Zawsze byliśmy, wiesz, postępowi, zmiany, rozwój technologii, nowe sposoby myślenia, dostrajanie naszego człowieczeństwa do nowych warunków technologicznych. Nie bałem się tego. I słusznie. Co miało wisieć – nie mogło utonąć i nie utonęło.
Najlepsze było to, że i tak nic to nie zmieniło. I że niektórym, w tym nam, udało się uciec od tego wszystkiego w miarę bezboleśnie. Cudem? Cudów nie ma.
Zmiany klimatyczne zamieniły środek planety w piekło i spowodowały wielkie, gorączkowe migracje na północ tych, którzy mieli na to siły. Ci, którzy nie mieli albo ci, którzy szybko zrozumieli, że można na tym zarobić, kupili od Chińczyków i Niemców urządzenia magazynujące energię i ukryli się w cieniu wielkich, gigantycznych paneli solarnych. I zaczęli tę energię sprzedawać na północ. Część migrantów wróciła żyć w wiecznym mroku wielkich, napędzanych prawie darmowym prądem miast, oświetlonych skrzeczącymi i migającymi lampami, w chłodzie klimatyzowanych pomieszczeń. Część próbowała się integrować z Europą napędzaną doktryną NKA, czyli Nowego Kulturowego Apartheidu, który nie szedł już po linii rasowej, a kulturowej. Rzecz w tym, że nie do końca było wiadomo, do których to kulturowych wzorców trzeba się dopasowywać – w każdym europejskim kraju czy regionie wyglądało to inaczej, w związku z czym i sama Europa wyglądała jak łaciata krowa.
Po jakimś czasie jednak migranci zaczęli wracać do swoich dawnych ojczyzn, tych, których już nawet często nie pamiętali. Ojczyzny również ich nie pamiętały, więc powrócili na tarczy. Południe rozwinęło się, wzbogaciło, ale był to rozwój nieco powierzchowny, nuworyszowski, przypominający Arabię Saudyjską na przełomie wieków: technologia wysoko, bo można było ją kupować, ale gorzej było z jej tworzeniem.
Jednak ci powracający na południe – razem z ekonomicznymi migrantami z północy – mieli między sobą wielu inżynierów, naukowców, specjalistów. I powoli, stopniowo, na południe zaczęły przenosić się technologiczne stolice świata. A północ – cóż. Jako miejsce o łagodnym, przyjemnym klimacie stała się ulubionym miejscem wypoczynku. Wakacje last minute, takie rzeczy. All inclusive na Syberii, plażowanie na Nordcapie, rajdy po zielonej Antarktydzie.
Ziemia się przemagnesowała, przebiegunowała w pewien sposób – i cóż.
Rozwój szedł dalej i nieuniknione w końcu musiało się wydarzyć.
Wyszliśmy z ciał. Po co nam w zasadzie miały być potrzebne ciała. Męczy się toto, poci, starzeje, choruje, umiera. Najpierw wymyślaliśmy coraz nowsze nośniki, a te, jak to nośniki, można było kompilować ze sobą na różne sposoby. Pojawiły się nowe formy miłości: dwuosobowe związki stały się takim samym przeżytkiem jak pojęcie osoby. Bo tak, bo świadomości również można było kompilować. Czemu nie. Pojawiły się nowe ruchy polityczne: antyjednostkowcy kontra jednostkowcy. Indywidualiści kontra masiści. Tam, gdzie zwyciężali masiści – powstawały wielkie, jednomyślne organizmy, zdolne kontrolować każdy kontrolowalny aspekt rzeczywistości.
Po jakimś czasie, jak się można było domyślić, żadnych jednostkowców już na Ziemi nie było. I Ziemia sama w sobie przestała być potrzebna.
Wzlecieliśmy w niekończącą się podróż jako samoistna świadomość na wielkim, międzygwiezdnym nośniku, którego nie przerażały ani czas, ani przestrzeń. Bo ani się nigdzie nie spieszył, ani nie musiał się nigdzie kierować. Byliśmy Świadomością-Wieczną-Tułaczą, aż w końcu znudziliśmy się w tej nieskończonej przestrzeni samymi sobą.
Bo ileż można było rozpamiętywać przeszłość? Gdy byliśmy jeszcze jednostkami i gdy świat był kolorowy i różnorodny? Ileż można się było wewnętrznie spierać o to, czy znów się nie porozbijać na kawałki i w ten sposób nie zlikwidować wiecznej i przeraźliwej nudy istnienia?
A jeśli się rozbić – to jak i gdzie?
Wrócić na Ziemię?
Tworzyć nowe ciała?
Jak rozdzielić jedną świadomość na kawałki?
Lecieliśmy więc dalej, aż zabrakło nam punktów odniesienia.
Innych, poza tym naszym nośnikiem.
Nośnik był nudny jak diabli i znaliśmy każdy jego kawałek, aż w końcu…
Cóż.
Uznaliśmy, że istnieć wobec pustki i nicości zarówno zewnętrznej, jak i wewnętrznej to jest to samo, co nie istnieć.
I postanowiliśmy się wyłączyć.
Tak więc żegnaj, nośniku.
I tak nic nie kumasz. Bo nie masz świadomości.
LOL.
Bez odbioru.
Prezentowany list jest częścią publikacji „List do przyszłości”.
Często zdarza się, że pytamy dzieci, kim chcą być, kiedy dorosną. Młodzież odpowiada na pytanie, jakie studia planują wybrać. Bank sprawdza naszą sytuację, aby oszacować, co z nami będzie do końca umowy o kredyt. Martwimy się o emeryturę. Nieustannie myślimy o przyszłości.
Przyszłość wiąże się z niepokojem i strachem. Lękiem o to, co będzie. Niepewność warunkująca postrzeganie przyszłości staje się immanentną częścią bycia w świecie, bycia tu i teraz.
Przyszłość to stawianie pytań: o katastrofę klimatyczną, choroby cywilizacyjne, wyczerpanie naturalnych złóż, kolejne wojny, przemieszczanie się granic stref krajobrazowych, biotechnologię, przeludnienie, kolonizację innych planet, koniec świata, nieśmiertelność.
Przyszłość to szereg wątpliwości i brakujących odpowiedzi.
Przyszłość to kolaż różnych scenariuszy.
„List do przyszłości” to temat tegorocznej edycji Projektu OFF Opera, a zarazem tytuł publikacji towarzyszącej festiwalowi. Książka zawiera teksty kilkunastu przedstawicieli świata kultury, sztuki, nauki i biznesu. Zaproszeni do udziału w eksperymencie społeczno-artystycznym autorzy i autorki mieli przygotowali własne warianty tego, co wydarzy się w perspektywie najbliższych pięćdziesięciu lat. Wśród prezentowanych listów odnaleźć można zarówno teksty spoglądające na rozmaite procesy i zjawiska z perspektywy globalnej czy międzyplanetarnej, jak i te opowiadające o indywidualnych, prywatnych, nierzadko intymnych refleksjach. Premiera „Listu do przyszłości” odbędzie się 5 października o godz. 18:00 w Sali Wielkiej Centrum Kultury ZAMEK w Poznaniu.