Rzadko się zdarza, żeby wszyscy krytycy filmowi byli równie usatysfakcjonowani po bardzo oczekiwanej premierze. Często się zdarza, że grupka „natchnionych”, Bóg jeden wie, przez kogo „namaszczonych” stawia veto i wyszydza te najbardziej chwalone festiwalowe, filmowe cukierki. Kiedy na ostatnim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji pojawił się najnowszy film Harmony’ego Korine’a „Spring Breakers” nasz świat filmowych „pismaków” jakby stanął na głowie. Zachwyt, fascynacja, opowieści o bujaniu się w rytm ekranowych bitów. W tekstach pojawiły się „wybuchowe” metafory – petardy, koktajle Mołotowa i karabiny maszynowe. Totalna, zbiorowa ekstaza i żadnego sprzeciwu.
Po kilku miesiącach, w ojczystym kraju emocje już troszkę opadły. Ci bardziej trzeźwi krytykujący zaczęli dostrzegać dydaktyzm, „kontrolowany bunt” i poskromienie nastolatek. W końcu musiał przyjść moment, żeby przerwać to globalne rozbestwienie krytyków. Ostatni sprawiedliwy czekał w najbardziej poczytnym, polskim dzienniku. Wytropił „bajeczny”, choć kontrolowany i bezpieczny sen nastolatków, nie dał się na niego nabrać, a przy okazji nareszcie napisał na łamach ogólnopolskiej prasy, że oglądanie nastoletnich cycków w bikini to przecież bardzo miła sprawa.
Oglądając „Spring Breakers”, można rzeczywiście myśleć tylko i wyłącznie o ciałach młodych laseczek w odblaskowych kostiumach kąpielowych. W końcu naprawdę trudno się powstrzymać. Jest ich aż cztery: Brit (Ashley Benson), Candy (Vanessa Hudgens), Cotty (Rachel Korine) i Faith (Selena Gomez). Dziewczyny nudzą się niemiłosiernie w swoim koledżu na końcu amerykańskiego świata. Nie mają złamanego grosza i marzą o prawdziwej zabawie do białego rana. Wiosenna przerwa to upragniona manna z nieba. Kłopot tkwi w tym, że kieszonkowe przestało wystarczać na ich podstawowe, dziewczęce potrzeby, a poza tym prawdziwa impreza wymaga mocnego wkładu własnego. Szczególnie jeśli trzeba pojechać aż na Florydę. Rozwiązanie jest tylko jedno – napad, kradzież, broń i szaleństwo. Tak jak kiedyś Bonnie i Clyde czy „urodzeni mordercy”, Mickey i Mallory. Wszystko w imię dobrej zabawy na cieplutkiej, amerykańskiej plaży. O zmianach społecznych i rewolucji ani słowa.
Tryb życia prawdziwych imprezowiczek to ciężki kawałek chleba. Hektolitry alkoholu różnej maści, koks i inne, nowoczesne, kryształowe używki plus obowiązkowe tańce w rytm muzyczki lokalnych gwiazd balangi. Wytatuowani dilerzy, raperzy, czarnoskórzy i biali odmieńcy, tak jak w prawdziwej, gangsterskiej fantazji. Dziewczyny z prowincji w filmie Korine’a poznają przypadkowo swojego wybawiciela pochodzącego ze świata kryminalnych artystów słowa rymowanego. Aresztowane, trzeźwieją za kratami. Ich książę z bajki, tajemniczy Alien (James Franco), wpłaci kaucję, podjedzie naprawdę drogą gablotą i zabierze je do swojego tandetnego raju, w którym biały fortepian stoi obok wielkiego basenu. Instrument przydaje się w trakcie wieczornych koncertów coverów Britney Spears.
