Funkcjonowanie zarówno w twórczym duecie, jak i w rodzeństwie bywa walką o wybicie się na niepodległość – tym bardziej jeśli wspólna praca trwała ponad trzydzieści lat. Tak jest w przypadku braci Coen, którzy w społecznej świadomości do tego stopnia zespolili się w jedno, że nazywano ich dwugłowym reżyserem. Pierwsze osobne filmy braci wyglądają więc tak, jakby twórcy za wszelką cenę chcieli wreszcie uzyskać autonomię (o potrzebie legitymizacji jako samodzielni reżyserzy świadczy chociażby to, że do tej pory nie udało im się dostać odrębnych stron na Wikipedii). Joel w „Tragedii Makbeta” nurzał się w grobowych czerniach, przywoływał duchy kinowego ekspresjonizmu i o miano najlepszego adaptatora najkrótszej tragedii Szekspira stawał w szranki z Romanem Polańskim, Akirą Kurosawą czy Orsonem Wellesem. Ethan w „Żegnajcie, laleczki” zanurza się w świat neonów, seksu i pulpowej rozróby; nie spogląda tęsknym wzrokiem w stronę kanonicznych mistrzów, lecz kieruje się raczej ku twórcom wyklętym – z królem sexploitation Russem Meyerem na czele.
Na początku jest facet z walizką – tacy w uniwersum Coenów nigdy nie mieli łatwo i nic w tej sprawie nie uległo zmianie. Ekranowy żywot Pedro Pascala zostaje więc z góry przesądzony. Sama walizka dostanie za to szczęśliwsze – a przede wszystkim dłuższe – życie i będzie podobnego rodzaju artefaktem jak w „Pulp Fiction”. Przez jakiś czas też uda jej się ukryć swoje wnętrze przed wścibskim okiem kamery, ale – w odróżnieniu od kultowej walizki z filmu Tarantino – wreszcie się ugnie; wieko pójdzie w górę, sekret przestanie być sekretem. W tym tekście ochronię jednak tę tajemnicę, bo szczegóły kryminalnej intrygi okazują się w „Żegnajcie, laleczki” tak absurdalne, że zbrodnią byłoby zdradzanie ich w niedługiej recenzji.
Dziwaczne i pretekstowe są zresztą nie tylko fabularne drobnostki, ale i cały szkielet historii opowiadającej o dwóch przyjaciółkach, zupełnym przypadkiem wplątanych w podejrzaną sprawę. Polski tytuł filmu nachalnie nawiązuje do powieści Raymonda Chandlera, ale tak ochoczo dekonstruowana przez braci Coen stylistyka noir tym razem pełni jedynie funkcję naddatku; wyjaśnienie zbrodniczych zawiłości jest tu drugorzędne i staje się tylko kolejnym powodem do żartu, a zwyczajowy gęsty klimat czarnego kryminału ustępuje pola luźniejszemu trybowi opowieści. Prymarnym gatunkiem okazuje się raczej żeńska, queerowa wersja buddy movie. Jest rok 1999, Jamie (Margaret Qualley) i Marian (Geraldine Viswanathan) wyruszają w podróż wschodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych z Filadelfii do Tallahassee na Florydzie. Jamie wyrzuca z siebie zdania z prędkością odrzutowca, nawet na moment nie może usiedzieć w miejscu, wszystkie wolne chwile spędza w lesbijskich barach. Szybkie numerki z przypadkowymi dziewczynami nie interesują z kolei spokojnej i (przesadnie) ułożonej Marian, która zamiast towarzyszyć przyjaciółce w miłosnych wojażach, zostaje w motelowych pokojach i namiętnie zaczytuje się w Henrym Jamesie. Dziewczyny jadą wspólnie do Tallahassee, bo Marian chce odwiedzić ciotkę, a Jamie została właśnie wyrzucona z domu przez dotychczasową partnerkę i chwilowo nie ma gdzie się podziać.
Tak naprawdę nie chodzi jednak o powody i cele, lecz o samą podróż. „Żegnajcie, laleczki” nigdzie nie zmierzają, tutaj akt snucia opowieści – dziwnej, poskręcanej i perwersyjnej, dodajmy – jest wartością samą w sobie. Obserwujemy więc ciągłe przekomarzanki i przeciągania liny pomiędzy dziewczynami znajdującymi się na przeciwnych końcach skali skłonności do imprezowania, stopniowe otwieranie się Marian na pozwolenie sobie na przyjemność i lekkie stępianie swojej frywolnej natury przez Jamie. Kamera zagląda do klubów, gdzie odbywają się grupowe dziewczyńskie zabawy, rejestruje wizyty bohaterek w licznych motelach i hotelach – z doświadczenia w pracy z podobnymi lokacjami korzysta tu Ari Wegner, autorka zdjęć do „Psich pazurów”, ale również rozgrywającej się w kilku różnych motelach „Zoli”. Wmieszana do tej dziewczyńskiej historii zostają też zaskakująca w szczegółach kwestia grzechów młodości pewnego republikańskiego senatora czy poczynania duetu fajtłapowatych bandziorów niemal jak z „Fargo”.
