Jesień 1935 roku przyniosła w Polsce dziwne zjawisko. Tysiące ludzi uległo wówczas zdumiewającej fiksacji. W samej Warszawie liczba „opętanych” sięgnęła 80 tysięcy, w kraju był to milion obywateli i obywatelek, zwykle z Poznańskiego i Małopolski. Wszystko za sprawą „Club National de Prospérité”. Dziennikarze oburzali się na podejrzany proceder, wyśmiewali z ludzkiej naiwności, czasem nazywali rzecz niewinną zabawą. Innego zdania były organy rządowe, które uznały proceder za wykroczenie przeciw prawu i rozpoczęły masowe nakładanie grzywien. W ten sposób „Club National de Prospérité” został zgaszony.
Powodem społecznego poruszenia była „gorączka łańcuszkowa”. „To nie żadne bzdurne przesądy, lecz możność zdobycia znacznej sumy pieniędzy na podstawie prostej arytmetyki”, zachęcał list, który należało następnie rozesłać do pięciu kolejnych osób. Ich nazwiska trzeba było dopisać do załączonej listy, wcześniej umieszczając na niej siebie. Osobie zajmującej miejsce powyżej wysyłało się w kopercie złotówkę. Jeśli dotrzyma się tych warunków, nęciło pismo, po pięciu dniach jego kopia „będzie już wtedy w rękach 15 625 osób, które również przyślą ci po jednej złotówce […]. Jeśli otrzymasz mniej, będzie to dowodem, że w łańcuchu Twoim znalazła się część osób niesolidnych lub bezmyślnych […]. Dlatego też prześlij Twoje kopie takim pięciu osobom, za które możesz ręczyć”.
Obcobrzmiąca marka „Club National de Prospérité” miała moc. Ludzie masowo zaczęli słać listy, listonosze mieli dodatkową robotę, złotówki krążyły po Polsce. Nic nie wiadomo natomiast o tych tysiącach ludzi, którzy mieli się dzięki owej „legalnej arytmetyce” wzbogacić. Ten lokalny epizodzik – choć w podobnej formule występujący też w innych krajach – można by wpisać w globalną historię kapitalizmu czy nawet (co mniej oczywiste, ale równie istotne) kapitałocenu i jego struktur odczuwania. Interesująco wygląda jednak także inny trop.
Jan Stanisław Bystroń podpowiada bowiem, że w tym przypadku chodzi o zjawisko znacznie starsze niż akumulacja kapitału. Badacz ten wspominał, jak w latach tuż po I wojnie światowej otrzymywał listy z wezwaniem do rozsyłania ich dalej, jednak bez wymogu załączania złotówki. Stawką była bowiem wiara w to, że gdy list taki – rzekomo wysłany przez amerykańskiego oficera – okrąży Ziemię dwadzieścia cztery razy, spełni się zawarte w nim życzenie „szczęścia i błogosławieństwa”.
Praktyka łańcuszka jest bardzo stara. Pierwszy polski list tego typu, jak podaje Bystroń, pochodzi z początku XVI wieku. Przypominał on, dość rozwlekle, treść Dekalogu, napominając wszelako, że „Kto będzie miał tę epistołę, a nie da się ludziom dowiedzieć, ten jest potępion”. Instytucja poczty była zatem o tyle zbędna, że nakazywano sporządzanie ręcznych odpisów i rozdawanie ich innym; sankcja była złowieszcza – potępienie. „List znaleziony w grobie Syna Bożego w Jerozolimie” krążył po Wileńszczyźnie; inny, „znaleziony na Górze Oliwnej przed ołtarzem świętego Michała Archanioła”, przekazywano w odpisach nad Rabą; kolejny, który spadł z nieba „papieżowi o polskim nazwisku”, czytano w okolicach Tarnowa i Radomia; tekst pisany „przez Pana Jezusa” kopiowano skrzętnie w Poznańskiem, na Podolu i Mazowszu… Nie byliśmy w tym wyjątkiem, bliźniacze pisma krążyły po katolickiej Europie od stuleci. Rozpowszechnione były w czasach reformacji, najstarsze pochodzą z VI wieku. Jeden z nich, wzywający do pokuty, odczytywano na niedzielnych nabożeństwach. Dodajmy, że na Rusi, w świecie prawosławia, „listy niebieskie” sprzedawano w intencji wykupienia Jerozolimy z rąk „mahometan” co najmniej do połowy XIX wieku.
