Archiwum
10.06.2017

Wściekła SIKSA. Łykaj to

Ola Juchacz
Podskórny Poznań

PeriodFest narodził się w głowie Małgorzaty Maciaszek jako projekt edukacyjny i demitologizacyjny. Projekt, zignorowany przez liczne instytucje sztuki, ostatecznie zagościł w klubokawiarni Pies Andaluzyjski. Powstał oddolnie, bez dofinansowań, patronatów i splendoru. Jest dobra strona tej sytuacji: kameralna atmosfera, w której bez skrępowania można było rozmawiać o doświadczeniach ciała. Miało się jednak wrażenie, że impreza z takim potencjałem, paletą mądrych głów, ważnych tematów i różnorodnych formatów, zasługuje na większy rozgłos.

A było nas niewiele i nie sądzę, by była to wyłącznie kwestia słabej promocji. Tak jak instytucje nadal nie uznają tematu kobiecej cielesności za ważki i istotny (nadal wiele jego aspektów nawet nie zostało liźniętych w przestrzeni sztuki, kultury i nauki), tak też potraktowali go potencjalni uczestnicy i uczestniczki.

Sporo ich ominęło. Tydzień wykładów, warsztatów, spotkań i rozmów, koncerty, performanse, wystawa w formie instalacji mixed-medialnej – to było całościowe doświadczenie; symulacja kreująca nową formę wspólnoty kobiecej (czy udana, to już każda/y, kto był/a, sam osądzi).

Jednym z kluczowych dla mnie momentów całego przedsięwzięcia był koncert SIKSY. Nie był to występ sprofilowany do tematyki festiwalu: poza piosenką o okresie ciężko by szukać tutaj rysu edukacyjnego, na pewno nie w otoczce „bezpieczniejszej przestrzeni”. SIKSA występuje w przestrzeniach najróżniejszych: od skłotów i piwnic zapyziałych klubów, przez demonstracje i protesty, po młode festiwale z ambicją awangardową (takie jak krakowska LAVA). W Dzień Matki zagrała dla ponad trzydziestoosobowej publiczności, wijąc się tuż przy naszych twarzach, włażąc na stoliki, zagarniając przestrzeń swoją krzykliwą, jaskrawą prezencją.

Z początku trudno przebić się przez kreację SIKSY. W jej wykonaniu infantylne wyszczekanie i podwórkowy, penerski seksapil splatają się wdzięcznie w całość. Moda to już nie nowa i chyba dość oswojona – każdy chce być ziomkiem z ośki. Niektórym wychodzi to lepiej, innym gorzej. SIKSA opanowała tę pozę do perfekcji. Wypowiedzi parują autentycznością, szczególnie te, w których naśladuje ludzi ze swojego bliskiego otoczenia. To takie opowieści o wyjściu z chaty na podwórko, narzekanie pod trzepakiem, narracje czasów minionych, których nie sprzeda się przez messengera – potrzeba do nich przychylnej publiczności i możliwości języka mówionego.

Dopiero z czasem daje się zauważyć, po przebiciu przez spójną kreację sceniczną i instagramową, że SIKSA to figura, nie postać. Tak naprawdę nie jest istotne, czy wątki zawarte w tekstach są autobiograficzne; czy zawsze mówi ta sama osoba stojąca gdzieś obok społeczności, w której przyszło jej przebywać. Poziom utożsamienia z obserwacjami wokalistki (persony?) na koncertach osiąga poziom zenitu: dziewczyny słuchające kolejnych nabrzmiałych frustracją słów, szukają wzroku koleżanek i z entuzjazmem na twarzach zdają się krzyczeć w środku: „to o mnie!!!”.

Otoczka SIKSY dla niektórych może być zbyt wulgarna, drastyczna, szczeniacka. Czasem wieje od niej zdemoralizowaniem jako efektem wieloletniego bycia pomiataną. Czasem ciężko patrzy się na poziom autoagresji, jaki osiąga. Nie da się jednak zignorować ważnego we współczesnym kontekście wątku: jedno wykluczenie pozwala dostrzec kolejne. Bycie dziewczyną w tym przypadku daje bezpośredni kontakt z empatią na dyskryminację ze względu na cechę inną niż płeć.

