Nr 2/2025 Na teraz

Erotyczne bajki robotów

Michał Piepiórka
Film

W ścieżce dźwiękowej filmu Haliny Reijn pojawia się kilka przebojów z lat 80., a więc czasu świetności gatunku, do którego świadomie i przewrotnie nawiązuje reżyserka: thrillera erotycznego. Ta jakże zmaskulinizowana filmowa konwencja została poddana liftingowi: męskie spojrzenie zastąpiono żeńskim, nie ciała są tu najważniejsze, lecz rysujące się na twarzach wykrzywionych zbliżającym się orgazmem emocje, a zrealizowane najmroczniejsze fantazje mogą być przyczyną oskarżenia o mobbing. „Babygirl” to erotyk ery post-#MeToo. Film Reijn opowiada w sposób przewrotny o poszukiwaniu seksualnej przyjemności w świecie kierowanym normami dobrych relacji i właściwych stosunków pracy – kodeksy słusznych zachowań zaczynają być tu źródłem najbardziej perwersyjnych żądz.

Na fabułę „Babygirl” trudno spojrzeć inaczej niż na wizualizację erotycznej fantazji. Autorka zupełnie nie dba o prawdopodobieństwo, psychologiczny realizm czy wiarygodne poprowadzenie historii – po prostu daje bohaterce to, o czym postać marzy na chwilę przed zaśnięciem po kolejnym niezadowalającym seksie z mężem. A Romy marzy o niewydarzonym, acz przystojnym stażyście, który będzie zadawał niewygodne pytania, odważy się spojrzeć jej prosto w oczy i bez zbędnych ceregieli rozpocznie z nią erotyczną grę. A przede wszystkim – będzie miał gdzieś jej pozycję.

Bohaterka „Babygirl” jest CEO światowej korporacji, która specjalizuje się w automatyzacji rozwiązań e-commerce, w skrócie: w produkowaniu robotów. I jednego z takich robotów przypomina, co podkreśla uroda grającej ją Nicole Kidman – od jakiegoś czasu ikony zimnego piękna, zbyt idealnego, by być prawdziwym. Ma w sobie coś dziwacznego, może nawet nie z tego świata. Romy też wydaje się trochę nie z tego świata: atrakcyjna, bogata, posiada wielką władzę. Mimo to daleka jest od spełnienia. To ostatnie może jej zapewnić tylko zaryzykowanie utraty wszystkiego, erotyczny taniec na linie.

Miejsce filmowej akcji – wielka korporacja – nie jest przypadkowe. I nie tylko dlatego, że to właśnie globalne firmy są dziś przestrzeniami największej władzy i prestiżu. Nie chodzi nawet o to, że z nowojorskich drapaczy chmur można doświadczyć najboleśniejszego upadku – na samo dno neoliberalnego świata. Wbrew pozorom to nie groźba utraty władzy kręci bohaterkę najbardziej. Źródłem prawdziwej przyjemności jest – przeciwnie – zwiększenie efektywności, precyzyjniejsze definiowanie celów, pozbycie się słabych punktów i jeszcze skuteczniejsze, a więc: mniej ludzkie, zarządzanie. Reijn nakręciła erotyk, w którym seks zostaje wpleciony w kapitalistyczny system, w którym wszystko jest podporządkowane podstawowej zasadzie: maksymalizacji zysku. I fantazje erotyczne nie mogą być od niej niezależne.

Stawka, o jaką toczy się erotyczna gra między Romy a stażystą Samuelem, zostaje określona od razu. On z miejsca trafnie zgaduje, że kobieta o wielkiej władzy najbardziej lubi wykonywać wydawane jej polecenia. Odwrócona relacja staje się źródłem przyjemności – jej natężenie wzrasta wraz z oddawaniem kolejnych przyczółków władzy. Aż do momentu, kiedy pełną kontrolę przejmuje mężczyzna, zamieniając groźbę oskarżenia o wykorzystanie podwładnego w erotyczny gadżet. Reijn zdaje się traktować tę sytuację niemalże jako trawestację psychopatycznej relacji bohaterów z „Fatalnego zauroczenia” Adriana Lyne’a. Jednak zaaranżowana sytuacja nie ma ani takiego emocjonalnego napięcia, ani wyartykułowanej stawki. A może po prostu reżyserka nie potrafi wydobyć w równym stopniu tkwiącego w tej sytuacji dramaturgicznego potencjału, zachowując do swoich bohaterów chłodny dystans.

