaciami z „Alicji…” – skuteczność znerwicowanego Białego Królika (Dariusz Pieróg), zaspanego Susła (Paweł Hadyński), straumatyzowanego Niby Żółwia (Adam Machalica) czy otępiałego Kapelusznika (Sebastian Grek) może budzić uzasadnione wątpliwości. Wycofanie Pana Gąsienicy (Sylwester Piechura) i obojętność Kota z Cheshire (Bartosz Włodarczyk), mimo sympatii, jaką budzi on w Alicji, też raczej nie pomogą. Na własny użytek próbuję odnaleźć oparcie dla tych i innych postaci, umieszczając je w ramie sugerowanej przez sytuację, w jakiej znalazła się starsza wersja bohaterki. Możliwe, że Pszczołowska chciała ukazać różnorodność postaw, które odnajduje w społecznych interakcjach z osobami starszymi. Jeśli tak było – sprowadziłaby je do anegdoty. A może sugeruje chorobę Alicji, na przykład jakąś postać demencji, która sprawia, że zamiast realistycznych osób spotyka te niecodzienne, hybrydyczne, ludzko-zwierzęce postaci? Z takiej sytuacji – znów – niewiele wynika. Może więc odpowiedzi na te i podobne pytania nie są potrzebne?

Mam wrażenie, że w przedstawieniu Pszczołowskiej ważniejsze od zrozumienia przyczyn istnienia teatralnej Krainy Czarów oraz rządzących nią reguł jest prezentacja całego wachlarza postaci w przepięknych kostiumach Magdaleny Muchy. Każda z nich ma jakiś charakterystyczny gest, tik czy sposób wysławiania się, co w przypadku niektórych ról, takich jak rola Myszy (cudowna Maria Bruni), Papużki Lori (świetna Oliwia Nazimek) czy Królowej Kier (oszałamiająca chłodem Martyna Zaremba-Maćkowska), świetnie się sprawdza. Nie mam tylko pewności, po co to wszystko i co ma z tego wynikać. Może coś przeoczyłem? Nawet jako nieuważny widz chętnie pozwoliłbym sobie na dwugodzinną wizytę w Krainie Czarów i kilka egzotycznych spotkań, pozwalających mi doświadczyć niecodziennej atmosfery. Dlaczego jednak miałbym przebywać tak długo w krainie chaosu, dezorientacji i zagubienia? Pojawienie się muzykalnej Księżnej (Michał Kocurek), brodatej niczym jednodniowa gwiazda z ubiegłej dekady Conchita Wurst, działa kojąco. Dziękuję za ten dostarczony mi przez niezawodnego Michała Kocurka – skuteczny tylko przez chwilę, ale bardzo potrzebny w trakcie przedstawienia – środek anestetyczny.

Nie jestem aż tak naiwny, żeby nie zdawać sobie sprawy, że w „Alicji…” odnaleźć można diagnozy odnoszące się krytycznie do rzeczywistości społecznej – między innymi do zaniedbań wobec dzieci, błędów systemu edukacji, podziałów klasowych, bezwzględności władzy czy ignorowania głosu osób nieuprzywilejowanych. Można czytać tekst powieści jako przykład na wycofanie się, a nawet ucieczkę dziecka poszukującego dla siebie wyobrażonej, bezpiecznej przestrzeni. Uważam jednak, że największe wartości stworzonej przez Carrolla historii to wieloznaczność i lekkość jej metafor oraz skrzący się dowcipnymi neologizmami język, którego słowotwórczą inwencję próbują oddać kolejni autorzy i autorki przekładów tej prozy. Nie zamierzam więc czytać opowieści o przygodach Alicji przez pryzmat losów pierwowzoru jej bohaterki czy oskarżeń wysuwanych od pewnego czasu wobec jej autora – niezależnie od tego, czy temu właśnie służyło umieszczenie wśród kolorowych postaci milczącego mężczyzny opisanego w programie jako Lewis Carroll (Łukasz Chrzuszcz).

Remiks, któremu realizatorki i realizatorzy spektaklu Teatru Nowego poddali „Alicję w Krainie Czarów”, pozbawił tę opowieść dowcipu, sprowadzając ją do wspomnienia erekcji Żółwia na basenie. Ograniczył też jej możliwe sensy i odniesienia, sprowadzając je do tyranii władzy i ślepoty jej sądów, ferujących z góry założone wyroki. W rezultacie spora machina produkcyjna – świetna scenografia (Anna Oramus), kostiumy i ogrom pracy zaangażowanych aktorek i aktorów – nie przyniosła najlepszych efektów. Nieprzemyślenie dramaturgii czyni nawet najlepsze pomysły reżyserskie jałowymi. Nie tracę jednak wiary w zespół Teatru Nowego i czekam na sukces reżyserski Zdenki Pszczołowskiej. Piotr Kruszczyński powierzył jej dużą scenę kierowanego przez siebie teatru dopiero dwukrotnie – zatem do trzech razy sztuka!

Zdenka Pszczołowska i zespół aktorski
„Alicja w Krainie Czarów. Remix”
Na motywach powieści Lewisa Carrolla
tłumaczenie: Bogumiła Kaniewska

reżyseria, adaptacja, scenariusz, dramaturgia: Zdenka Pszczołowska

scenografia: Anna Oramus
kostiumy: Magdalena Mucha
muzyka: Andrzej Konieczny i Myra-Ida-Van der Veen
choreografia: Oskar Malinowski
wizualizacje: Natan Berkowicz
reżyseria światła: Klaudyna Schubert

asystentka scenografki: Aleksandra Wawrzyniak
asystentka dramaturżki: Maria Bruni
asystentka i asystent reżyserki: Nicole Augustyniak, Tomasz Kozłowski
asystentka reżyserki, inspicjentka: Agnieszka Rydellek

Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu
premiera: 22.03.2025