Dopowiem od razu, że wielowiekowy mechanizm nie zanikł. Ze wspomnień z dzieciństwa wyłania mi się obraz zapisanej drobnym pismem kartki w kratkę, najpewniej odbitej przez granatową kalkę, którą z mamą pakujemy do niebieskiej koperty. Nie pamiętam treści listu, ale na pewno była to jakaś wersja łańcuszka i jego nieodpartej logiki: roześlesz – szczęście gwarantowane; zaniechasz – spodziewaj się rychłego dopustu. Był zmierzch PRL-u.
Schyłek epoki epistolograficznej mógł zapowiadać kres łańcuszków, bo któż jeszcze pisze i wysyła listy? Ze znanych mi osób jedynie ci spełniający podwójne kryterium: dojrzałego wieku i bycia równocześnie pisarzem, tłumaczem, akademikiem albo zakochanym. Poza tym nikt. A poczty, jak wiadomo, zajmują się rozprowadzaniem kremów i bombonierek. Łańcuszki wszelako powróciły – i to w wielkim stylu. Cudownym dla nich paliwem okazał się bowiem internet z pocztą elektroniczną – łańcuszkowy cud i raj w jednym!
Tyle że dzięki światłowodom nie przekazuje się już raczej listów od Pana Boga. Co prawda można napotkać maile o „chlebie z Watykanu”, żarliwe łańcuszki modlitewne, a nawet „kopie listu znalezionego w Grobie Pańskim w Jerozolimie” (całkiem jak przed wiekami). Dominują jednak łańcuszki zupełnie nowe, jak nowa jest epoka. Na przykład: „Zostałeś wybrany przez Zioma co oznacza, że jesteś fajnym Ziomalem! Będziesz miał szczęście przez dwa lata jeśli wyślesz to do 8 osób lub więcej. A jeśli wróci to do Ciebie wtedy będziesz wiedział, że jesteś zajebistym Ziomkiem… Musisz to przesłać dalej w ciągu 5 minut, albo Twoje Ziomalstwo zniknie jeżeli wyślesz tą wiadomość do 11 osób, na Twoim monitorze pojawi się mały film. Nie pytajcie, jak to działa, ale działa naprawdę!”.
Oprócz propozycji ziomalskiej wspólnoty częste są łańcuszki z dreszczykiem, wycelowane chyba w najmłodszych: „Umarła dziewczyna. On ją zakopał w ziemi jak jeszcze była żywa. Gdy ja zakopywał, powtarzał ciągle, »Toma-Sota-Balcu«. Skoro już przeczytałaś/łeś słowa które wypowiadał, poznasz tą dziewczynkę. W środku nocy, będzie na twoim suficie. Udusi Cię w ten sam sposób jak uduszono ją. Roześlij to do 10 osób, a może Cię zostawi w spokoju”. Na początku wieku listy o podobnej treści – inspirowanej najpewniej filmem „The Ring” – krążyły po wielu krajach i blogach, trafiając nawet do internetowego The Museum of Hoaxes. Urban Dictionary definiuje hasło „Toma-Sota-Balcu” lapidarnie: „absolutna bzdura”.
Jak widać, łańcuszki czasów płynnych mają różne funkcje: mogą scalać i budować poczucie przynależności, mogą też budzić lęk i pogłębiać niepewność. Są i takie, które – rzekomo – informują i przestrzegają: „W niedzielę rodzina udała się na piknik. A już w poniedziałek, dwóch członków rodziny trafiło do szpitala na intensywną terapię, jedna zmarła w środę. Po sekcji zwłok stwierdzono, że to wirus, Leptospiroza. Wyniki badań wykazały że na ich puszkach aluminiowych znajdował się wyschnięty mocz szczurów zawierający Leptospira. Zalecamy czyścić góry wszystkich puszek przed piciem. Puszki są zwykle przechowywane w magazynie i dostarczane bezpośrednio do sklepów detalicznych, bez czyszczenia. Udostępnij to dalej, aby wasi znajomi też zapoznali się z tym problemem”. Krętki Leptospira istnieją naprawdę, lekarze rozpoznają także chorobę zakaźną o nazwie leptospiroza. Reszta jest fantazją, sieciową legendą; oficjalne dane mówią, że choroba ta w Polsce właściwie nie występuje, jedynie dwa zachorowania stwierdzono w 2012 roku. Kto chciałby jednak przesyłać taką nudną informację?
