Nr 22/2025 Na teraz

Orbity chaosu

Wiktoria Krzywonos
Teatr

„Dobre, bo gęste” –­ mówi jeden z bohaterów spektaklu „Polish Horror Story” w odpowiedzi na taką propozycję tytułu. Stwierdzenie to można potraktować także jako metakomentarz do intensywnego przedstawienia wyreżyserowanego przez Marcina Libera. Czy taka ocena może stać się argumentem, by uznać jakość tej produkcji?

Reżyser stworzył przedstawienie, które wymyka się jednoznacznym sądom i opisom, łącząc konwencje musicalu, teatru dramatycznego i widowiska performatywnego. Porusza się między estetyką grozy i groteską, a także – pomiędzy diagnozami na tematy narodowe i nostalgiczną tęsknotą za przeszłością. „Polish Horror Story” uruchamia retroutopijne refleksje. Choć Liber buduje złożony świat sceniczny, pełen wizualnego i dźwiękowego natężenia, nie zawsze udaje mu się utrzymać równowagę między estetycznym nadmiarem a dramaturgiczną klarownością. Imponująca struktura pozostawia jednak pytania o granice interpretacyjnej przejrzystości, gdy nadmierna złożoność rozprasza sensy. Gdyby udało się uniknąć tego niebezpieczeństwa, spektakl Marcina Libera z teksem Jarosława Murawskiego mógłby stać się wyrazistą osią namysłu nad współczesną polskością i zmianami modelu naszej tożsamości narodowej.

Wielowątkowe przedstawienie rozpoczyna wyświetlany na ekranie obraz galaktyki. Na scenie dominuje konstrukcja przypominająca klasyczną wizję statku UFO. Monumentalny element scenografii Mirka Kaczmarka pozostaje niemal niewykorzystany w toku przedstawienia – jedynie w jego zakończeniu wszyscy bohaterowie wchodzą do wnętrza fantastycznego pojazdu, który pozostaje jedynie tłem prezentowanej akcji. Po chwili wizualizację kosmicznej przestrzeni zastępuje obraz cmentarza. W ten sposób spojrzenie publiczności przechodzi od skali kosmicznej do ziemskiej. Trudno znaleźć punkt odniesienia dla tego zestawienia, które zdaje się stanowić podstawę dla dalszej prezentacji. Może chodzi o to, że pejzaż polskiej tożsamości rozciąga się pomiędzy kosmosem a mogiłą; pomiędzy tym, co nieograniczone i abstrakcyjne, a tym, co materialne, rozkładające się, skażone historią i odwołujące się do czasu, który bezpowrotnie minął? Tropy pozostają niejasne, a ich znaczenie – niedopowiedziane. Wyrozumiali widzowie mogą założyć, że to zamierzona wieloznaczność.

Może Liber świadomie wprowadza publiczność w obszar interpretacyjnej niepewności, w którym kosmos i cmentarz funkcjonują jako dwa skrajne bieguny polskiej wyobraźni zbiorowej? W tym wektorze mieszczą się zarówno narodowe aspiracje do uniwersalizmu i transcendencji, jak i – odwołujące się do doświadczenia śmierci i żałoby – zakorzenienie w przeszłości. Wydarzenia, stanowiące oś narracyjną całego spektaklu, rozgrywają się na cmentarzu. Arni (Wojciech Dolatowski) oraz Wolf (Antoni Milancej) to twórcy medialni prowadzący kanał internetowy. Wywołują duchy przy pomocy urządzenia zwanego REM POD (taki detektor istnieje w rzeczywistości i faktycznie używany jest do „polowania na duchy”). Kolejnym spotkaniom łowców z duchami często towarzyszą utwory muzyczne grane na żywo przez regularnie współpracujący z Liberem zespół Nagrobki, którego twórczość skoncentrowana jest wokół tematyki funeralnej. Pojawiające się postaci mają na sobie wyraziste kostiumy, balansujące pomiędzy groteską a gotyckim kampem. Ekstrawaganckie stylizacje przebijają się przez aurę fluorescencyjnego światła, które nadaje im i noszącym je bohaterom zieloną barwę.