mat. prasowe M2 Films

Możliwe również, że powodem, dla którego fabularne ustawienie nie wprawia nas w dygoty, nie elektryzuje, nie oburza ani nie podnieca, jest to, że w filmie Reijn to nie seks, nie fantazje ani nawet władza są najistotniejsze – lecz pieniądze. Reżyserka fetyszyzuje finansowy status bohaterki – stroi ją w drogie ubrania, umieszcza ją w ogromnej rezydencji, wysyła na luksusowe zabiegi kosmetyczne. Wielokrotnie robi także montażowe przebitki na widok z jej firmowego biura – na imponujący Manhattan rozświetlony znakami towarowymi globalnych marek. Nawet finałowa scena seksu zaczyna się od spojrzenia przez okno na Central Park. Właśnie dlatego jedną z największych perwersji jest dla Romy stosunek płciowy odbyty na taniej wykładzinie w podrzędnym hotelu. To właśnie w takich warunkach może w największym stopniu poczuć się znieważona, ubrudzona i wdeptana w ziemię.

Bo choć mówi, że jej głowę zamieszkują wstrętne, mroczne fantazje, to nawet w scenach najbardziej wyzwalającego seksu trudno dopatrzyć się czegoś szczególnie kinky czy filthy. Jej kochanek bowiem co najwyżej daje jej do wypicia szklankę mleka albo częstuje cukierkiem. Zresztą sceny zbliżeń celowo zostają pozbawione podporządkowanej męskiemu spojrzeniu erotyzacji. Wszystko, co widać, maluje się na skupionych na cielesnych rozkoszach twarzach. To one stają się jedyną przestrzenią nagości – tyle że emocjonalnej. Autorka jest tak zdyscyplinowana w wymazywaniu tradycyjnej erotyki z ekranu, że nie pozwoliła sobie nawet na wydobycie piękna męskiego ciała. Cały erotyczny potencjał wyraża się w języku i grze władzy, przechodzącej z rąk do rąk.

Jest w tym coś szalenie konserwatywnego, a może nawet pełnego hipokryzji. Krótkotrwały romans Romy i Samuela jest bowiem podporządkowany konkretnemu celowi – ma przynieść bohaterce wyzwolenie z ograniczeń, stojących na drodze do szczęścia definiowanego w tradycyjnych kategoriach: spełnienia w małżeństwie, życiu prywatnym i zawodowym.

Mały skok w bok ma uświadomić Romy, czego tak naprawdę chce, może wręcz ma ją ośmielić, by głęboko skrywane fantazje wreszcie zrealizować ze swoim (jak na jej standardy erotycznych zapotrzebowań zbyt) porządnym mężem. Przede wszystkim ma być dla niej seksualnym kursem MBA, sprawiającym, że jeszcze mocniej zaciśnie dłoń dzierżącą władzę i wyzbędzie się czarnych myśli zasiewających w jej umyśle niepewność. Stanie się jeszcze bardziej krwiożerczą, produktywną i nastawioną na cel kapitalistką. Seks u Reijn emancypuje – ale tylko wysoko postawione kobiety, które pozbawione niekomfortowego seksualnego napięcia mogą jeszcze wygodniej rozsiąść się w swoim dyrektorskim fotelu. Wraz ze zwyżkującym libido rosną słupki efektywności.

„Babygirl” to „365 dni” dla robotów czy raczej – jak mawia bohaterka – „zautomatyzowanych rozwiązań biznesowych”. Bo to, co najbardziej podnieca, to – jak śpiewała niegdyś popularna polska piosenkarka – kasa. I nie ma znaczenia, że Reijn wiele wysiłku włożyła w wyeliminowanie męskiego spojrzenia, że u steru władzy postawiła kobietę, że podkreśla wagę żeńskich fantazji, że oddaje sprawczość w ich ręce, że mówi o koncyliacji i feministycznej dominacji. Ostatecznie na jej wizji stosunków erotycznych najbardziej zyskuje coś zupełnie innego: globalny kapitał.

„Babygirl”
reż. Halina Reijn
premiera: 10.01.2025