Archiwum
11.07.2016

Bembergowanie bembergiem w berg

Michał Piepiórka
Film

W ostatnim swoim projekcie Andrzej Żuławski postanowił zmierzyć się z innym polskim internacjonałem – Witoldem Gombrowiczem. Filmowy „Kosmos” stał się areną pojedynku dwóch szczególnych artystów posiadających własne uniwersa wrażliwości. Rodzima klasyka literatury rzadko trafia na ekrany zaserwowana w wersji autorskiej, a nie czołobitnej – jako punkt startowy do własnych, intelektualnych poszukiwań. Żuławskiemu przyświecał właśnie taki cel: stworzyć swój „Kosmos”. Czy mu się to udało? Było blisko, a zarazem tak bardzo daleko…

To zadziwiające, jak bardzo Żuławski trzymał się oryginału, by nadać mu inny wydźwięk i puentę. Punkt wyjścia filmu jest niemal identyczny z początkiem książki. Dwóch młodych przyjaciół – Witold i Fuchs – przyjeżdżają co prawda nie do przedwojennego Zakopanego, lecz współczesnej, nadmorskiej miejscowości we Francji. Trafiają jednak do podobnego domu, po drodze spotykając wiszącego na sznurku wróbla. Wynajmują pokój u ekscentrycznej właścicielki, spotykają piękną Lenę i pokojówkę z nietypowo wywiniętą wargą. W dziwnej posiadłości mnożą się niepokojące znaki, które prowokują przyjezdnych do rozpoczęcia małego śledztwa.

Trudno nie oglądać „Kosmosu” bez ciągłego odnoszenia się do literackiego pierwowzoru. Twórca musi być na to przygotowany, gdy bierze się za ekranizację powszechnie znanego klasyka, wielokrotnie wznawianego i wystawianego w teatrach, również tych telewizyjnych. W takiej sytuacji każde przesunięcie akcentu czy przeinaczenie wydaje się znaczące – czasem mierzi, czasem intryguje. Żuławski, choć ściśle trzyma się fabuły książki, przeinacza nieustannie, jakby czerpał z tego własną, perwersyjną satysfakcję. Przede wszystkim wypreparował całość z filozoficznych rozważań. Dziwne znaki, łączące się w głowie popadającego w paranoję Witolda, okazują się sprawą drugoplanową. Nie one dręczą bohatera. Jego kosmos – na który w książce składały się wieszane przedmioty, strzałki na ścianach i sufitach, trudne do wyjaśnienia zbiegi okoliczności – wypełniony jest czymś innym. Bohater pilnie śledzi wyimaginowane zależności i bierze udział w wykreowanej przez samego siebie grze, ale to drugoplanowy w książce wątek miłosny Witolda i Leny u Żuławskiego stał się motorem napędowym akcji.

Każdy ma własny kosmos, dlaczego więc swojego nie miałby ukształtował również reżyser filmu? To w końcu „Kosmos” Żuławskiego, nie Gombrowicza. Oryginalny, nienachalnie filozoficzny projekt pisarza twórca „Opętania” przerobił na erudycyjną grę, w którą grają bohaterowie, przerzucając się cytatami z Tołstoja, Stendhala, Pasoliniego czy Dreyera. Z tych intelektualno-błazeńskich dysput niewiele jednak wynika poza bufonadą. Momentami można się poczuć jak na imprezie domorosłych intelektualistów, którzy przeczytali kilka książek i naoglądali się starych filmów, by móc popisywać się przed swoimi równie egzaltowanymi rówieśnikami. Ponadto ekscentryzm i groteskę książki Żuławski przerobił na szał namiętności, szaleństwa i miłości. Tanatos idzie w parze z Erosem, bohaterowie miotają się w sprzecznych uczuciach, wybałuszają przekrwione oczy, rwą włosy i krzyczą. Na szczęście reżyser te wysokie tony momentami obniża, by zbliżyć się do klimatu literackiego pierwowzoru. Wtedy film wpada w klimat sztubackiej zgrywy, która łagodzi obyczaje.

Te przesunięcia zbliżają „Kosmos” do wcześniejszych projektów Żuławskiego, który z lubością zawsze oferował widzom orgie szaleństwa, miłości i śmierci. Fani jego twórczości powinni być usatysfakcjonowani, a nawet zauroczeni sposobem, w jaki te wątki zostały wydobyte z książki i zintensyfikowane względem literackiego oryginału. Inni – również ci, którzy nie znają powieści – mogą się poczuć zagubieni, wciągnięci do rzeczywistości nie tyle ekscentrycznej, ile całkowicie niezrozumiałej. Żuławskiemu brakuje przy tym konsekwencji. Momentami nadaje całości własne znaczenia, kiedy indziej podąża za Gombrowiczem – zazwyczaj wtedy, gdy może otrzymać od niego błyskotkę, odgrywającą w książce ważną rolę, a w filmie strywializowaną. Wszystkie niezrozumiałe – wsobne – fetysze i fascynacje książkowego Witolda, które układały się w jego subiektywności w jedną, kosmiczną całość, Żuławski podał jako nic nieznaczące, albo znaczące wszystko, dziwactwa. Obsesja wieszania, duszenia, wsadzania palców w usta i tym podobne ekscesy stały się ekscentrycznymi wybrykami, dzięki którym twórca mógł konfundować widownię. Żuławski chciał jedynie szokować, zwodzić, mamić – nie po to jednak, by publikę stymulować do porzucenia swoich własnych kosmosów i stanu intelektualnego odrętwienia, lecz by z niej drwić, gdy ta gubi się w pseudoznaczeniach.

Zniekształcone wargi, wiszące na sznurkach zwierzęta, stalówki wbite w skórki od pomarańczy stają się ozdobnikami, pustą formą – gębą taką samą jak powyginane w grymasie uczuciowych uniesień twarze bohaterów, którym nie wierzymy. Witold mówi w pewnym momencie, że twarze pozostałych to maski, za którymi czai się nicość. Tak samo ten film jest jedynie grą form, która skrywa brak. Całe przedsięwzięcie i odtwarzana z taką pieczołowitością fabuła książki skrywa w sobie trywialną historię miłosną – tani romans dla pseudointelektualnych pensjonarek lansujących się znajomością „Opętania”, „Mulholland Drive” i „Świętej góry”.

Berg – to słowo-klucz do zrozumienia Gombrowiczowskiego „Kosmosu”. Wydaje się, że tak samo jest z tym Żuławskiego. Berg to onanistyczne pogrążanie się we własnym wszechświecie małych przyjemności. Bergowanie praktykuje stary Leon – mąż właścicielki domu. Fabułę można interpretować jako kabotyński spektakl, stworzony przez starego zgrywusa radującego się, że zmusił wszystkich, by patrzyli na niego. Podobnie uczynił Żuławski, tworząc swój spektakl poskładany z własnych przyjemnostek i fascynacji oraz obiecując nam, że pokaże piękny widok – a wszystko, co ma do zaoferowanie, to przedstawienie kabotyna. Bembergowanie bembergiem w berg!

„Kosmos”
reż. Andrzej Żuławski
premiera: 1.07.2016