Z przywoływanego przez Arniego i Wolfa „świata po drugiej stronie” wyłaniają się byty kojarzące się z polskimi traumami i mitami, jak Zośka – zjawa przebitej kołkiem dziewczyny (Magdalena Osińska) czy góral (Rafał Dziwisz), najprawdopodobniej kolaborujący z niemieckimi nazistami. Postaci te, mimo wyrazistego potencjału symbolicznego, otrzymują niewiele scenicznej przestrzeni do wykorzystania. Powściągliwe potraktowanie ich wątków zmniejsza szanse na pogłębienie refleksji dotyczącej polskości i narodowej pamięci. Pozostałe zjawy to duchy osób publicznych, przynależących do świata medialno-artystycznego. Są wsród nich reżyser teatralny Gustav (Daniel Malchar) oraz jego matka (Marta Waldera) i siostra (Wojciech Dolatowski), dziennikarze (Marta Waldera, Rafał Dziwisz, Dominik Stroka) oraz związana z nim muza/celebrytka (Karolina Kazoń). Historie bohaterów konstruowane są w trybie, który umownie nazywam szarpanym. W fabularnym gąszczu istotny wydał mi się wątek Gustava i jego relacja z matką. Wizja spektaklu, który chce zrealizować syn, nie odpowiada kobiecie, która kieruje ostrze swojej krytyki nie tylko przeciw niemu, ale też przeciwko innym twórcom teatralnym. Zarzuca im nadmierne przywiązanie do tradycji, brak oryginalności i ograniczoną ekspresję. Gustav uosabia jej zawiedzione nadzieje i utracone ambicje, co matka wyrzuca mu, zaznaczając, że nawet wybrane przez nią imię (po Flaubercie) zdało się na nic. Bohater stara się zyskać uznanie w oczach matki – i to nie tylko w kwestiach artystycznych, ale także romantycznych: swoją muzę/celebrytkę przyprowadza na kolację do rodzinnego domu, stylizowanego na dom rodziny Adamsów.

Fot. Joanna Siwiec & Bartek Barczyk | Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie

Historia reżysera stanowi jeden z najpełniej zrealizowanych i najbardziej spójnych wątków fabularnych spektaklu, w czym zasługę ma również Daniel Malchar. Aktor wzbogaca kreowaną przez siebie postać charyzmą i wyrazistością, ożywiając i dynamizując przedstawienie. Obdarzony subtelnym rysem groteskowym Gustav wprowadza odniesienia autotematyczne, prowokując do refleksji nad kondycją artysty we współczesnym teatrze. Bohater zmaga się z oczekiwaniami dominującej, toksycznej matki. Kiedy w spektaklu pada zdanie o tym, że Polska nigdy nie miała ojca, można odebrać to jako sugestię, że kobieta nie poprzestaje jedynie na przypisanej jej symbolicznie roli Matki Polki, ale przejmuje także funkcję sędzi – nie tylko wychowuje swoich synów i poświęca się dla nich, ale także gotowa jest krytycznie oceniać ich działania. Również – jeśli są oni artystami.

