Dziś filmy rzadko angażują emocjonalnie. Zblazowani autorzy bawią się cytatami, postmodernistycznymi grami, a my – trochę już tym znudzeni – odcyfrowujemy kody, obezwładnieni siłą inercji. Niektórzy wybierają ciekawą nudę slow movies i celebrują piękne chwile. W przypadku „Franka” nie da ani delektować poszczególnymi scenami, ani tym bardziej wziąć je pod lupę, by ocenić chłodnym okiem konsumenta.
Miłośnicy dziwnej muzyki w postaci głównego bohatera rozpoznają hołd dla Chrisa Sieveya i jego scenicznego alter ego, Franka Sidebottoma. Te dwie historie – prawdziwego i fikcyjnego Franka (cóż, w zasadzie obaj są fikcyjni) – dzieli jednak wszystko. Losy zespołu Sieveya Oh Blimey Big Band, o którym dla „The Guardian” pisał były klawiszowiec kapeli Jon Ronson, to krótka sława zdobyta w latach 80. dzięki ekscentrycznemu wizerunkowi, a zwłaszcza komizmowi towarzyszącemu fatalnie wykonywanym coverom klasyków muzyki pop. Oczywiście gdy Sievey zdecydował się radykalnie zmienić wizerunek i zaprezentował zdezorientowanym fanom technicznie „udoskonaloną” muzykę, ci nie byli zachwyceni.
W przypadku „Franka” rzecz ma się odwrotnie. Uwiązany do smartfona i internetowego życia (w postaci pieczołowicie hodowanego Twittera wraz ze skromniutką grupą followersów) Jon przypadkiem poznaje zupełnie nieznany zespół Soronprfbs w momencie, gdy ich klawiszowca dopada nagły atak szaleństwa. Nasz bohater umie grać i oferuje pomoc. I choć pierwszy koncert kończy się dość pechowo, filmowy Frank decyduje się zaprosić Jona do Irlandii, gdzie zespół zamierza nagrywać album.
Jon szczerze ufa złudzeniu, że sztuki można się nauczyć, a artystą zostać w taki sposób, w jaki inni szkolą się na inżynierów czy spawaczy. Choć świetnie sprawdza się jako android za biurkiem w anonimowym biurze przekładania papierów, to mu nie wystarcza. Ten bezwstydny łakomczuch nie chce dłużej być kserokopiarką, chce zostać twórcą! W swojej naiwności przypomina innego niespełnionego, angielskiego artystę – Adriana Mole’a, bohatera i narratora książek Sue Townsend, który pisał i pisał, by zostać pisarzem. Jon więc gra i gra z tępym uporem zombie, lecz w środku przypomina swojego smartfona czy laptopa, a przy tym brak mu choćby odrobiny talentu. Jego aktywność muzyczna i internetowa doskonale się dopełniają – w obu przypadkach tautologicznie opisuje otaczający go świat angielskiej prowincji.
Gdy Jon trafia wraz ze Soronprfbs do leśnej głuszy, zaczyna filmować przy pracy swoją nową, muzyczną rodzinę (która, z wyjątkiem lidera, szczerze nienawidzi rażącej przeciętności nowego klawiszowca), a materiały wrzuca do sieci. Wieczorami opisuje ich codzienne męki nad albumem. Frank ma dość nietypowe metody pracy, a pozostali członkowie zespołu są także ekscentrycznymi ludźmi, dzięki czemu stale rosnąca internetowa grupa followersów ma wiele powodów, by śledzić losy Soronprfbs. Liczba twitterowych fanów przekłada się z czasem na rzeczywiste propozycje w świecie muzyki. Im bliżej zaskakującego finału, tym bardziej Jon poddaje się swojej ograniczonej wizji przyszłości Soronprfbs. Nie słucha przestróg i nie odczytuje sygnałów, jest za to wytrwały. Gdyby zamiast muzyki wybrał sport, być może zostałby dobrym pływakiem albo biegaczem długodystansowym.
Reżyser Lenny Abrahamson pokazuje, dokąd dobre intencje i szczery zapał, wyniesione z motywujących do działania, internetowych kursów wideo i lekcji coachingu, mogą zaprowadzić pokolenie sprzęgniętych z siecią pracowników biurowych – jeśli ci będą dostatecznie wytrwale pokonywać kolejne, piętrzące się po drodze przeszkody.
W moim tekście umyka mi jednak tajemnica „Franka” – siła obecnej w nim muzyki (kompozytora Stephena Rennicksa trzeba uznać za równoprawnego autora filmu). A przecież można by napisać o tym, jak Abrahamson próbuje opowiedzieć alternatywną historię – być może zupełnie innego zespołu, na przykład Pink Floyd? Niestety, ja również jestem pewnego rodzaju pracownikiem biurowym i szczerze uważam, że najlepiej po prostu osobiście udać się do kina.
„Frank”
reż. Lenny Abrahamson
prem. 11.07.2014