Opowiastkę tę Ethan Coen kreśli bez brata, ale wciąż rodzinnie: jego żona Tricia Cooke nominalnie jest współscenarzystką i montażystką, a w praktyce również współreżyserką „Żegnajcie, laleczki”; solidną inspiracją dla filmu były też odbywane dobre dwie dekady temu wizyty montażystki „Big Lebowskiego” i „Bracie, gdzie jesteś?” w lesbijskich przybytkach, jakich ponoć w obecnym amerykańskim pejzażu już się za wiele nie uświadczy. Cooke mówiła w jednym z wywiadów, że kino braci Coen jest wyrafinowane w przeciwieństwie do filmu jej i Ethana. Taki podział wydaje mi się niedorzeczny, bo przecież bracia udanie łączyli różne rejestry, inspirację czerpiąc też z produkcji „mniej wyrafinowanych” – przypomnijmy sobie tylko debiutanckie „Śmiertelnie proste”, w którym do uładzonego świata noir bezceremonialnie wkradały się rozwiązania estetyczne rodem z niskobudżetowych horrorów.
Cooke ma jednak rację, gdy dostrzega pewną odmienność „Żegnajcie, laleczki” od dzieł Coenów. Filmy braci zwykle stanowiły bowiem cudowny balans między powagą a żartem, krwawa przemoc bezkolizyjnie przenikała się w nich z farsową zgrywą, ironia nie dewaluowała istotności ludzkich dramatów, a jedynie je uzupełniała i oczyszczała z nadmiernego napuszenia. „Żegnajcie, laleczki” tymczasem to film jednoznacznie rozrywkowy, bezwstydnie niepoważny, niestwarzający nawet pozorów bycia istotną narracją, a wręcz ostentacyjnie omijający wszystkie ścieżki do niej prowadzące. Nawet postaci, ich rozwoju i wyborów nie sposób traktować na serio, bo nie widać w nich ludzi z krwi i kości, a raczej konstrukty wpisujące się w reguły gatunku pracującego na charakterologicznych przeciwieństwach. Wszystko ujęte jest w nawias efektownej, rubasznej filmowej zabawy. Z jednej strony dezynwoltura, z jaką Coen i Cooke unikają „ważnych” tematów, jest odświeżająca, z drugiej – strategia sygnalizowania wybranych wątków i natychmiastowego ich porzucania denerwuje swą zachowawczością. Floryda wita dziewczyny banerem republikanina o twarzy Matta Damona, który głosi kult wiary i tradycyjnej rodziny, ale kwestia starcia tych poglądów z lesbijską tożsamością bohaterek nigdy nie zostaje tu podana z należytą powagą. Kamera kilka razy zawiesza się na bagażniku samochodu, na którym wymalowane są deklaratywne słowa: „Miłość to jazda bez trzymanki do piekła”, ale też nic konkretnego z tego nie wyniknie. To taki rodzaj filmu, w którym ostatecznie stylistyczna zgrywa liczy się bardziej od treści; błahą historię twórcy opakowują montażowymi trikami, psychodelicznymi wstawkami, operatorskimi wygibasami i niestworzonymi sytuacjami.
W tkaniu tego typu bezpretensjonalnych narracji nie ma niczego złego, póki ma się taką zdolność do opowiadania historii jak obaj Coenowie. Talent do filmowego gawędziarstwa młodszego z braci i jego żony sprawia, że „Żegnajcie, laleczki” przeważnie ogląda się z przyjemnością, choć jest to jednak przyjemność gorzka, bo wymieszana ze srogim rozczarowaniem. Oglądając filmy dwójki Coenów, zawsze miałem poczucie, że nawet gdy na ekranie roiło się od idiotów, a historia stopniowo przekraczała kolejne normy absurdu, to wszelkie szaleństwa były skrzętnie kontrolowane.
W przypadku „Żegnajcie, laleczki” nie mam niestety podobnego przekonania. Widzę w tym filmie raczej skutek nonszalanckiej, w żaden sposób nietemperowanej fantazji. Dlatego czasem jest rzeczywiście śmiesznie, a czasem gruby dowcip trafi jak kulą w płot i robi się bardzo niezręcznie. A jednocześnie nie jest też wcale tak szaleńczo, jak mogłoby być – film Coena i Cooke posiada całkiem spory, ale jednak tylko ułamek tej energii, którą prezentowali bracia choćby w „Raising Arizona”.
Ethan Coen ma kilka filmowych planów na przyszłość. Razem z Tricią Cooke noszą się z zamiarem stworzenia lesbijskiej trylogii. Jej druga część, „Honey Don’t” jest już ponoć w produkcji, główną rolę zagra znów Margaret Qualley. W niedalekiej przyszłości ma również dojść do ponownej współpracy braci Coen. Nie ukrywam, że bardziej cieszy mnie ta druga wiadomość. Trudno bowiem nie odnieść wrażenia, że twórcze rozstanie Coenom zbytnio nie służy. W braterskim pojedynku na osobne debiuty zwycięską ręką wyszedł Joel, bo dał w „Tragedii Makbeta” imponujący wyraz swojej wizualnej wrażliwości. Jednak pełnię potencjałów bracia są chyba w stanie wykorzystać wyłącznie wspólnie. Nie zmienia to faktu, że „Honey Don’t” też z chęcią obejrzę – bo „Żegnajcie, laleczki” to wprawdzie film mniejszego kalibru niż zwyczajowe dzieła Coenów, ale wciąż całkiem niezła rozrywka.