Tym, co wydaje się obecnie równie ciekawe jak tradycyjne łańcuszki, są inne internetowe fałszywki. Jedne określa się jako „spoofing” (spoof – naciąganie, szachrajstwo), drugie natomiast to „phishing” (neologizm z połączenia słów fishing – łowienie ryb oraz password – hasło). W obu wypadkach chodzi o proceder wyłudzania ważnych danych osobistych albo o nakłanianie do zrobienia czegoś, czego się wcześniej nie zamierzało. Skoro przeciętnie aktywny użytkownik sieci – jak ja – otrzymuje każdego dnia kilkadziesiąt maili, a wiele z nich to właśnie takie wyłudzacze, warto się im przyjrzeć. Tym bardziej że są to łańcuszki à rebours, zawierające podobne treści i motywy, rozsyłane masowo, tyle że bez wiedzy odbiorców.
Kto nigdy nie otrzymał intratnej propozycji wzbogacenia się? Od zagubionej osoby, żyjącej gdzieś daleko, a proszącej tylko o drobną przysługę w postaci pewnej kwoty? „Jestem panna Emmanuelle Kouassi, jedyna córka pana Borisa Guillaume Kouassiego, z Cote d’Ivoire. Mój ojciec zdeponował 3.800.000,00 dolarów w banku przed swoją śmiercią. Jestem jego spadkobiercą, ale musze przenieść pieniądze z mojego kraju na cel inwestycyjny. Teraz staram się o pomoc, aby przekazać te pieniądze z mojego kraju na Twoje konto za granicą, abyśmy mogli zainwestować…”. Albo inny list: „Jestem Steve Bhatti z Harlesden North West London, szef działu audytu księgowości i starszy menedżer programu w Deutsche Bank, tutaj w Anglii. Potrzebuję twojej pilnej pomocy w przekazaniu sumy dwudziestu jeden milionów pięciu tysięcy funtów brytyjskich na Twoje konto. Przez prom kosmiczny Columbia w południowej i nie chcę, aby pieniądze wpłynęły na konto Banku jako opuszczony fundusz. Dlatego kontaktuję się z Tobą…”. No i jeszcze trzeci, znowu od bogatej sierotki: „Jestem panna Vanessa Dunke, jedyna córka zmarłego Anthony Dunke. Mój ojciec przed śmiercią potajemnie zadzwonił do mnie i powiedział, że ma sumę dziesięciu milionów pięciuset tysięcy dolarów amerykańskich pozostawionych na rachunku w jednym z banków, gdzie używał mojego nazwiska jako swojej jedynej córki. Szanowny, szukam twojej pomocy…”.
Co tam amatorski „Club National de Prospérité” i marne przedwojenne złotówki w porównaniu z milionami żywych dolarów, jakie skrzynka internetowa oferuje mi każdego dnia! Nie listów od Boga czy z nieba się dzisiaj oczekuje, ale od panny Emmanuelle Kouassi, panny Vanessy Dunke, a w ostateczności od pana Steve’a Bahti ze starego, dobrego Londynu.
Znamienne zresztą, jak wymyśla się te fikcyjne personalia, zwykle z domieszką imienia, które ma sugerować globalną klasę wyższą, zmediatyzowaną arystokrację, która się „królowom życia” nie kłania. To zabieg stosowany nie tylko przy przekrętach międzynarodowych. Zaglądam oto do wczorajszego (ostatni wtorek stycznia) spamu w mojej skrzynce pocztowej. A tam high class na całego, crème de la crème o eleganckich imionach rozpycha się szlachetnymi łokciami. Teodozja Szymaniak pyta: „Jak przetkać zatkany odpływ?”, Apolonia Stelmach informuje: „Używaj go odważnie, laserem też sygnalizuje”, Augustyna Michalczyk radzi: „Dzięki pulsoksymetrowi możesz uratować życie swoich bliskich”, Oskar Turowski indaguje: „Masz tępe noże?”, zatroskany Bazyli Mroczek sprawdza: „Boisz się o swoje meble?”, Konstancja Olech obwieszcza: „Przeżyjesz niezapomniane chwile z lunetą monokularową”, opiekuńczy Niemir Krawiec zagaduje: „Masz zatkane rury?”, Telimena Kostrzewski po przyjacielsku radzi: „Wystrasz intruzów!”, natomiast Jarogniew Nawrocki, nie owijając w bawełnę, trafia w mój czuły punkt: „Masz problem z nawlekaniem nitki?”.
Dzięki tym ludziom wiem, że komuś na mnie zależy, że ktoś się o mnie martwi i troskliwie zgaduje moje potrzeby. Nie Bóg, ale (nomen omen) Teodozja, nie Pan Jezus, lecz Konstancja i Niemir. W tej błogości odezwę się być może do panny Emmanuelle. Chyba że już ktoś mnie ubiegł w odwiecznym łańcuszku nadziei na lepsze życie.
[Zapis wszystkich cytowanych w tekście wiadomości zgodny z oryginałem.]