Spektakl Libera to wielowarstwowa opowieść, której dramaturgia nie wiąże się z linearnie rozwijającą się fabułą, lecz wynika z rytmu kolejnych scen. Kompozycja i struktura przypominają montaż wykorzystywany w teledyskach – pełne szybkich cięć, zmian planów i gwałtownych przejść pomiędzy kontrastującymi ze sobą tonacjami. W jednym momencie jesteśmy w pastiszowym horrorze, a w następnym – w ekspresyjnym monologu o medialnej manipulacji uosobionej przez postać despotycznego dziennikarza (Rafał Dziwisz). To dysponent symbolicznej władzy nad obiegiem informacji i twórca obowiązujących opinii. Ma władzę nad czasopismami, portalami i innymi kanałami medialnego przekazu. W jego rękach koncentruje się kapitał informacyjny, a jego decyzje determinują publiczny dyskurs. Ten wątek, choć rozbudowany, pozostaje wyraźnie odseparowany od głównej narracji spektaklu. Można odnieść wrażenie, że to osobna miniatura dramaturgiczna, funkcjonująca jako samodzielny publicystyczno-analityczny komentarz, a nie integralny element fabularnej struktury tekstu Murawskiego. Wprowadzany jest w momencie, kiedy Arni i Wolf stają się częścią samonapędzającego się, medialnego koła, które przekształca sieciową popularność w kapitał, stając się furtką do mainstreamowych mediów. Pomimo formalnej atrakcyjności wątek ten zaburza rytm spektaklu, potęgując powracające wrażenie jego fragmentaryczności i nadmiaru.

Przedstawienie Libera jest zbyt wieloznaczne, przez co momentami traci dramaturgiczny rytm, lecz jego twórcom i twórczyniom udaje się zachować spójność muzyczną i choreograficzną. Muzyka, wykonywana przez Nagrobki, ze współudziałem aktorek i aktorów, jest jego atutem. Wokalne partie Karoliny Kazoń, pełne ekspresji i wigoru, nadają spektaklowi rytmiczny puls. Przeciążenie scenariusza i urywające się wątki można uznać za znak problemów reżysera z koncepcyjnym nadmiarem – jakby nie mógł zdecydować, na których z wątków, metafor i motywów chciał się skupić. Po dynamicznej części pierwszej, drugi akt traci energię. Zgodnie z deklaracjami realizatorów „Polish Horror Story” miał być analizą polskości, jednak narracje o artystach, publicystach i celebrytach – jako reprezentantach współczesnego pola kulturowego – zepchnęły ten temat na dalszy plan. W efekcie, zamiast konstruować symboliczną opowieść o narodowych demonach, przedstawienie staje się autotematycznym dyskursem o kondycji twórcy i mechanizmach medialnego spektaklu. Paradoksalnie więc, im bardziej Liber próbuje uogólniać diagnozę społeczną, tym bardziej uwidacznia fragmentaryczność przyjmowanej perspektywy.

W „Polish Horror Story” estetyka prześmiewczej grozy, oparta na połączeniu konwencji horroru z groteską, traci spójność, zderzając się z narracyjnym nadmiarem. Dominujący chaos prowokuje poczucie zagubienia, osłabiając dynamikę afektywną: spektakl nie wywołuje ani śmiechu, ani lęku, pozostawiają publiczność w stanie estetycznej obojętności. Ów brak napięcia można interpretować jako niezamierzony efekt formalnego przeciążenia – sygnał, że strategia różnorodności i wieloznaczności nie zawsze przekłada się na poszerzenie znaczeń. Spektakl Libera to interesujący, choć nie w pełni udany eksperyment. Jego poszczególne komponenty są na wysokim poziomie artystycznym, jednak nie tworzą spójnej struktury znaczeniowej, pozwalającej im na pozostawanie we wzajemnym dialogu. Reżyser zbudował interesujące widowisko, w którym zabrakło tylko wyraźnego punktu ogniskującego. Zabrakło niewiele, ale „Polish Horror Show”, który widziałam, był zbiorem efektownych, choć nadto rozproszonych fragmentów, scen i motywów.

Jarosław Murawski
Polish Horror Story

Reżyseria: Marcin Liber
Asystentka reżysera: Aniela Płudowska

Scenografia i kostiumy: Mirek Kaczmarek
Muzyka na żywo: zespół Nagrobki
Choreografia: Hashimotowiksa
Asystentka scenografa, kostiumografa: Maria Mordarska

Teatr Słowackiego w Krakowie
Premiera: 12.09.2025