Kiedy SIKSA wkurza się na matkę rzucającą rasistowskie teksty, naśmiewa się z kuzyna w odzieży patriotycznej albo planuje wysublimowaną estetycznie zemstę na ojcu-alkoholiku, to uderza w patriarchat jako złożony, warstwowy konstrukt. W jej wizji świata seksizm, rasizm, nacjonalizm, ksenofobia są ze sobą sprzężone i – chwała jej za to! – krytykuje te postawy bez konieczności szafowania górnolotnymi słowami. Świetnie, że ktoś w końcu udowodnił, iż nie trzeba używać „-izmów”, by jasno zakomunikować niechęć wobec ich znaczeń.

Brakowało u nas dziewczyńskiego punka, który wprost nazywałby te rzeczy. „Te rzeczy”, czyli nadużycia względem słabszych, marginalizowanych, opresjonowanych. SIKSA mówi o codziennych doświadczeniu przemocy raczej ze strony systemu niż konkretnych jednostek. Kiedy chłopak zmusza ją do seksu, to robi to cały konstrukt Mojego-Chłopaka, któremu z jakiegoś powodu chcę być posłuszna. Kiedy matka tłumaczy niechęć do czarnoskórego partnera wstydem przed znajomymi, to słyszymy o małostkowych lękach i paranojach całego społeczeństwa. Ojciec marzący o opuszczeniu rodziny po wygranej w totka obrazuje całe pokolenie osób, które karmiono wizją błyskawicznego awansu społecznego.

SIKSA obiera polskość z tych fantazmatów, warstwa po warstwie. Z każdą kolejną śmiejemy się coraz głośniej, ale gdzieś pod spodem rodzi się strach i drżenie: bo jednak bohaterką nie bez powodu jest dziewczyna. Jej pseudonim też nie jest przypadkowy: to rzadka w polskiej rzeczywistości tak silna próba odzyskania słowa, które ma wyrażać pogardę i sprowadzać jej nosicielkę do poziomu zera. Równa chyba tylko poziomem „pedałowi”, który nadal budzi zgorszenie.

SIKSA jest wynikiem frustracji, przemocy, bólu, samotności i sponiewierania. Mówi za wszystkie te, które nie mają na co dzień głosu. Wygrzebuje z każdej z nas wspomnienia, które zdążyłyśmy od siebie oddalić, bo nikt nie chciał ich słuchać. Ale idzie też krok dalej – robi z nich narzędzie walki. Walki histerycznej, emocjonalnej, chwilami popadającej w szaleństwo – ale jednak wzmacniającej grupę, jaką stają się odbiorcy i odbiorczynie jej sztuki.

Anturaż w postaci barwnych, przerysowanych strojów, prostej, agresywnej oprawy muzycznej, świetnie ustawionego głosu jest w stanie oczarować. Warstwa tekstowa schodzi się w kluczowych punktach z wizualną reprezentacją opowieści. Mowa o brutalnym, małoletnim seksie – SIKSA sama poddusza się wodą mineralną, wlewając ją sobie prosto do gardła i wypluwając w odruchu refluksu. Narracja ociera się o fetyszyzowanie zniszczonego beauty terrorem ciała – SIKSA wypnie w naszą stronę miednicę obciągniętą lycrą, jednocześnie odbierając sobie potencjał prokreacyjny i seksualny. Tekst przypomni maczystowskie zachowania sceny hardcorepunkowej względem dziewczyn – cytaty z klasyki gatunku wykrzyczy w twarz jej przedstawicielowi.

SIKSA jest więc doświadczeniem nie tyle hermetycznym, jak większość zjawisk sceny feministyczno-punkowej, ile mocno zapośredniczonym kodami kulturowymi. Nie są one jednak trudne do odszyfrowania, kiedy dorastało się w posttransformacyjnej Polsce: koniec końców niedostrzegalne niemal różnice klasowe pozwoliły nam na bliskość wspomnień. Warto to łyknąć, żeby otrzeć się o rzeczy wielokrotnie spychane do podświadomości – jednostkowej i wspólnotowej.

fot. Piotr Mleczko, występ Siksy na Lava Festival