Chciałoby się rzec, że z kinem Bruno Dumonta jest jak z winem – im starsze, tym bardziej zdaje się uderzać do głowy cierpki smak jego opowieści. Niestety w „Martwych wodach” jeden z najciekawszych reżyserów współczesnego kina poważnie namącił w proporcjach swojego trunku. W przypływie komediowego upojenia Dumont zaczął się śmiać się w swoim kinie. Szkoda tylko, że z tym uśmiechem nie jest mu do twarzy.
Ale z kinem francuskiego reżysera właściwie od samego początku był problem. Gdy w 1999 roku jego debiut („Ludzkość”) otrzymał trzy nagrody na festiwalu w Cannes, krytycy dostali nieprzyjemnego prztyczka w nos. W tamtym czasie wszyscy uczyli się takiego kina, a Dumont – ekranowy naturszczyk, który przez długie lata nauczał filozofii we francuskim ogólniaku na prowincji – bawił się w ciuciubabkę z zagubioną publicznością. To nie była zatem miłość od pierwszego wejrzenia, a wielu widzów zostało trafionych strzałą Amora dopiero, kiedy ten przestał biegać za nimi z obuchem. Przed trzema laty w serialu kryminalnym „Mały Quinquin” autor głośnej „Flandrii” zdecydowanie zmienił ton wypowiedzi, który wpłynął na jego sposób widzenia i organizacji świata; zatopił się w burlesce i klasyce kina. Produktem ubocznym tej, zdawałoby się, „dobrej zmiany” są „Martwe wody” – gombrowiczowska makabreska z sensacyjną intrygą w tle. Niebywałe, że Dumont, niczym jego ekscentryczni bohaterowie, wchodzi po raz wtóry do tej samej rzeki. Brodzi po kolana w mętnym strumieniu slapsticku, a zwiotczałe ręce dźwigają wyświechtane od wieków frazesy na temat walki lepiej i gorzej sytuowanych. Pytanie, czy wybór, jakiego powtórnie dokonał reżyser, to kompromitacja, zaprzedanie, a może objaw dojrzałości po osiemnastu latach kręcenia filmów?
Rewers erudycyjnego dramatu Dumonta, który tak często poszukiwał duchowości w kinie, w „Martwych wodach” objawia się karnawałem groteski. Francuz po raz pierwszy staje przed wyzwaniem nakreślenia społecznego krajobrazu, który zapisał się na kartach historii. Mamy rok 1910, na północnym wybrzeżu Francji zderzają się ze sobą dwie siły: rodzina van Peteghemowie, która na świat spogląda z perspektywy wyższych sfer i letniej rezydencji nad brzegiem Morza Czarnego oraz Brufortowie – zaściankowi rybacy parający się zbieraniem muli i transportem turystów na drugi brzeg zatoki. Wydawałoby się, że w tej prowincjonalnej rzeczywistości, z dala od wścibskich spojrzeń Dumontowi zależało na utoczeniu błękitnej krwi i wyłamaniu najwyższych szczebelków z drabiny społecznej. Ale nic bardziej mylnego. Autor „Wierzącej” nie pastwi się nad jedną ze stron, wcale nie stawia szczerych chamów nad snobistycznych panów. Potrafi śmiać się w twarz prostym chłopom tak samo jak arystokracji. Zapytacie, co mają na sumieniu (a może żołądku?) skromni prowincjusze? Właściwie oprócz tego, że są ludożercami, na których stole ląduje potrawka z poćwiartowanych turystów, nie mogą sobie niczego zarzucić. Podobnie jak w przypadku „Małego Quinquina”, zbrodnia, nad której przyczynami Dumont pochyla się od początku swojego romansu z kinem, zdaje się smakować mu coraz bardziej z polewą na bazie groteski.
Kamieniem węgielnym „Martwych wód” jest zatem nie tyle satyra obejmującą swoimi ramionami wszystkie warstwy społeczne, ile dziwaczna, hybrydowa mieszanka treści i formy wrzuconych do jednego worka. Dumontowi widocznie z każdą kolejną stroną scenariusza było mało i zamiast poprzestać na XIX-wiecznej gradacji narodu francuskiego, porwał się na coraz bardziej surrealistyczne twisty fabularne. Począwszy od kreślonego grubą kreską mezaliansu połączonego z wątkiem transpłciowej tożsamości, na śledztwie pary detektywów o aparycji Stana Laurela i Olivera Hardy’ego kończąc. Dumont wyjechał na skaliste plaże Flandrii cudacznym składakiem: ramę gwizdnął ze szrotu prowadzonego przez Maxa Lindera i Harolda Lloyda, pedały wykręcił z jednośladu Fernando Trueby, a kierownicę wziął w zastaw u Witolda Gombrowicza. To właśnie w tym gatunkowym grochu z kapustą pojawia się problem z odczytaniem metamorfozy jego twórczości – twórczości niegdyś żarliwej, pełnej pasji, a teraz jakby nielojalnej wobec samej siebie.
W jednym z wywiadów Dumont wspominał, że starał się znaleźć formę na ucieleśnienie wariactwa, które wyłania się w momencie, kiedy historia się wykoleja – w okresie industrializacji, wzrostu znaczenia burżuazji, kapitalizmu i podziału klasowego, gdy cztery lata później świat został postawiony na głowie przez wybuch I wojny światowej. Dzięki tym niuansom przeszłości reżyser powołał do życia całą galerię osobliwości, za którą oprócz plejady gwiazd francuskiego kina: Fabrice’a Luchini, Juliette Binoche, Valerii Bruni Tedeschi, Jean-Luca Vincenta i fantastycznych debiutantów nie stoi żaden przekaz. Są one papierowe, ich głupkowate twarze pozostają pokrzywione, niesymetryczne, sylwetki potykają się o własne nogi, toczą się po piaszczystych wydmach, a nawet unoszą się w powietrze. Poza nielicznymi momentami, kiedy pozbawieni zdrowego rozsądku arystokraci rozpływają się nad zapuszczonym krajobrazem Flandrii, bohaterowie mielą tylko językami. Za ich myślą, mową, uczynkiem i obyczajowym zaniedbaniem, nie kryje się chociażby najmniejsza alegoria, nie doprowadzają one do niczego ani wizualnie, ani narracyjnie. Dumont zapomniał, że kino jest rodzajem komunikacji, w której „osobista ekspresja” jest pociągająca tylko o tyle, o ile to, co zostało wyrażone, odnajduje i trąca jakąś strunę u widza. „Martwe wody” nie trącą jednak niczego i, co gorsza, nie sprawdzają się nawet jako komedia absurdu, którą w założeniu miały być. Innymi słowy, zamiast na bankiet z czasów la belle époque, reżyser wysłał nam zaproszenie na stypę… własnej twórczości.
„Martwe wody”
reż. Bruno Dumont
premiera: 12.05.2017