Archiwum
25.04.2012

W Jemenie, czyli nigdzie

Adam Kruk
Film

Lasse Hallström nawet bzdurę potrafi opowiedzieć w sposób sympatyczny – nadal trudno w nią uwierzyć, ale wystarczy, by się nią cieszyć. Pod warunkiem, że zapomni się o rozumie.

Świat w filmach Lasse Hallströma nie jest oazą szczęścia, nawet kiedy nosi znamiona bajki. Zamieszkujący go bohaterowie doświadczają tyle radości, co cierpienia, a często więcej tego drugiego. Przetrwać pozwala im sztuka dystansowania się od nieprzyjaznej rzeczywistości, osiągana dzięki swego rodzaju odklejeniu od niej, będącej ułomnością, którą potrafią przekuć w siłę. W „Moim pieskim życiu” (1985) była nią naiwność dziecka, w „Co gryzie Gilberta Grape’a” (1993) – niepełnosprawność umysłowa, w „Połowie szczęścia w Jemenie” – angielska flegma połączona z urzędniczą mentalnością. Ta, z jednej strony, robi z doktora Jonesa (Ewan McGregor) nudziarza, a z drugiej, sprawia, że potrafi on wprowadzić w życie karkołomny projekt sprowadzenia populacji łososia do Jemenu. Więcej jeszcze: udaje mu się zaskarbić uczucia uroczej pracownicy szejka Muhammeda, Harriet Chetwode-Talbot (w tej roli Emily Blunt, która, pochodząc z angielskiej arystokracji, gdyby nie została aktorką, pewnie mówiłaby po mandaryńsku tak dobrze jak jej bohaterka). Zestawienie urzędnika, pamiętającego jeszcze czasy Margaret Thatcher, z młodą i rzutką pracownicą korporacji (nazwą nawiązującej do PriceWaterhouseCooper) owocuje dziwnym, „teoretycznie możliwym” uczuciem, którego trudne narodziny pokazane są z wdziękiem.

To zasługa świetnego aktorstwa, będącego najsilniejszą stroną filmu. Pomijając zupełnie drewnianego Toma Misona w roli chłopaka Blunt oraz okrutnie przerysowanego szejka (Amr Waked), wyglądającego jakby urwał się z planu orientalnego pornosa, dostajemy prawdziwy spektakl brytyjskiego komedianctwa. Doskonałego McGregora i Blunt przyćmiewa małe, acz spektakularne, show, które daje tu jedna z najciekawszych aktorek naszych czasów, Kristin Scott Thomas. Po raz kolejny pokazuje ona, że drzemie w niej wybuchowy żywioł komediowy. To dzięki niej zabawna staje się cała satyra na brytyjski światek polityczny, którym rządzą dziś specjaliści od public relation. Natomiast próba opowiedzenia czegokolwiek o pomocy rozwojowej albo wejścia w kontekst „globalny” czy „bliskowschodni” kompletnie nie przekonuje. Ciekaw też jestem, jak zrecenzowałby „Połów szczęścia w Jemenie” ichtiolog.

Niedostatki scenariusza wynikają przede wszystkim z nieznośnego nowoczesnego europocentryzmu – wciąż nacechowanego ignorancją i imperializmem, choć wyzbytego już uprzedzeń rasistowskich. Nadal to my jesteśmy depozytariuszami emocji, intelektu i zawsze chcemy dobrze, ale naczytaliśmy się już o tym, że istnieją społeczności lokalne, które nie muszą podzielać naszego punktu widzenia – żeby nie było. Talent Hallströma polega jednak na tym, że nawet gigantyczną bzdurę potrafi opowiedzieć w sposób sympatyczny. Nie sprawia to, że da się w „Połów szczęścia w Jemenie” uwierzyć, ale wystarczy, by się nim cieszyć. Zapominając oczywiście o rozumie, bo to nie on jest w komediach romantycznych najważniejszy. Tym jest powtórzenie, afirmujące mit miłosny, będący mantrą naszych czasów, ponowoczesnym opium dla mas. W zgrabnym jego powieleniu kryje się pewien urok „Połowu”, przypominającego osadzone w życiu brytyjskiej klasy średniej i wyższej eskapistyczne komedie okresu majorowskiego w stylu „Czterech wesel i pogrzebu”. Może wystarczyłoby, gdyby McGregor i Blunt stawiali elektrownie wiatrowe w Szkocji zamiast próbować ukazać realia bliskowschodnie, którymi reżyser wyraźnie nie jest zainteresowany.

Tytuł może być więc mylący, bo według Hallströma w Jemenie znaczy nigdzie. Ten górzysty kraj na południu Półwyspu Arabskiego, pradawne królestwo Saby, w starożytności nazywany szczęśliwą Arabią, a obecnie będący jedną z najuboższych republik arabskich, pokazany zostaje przy pomocy wszystkich możliwych stereotypów na temat regionu. Skłócone plemiona, terroryści, bajecznie bogaty szejk z haremem i kindżałem. Brakuje tylko latającego dywanu. Tytuł jest fatalny także dlatego, że próbuje opowiedzieć cały film. W oryginale, który należałoby tłumaczyć jako „Połów łososi w Jemenie” przynajmniej nie zdradzone zostaje przesłanie. A to jest proste i z gruntu protestanckie. Hallström jest tu przykładnym Szwedem, pokazując, że wbrew nieuniknionej złośliwości życia, rzucającego człowiekowi kłody pod nogi, droga do szczęścia prowadzi poprzez pracę. To w niej człowiek odnaleźć może sens i spełnienie, a nawet miłość. Człowiek Zachodu, należy dodać, bo o zaangażowaniu Jemeńczyków w uszczęśliwianie ich samych, bohaterowie przypominają sobie dopiero w ostatniej scenie. I zapewne dopisał to naprędce script doctor.

„Połów szczęścia w Jemenie”
reżyseria: Lasse Hallström
premiera: 20.04.2012

alt