„Chrzciny” Jakuba Skoczenia zdają się amalgamatem najpopularniejszych motywów ze współczesnego polskiego kina. Film stara się konsumować modę na lata 80., przechwytuje strukturę „Cichej nocy” i zabarwia całość humorem stylizowanym na farsy obyczajowe w duchu Wojciecha Smarzowskiego. Cel – koniunkturalne wpasowanie w trendy – może i zostałby osiągnięty, gdyby twórcy dodali do tej mieszanki cokolwiek ciekawego od siebie. Tymczasem mamy galopadę zgranych pomysłów, wyeksploatowanych konfliktów i marnych fabularnych tropów. A szkoda, bo zdjęcia i gra aktorska są autentycznie dobre.
Wystarczy wziąć kilka pierwszych lepszych przykładów filmów z ostatnich lat, których akcja rozgrywa się w latach 80.: „Najmro” – Polska schyłkowego PRL-u jako komiksowa rzeczywistość rodem z filmów klasy B; „Hiacynt” – ówczesna polityka widziana oczami środowisk LGBT; nawet twórcy starszego „Wszystko, co kocham” szukali nowych wymiarów, i znaleźli je w muzyce i młodzieńczym buncie – ówczesnej rzeczywistości, by poprzez nie opowiedzieć o tym, co organizuje społeczną pamięć o ostatniej dekadzie poprzedniego systemu.
Każdy z tych filmów rekontekstualizuje, przepisuje, otwiera przeszłość na nowe narracje i interpretacje. Tymczasem Skoczeń swoją opowieść organizuje właśnie na tym, co najbardziej ograne, oczywiste i wielokrotnie eksploatowane. Na tytułowe chrzciny zjeżdża się do rodzinnego domu rodzeństwo – jeden z braci jest dewotem, drugi dobrze ustawionym partyjniakiem, znajdzie się również miejsce dla solidarnościowca, księdza, jeżdżącego nad Balaton przedsiębiorcy i miejscowego bon vivanta. I jakby autorzy nie próbowali tym towarzystwem kręcić, to i tak wychodzi im to samo: podzielona Polska podług dobrze znanego sporu.
I to jest zdecydowanie największa wada „Chrzcin” – niczego nie dodają do wiedzy o latach 80., nie proponują nowych odczytań, nie rzucają żadnego odkrywczego światła. Obracamy się bowiem wokół doskonale znanych i zdecydowanie nazbyt upraszczających ówczesną rzeczywistość sporów, które bardziej zaciemniają obraz przeszłości, niż go rozjaśniają. Klisze nigdy bowiem nie pozwolą na uchwycenie jakiejkolwiek prawdy o tym, co było.
Na domiar złego autor rozpisuje te oczywiste społeczne spory na konflikty rodzinne, w których stroną są nie pełnokrwiści bohaterowie, lecz spersonifikowane postawy ideologiczne – rzecz jasna: jednowymiarowe. Każdą z postaci można scharakteryzować jednym określeniem: Wojtek to partyjniak, Tadeusz dewot, Tolo pijaczyna, a Marianna – matka Polka. Są też trzy córki, którym jednak poskąpiono jakiejkolwiek charakterystycznej cechy. Jedynym pomysłem Skoczenia na niuansowanie postaw bohaterów jest – jakże przewrotne – dostrzeżenie w partyjniaku skrytego katolika, w dewocie hipokryty, w pijaczynie troskliwego brata, a w matce Polce – nadgorliwej despotki. Niestety taka konstrukcja postaci w żaden sposób nie wydobywa z nich autentyczności, a co gorsza – dodatkowo pogrąża w schematach.
Nie przekonuje nawet punkt wyjścia opowiadanej historii. W podhalańskiej miejscowości mają się odbyć chrzciny, które jednocześnie stają się szansą na pojednanie zwaśnionego rodzeństwa. Zawiadująca całą imprezą matka zrobi wszystko, by jej synowie podali sobie dłonie i usiedli przy wspólnym stole. Traf chciał, że akcja rozgrywa się 13 grudnia 1981 roku – aby jednak prawda o stanie wojennym nie wyszła na jaw, zaradna rodzicielka odcina wszystkich od świata zewnętrznego. Pytanie jednak – dlaczego? Dlaczego nikt nie może dowiedzieć się o stanie wojennym? Jest to wytłumaczone bardzo oględnie, a już na pewno w sposób za mało przekonujący, by motyw ten stał się główną osią fabularną. Zresztą niedopowiedzeń jest w filmie znacznie więcej: dlaczego matka nie lubi narzeczonego Ireny? Jaka jest relacja między matką a księdzem? Skąd samobójcze skłonności Tola?