Chaos, który wywołuje projekcja „Spring Breakers”, to wypadkowa kilku istotnych kwestii i bynajmniej nie chodzi tu tylko i wyłącznie o małoletnie ciała w obcisłych kostiumikach. Nie da się ukryć, że Korine – jeden z najbardziej alternatywnych kontestatorów, miłośnik Dogmy, scenarzysta słynnych „Kidsów” jest już troszkę starszy. Czyżby jego bunt w trakcie wiosennej przerwy semestralnej był rzeczywiście kontrolowany i wykalkulowany? A może Korine cynicznie atakuje popkulturę i „topi” swoich widzów w dobrze znanych wizualnych tandetnych przyjemnościach? Wszystkiego po trochu. Uzależnienie od zabawy to domena nie tylko bohaterów „Spring Breakers”. Sam Korine po prostu nie może oprzeć się estetyzacji „nastoletnich rytuałów”. Obrazki z beach parties multiplikuje i powiela do granic wytrzymałości. Dziewczynki liżą kolorowe lody, które topnieją w słońcu, a chłopcy przystawiają butelki do swoich szerokich, plażowych portek. I tak w kółko. Niby jest bardzo tandetnie, ale z drugiej strony, trochę hipstersko. Wszystko jakby w duchu „dziwaków” z RPA – Die Antwoord. Oglądając teledysk do nieśmiertelnego „Rich Beach”, można odnieść wrażenie, że Brit, Candy, Cotty i Faith, mimo swojego plastikowego emploi, mogą zamarzyć kiedyś o byciu „złotą” Yo-landi w wannie z bąbelkami.
Porównanie do liderów zespołu Die Antwoord jest nieprzypadkowe. Korine w 2011 roku zrealizował piętnastominutowy filmik „Umshini Wam” z zespołem w roli głównej. Yo-landi i Ninja jeżdżą na wózkach inwalidzkich w dość nudnawej okolicy, na pewno na amerykańskich przedmieściach. Towarzyszą im Uzi i kilka innych pistoletów, których używają do zdobycia tego, na czym im najbardziej zależy. Marzą o karierze w świecie showbiznesu, śnią o sławie i palą naprawdę monstrualne jointy. Przebrani w pluszowe kostiumy królików (?), sieją zniszczenie, wierząc, że Bóg im kiedyś wybaczy. Miłosierdzia dostąpią pewnie razem z dziewczynkami ze „Spring Breakers”, bo przecież młodość ma swoje prawa.
Penetrowanie młodych umysłów, które w jakiejkolwiek zabawie szukają ukojenia, rozpoczął Korine (nie licząc „Kidsów”, do których napisał tylko scenariusz) w „Skrawkach” z 1997 roku. Stan Ohio, miasteczko Xenia, dorośli po prostu zniknęli. Dzieciaki, które przetrwały stawiają przede wszystkim na ekstremalne rozrywki, w których nie obowiązują żadne zasady. Statystyczni rodzice powiedzieliby pewnie, że to zamknięta i zapomniana przez wszystkich recydywa, która zagraża ładowi społecznemu, bo taki obłęd jest przecież zaraźliwy. Dokładnie tak jak w przypadku dziewcząt ze „Spring Breakers”, tylko odrobinę bardziej nieprzyjemnie i w duchu prawdziwego, niekontrolowanego szaleństwa.
Pokolenie „Skrawków” już powoli mości sobie rodzinne gniazdka, wspominając stare, dobre czasy „Jackass”. My, krytycy filmowi (część z nas pewnie potajemnie raczyła się hitem MTV), czujemy oddech świeżości i odrobinę adrenaliny na ekranie. Widzowie bez skrupułów sączą kolorową rozrywkę. Wszyscy są wreszcie zgodni i zadowoleni.
Korine, mimo upływu lat, trafnie odpowiada na pragnienia wszystkich, w tym przede wszystkim rówieśników Justina Biebera. Nie szydzi ze swoich tandetnych laleczek. Wręcz przeciwnie, pozwala im dokonać zemsty doskonałej, ku chwale prostej rozrywki, bez Charlesa Bukowskiego i Jacka Kerouaca na nocnym stoliku. Hymnem tego pokolenia (jeśli w ogóle jakiś jest?) ma być „Hit me, Baby, One More Time”, a jego symbolem – różowa kominiarka. Czy rzeczywiście tak łatwo po tym wszystkim „wrócić do życiowej przeciętności”?
„Spring Breakers”
reż. Harmony Korine
premiera: 5.04.2013