Konstrukcja całości natomiast zbyt przypomina filmy o rodzinnym bagienku, odkrywanym przy okazji jakiejś uroczystości. „Cicha noc” jest tylko jednym z przykładów, i to z pewnością jednym z najszybciej się narzucających. Ponownie mamy zamkniętą przestrzeń domu, zwaśnione strony i niekończące się dialogi, w których każdy ma szanse wyłożyć swoje racje. Wszystko to podlane zostało komediowym sosem – lecz nieśmiesznym, bo pozbawionym tempa i błyskotliwości – znanym choćby z debiutanckiego „Wesela” Smarzowskiego. Kolejny więc raz dowiadujemy się, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, że uchodzący za świętych mają swoje grzeszki, a skreśleni przez społeczność wrócą na jej łono w glorii i chwale. Nic nowego.
Do tego jedna z płaszczyzn sporu zdaje się faworyzowana. Nie bez powodu film zatytułowany jest nazwą sakramentu, fabuła orbituje wokół pojednania, ważną rolę odgrywa ksiądz, spiritus movens to zatwardziała katoliczka, a film kończy scena wspólnego śpiewu w kościele – wraz z grupą zomowców – adwentowej pieśni. Po co w ogóle głowić się nad rozpisywaniu konfliktu światopoglądowego, gdy i tak z góry zakłada się, kto ma rację? Chyba tylko po to, by rozkręcić karuzelę czystej formy, by bohaterowie wirowali w takt zwrotów akcji, rodzinne tajemnice się wyjawiały, wstydliwe sekrety ujrzały światło dzienne, a widzowie odczuwali lekki zawrót głowy od mnogości przedmiotów sporu.
Być może miałoby to szanse powodzenia, gdyby scenariusz był na odpowiednim poziomie. Gdyby ktoś faktycznie potrafił mocno szarpnąć kołowrotkiem i rozkręcił fabułę do tego stopnia, by dostarczała przyjemności już samym poziomem skomplikowania rodzinnych zależności i wyjawianych sekretów. Tymczasem żaden zwrot akcji nie zaskakuje, konflikty zażegnywane są banalnie, a problemy bohaterów rozwiązywane bez żadnego wysiłku: kto jest ojcem chrzczonego dziecka? Mężczyzna po prostu zjawia się w domostwie. Skąd wziął się spór dwóch braci? Wygląda na to, że z banalnego nieporozumienia, które dawno mogło być wyjaśnione. I nawet zomowcy okazują się w głębi duszy miłymi chłopcami.
Od całkowitej klapy film chronią zdjęcia i obsada. Dom jako jedyne miejsce akcji mógłby uczynić całość nadmiernie teatralną. Tak się jednak nie stało, bo autor zdjęć – Bartek Cierlica – rozhulał obraz meandrującą kamerą, która krąży między bohaterami, ściśniętymi w ciasnych izdebkach. Reszty dokonali aktorzy – Katarzyna Figura trochę powtarza rolę z „Żurku”, ale to nie przeszkadza w docenieniu przełamania jej dominującego emploi. Tomasz Schuchardt, na ile może, wydobywa z postaci partyjniaka pokłady ciepła. Dzięki Michałowi Żurawskiemu dewot jest też choć odrobinę człowiekiem. Ale show i tak kradnie Maciej Musiałowski w swoich amerykańskich butach z połyskującymi ćwiekami.
Kolejny raz okazało się, że gdy się chcę za bardzo wpasować w mody i trendy, powstaje film co najwyżej nijaki. Czyli właśnie taki jak „Chrzciny”, powtarzający obiegowe prawdy i sensacją czyniący to, co przebrzmiałe.