Praca profesjonalnej swatki przypomina pracę rekruterki C-levelu – tej, która werbuje dyrektorów finansowych i członków zarządu. Albo na odwrót: zawód headhunterki to w gruncie rzeczy swatanie. W każdym razie w obu przypadkach tam, gdzie pojawia się chemia, węszy się raczej biznes niż cokolwiek innego.
To, że sama jestem rekruterką, od razu spozycjonowało mnie jako widzkę „Materialistów”. Czułam subtelną nić porozumienia z główną bohaterką filmu, Lucy (Dakota Johnson) – tak, klienci są upierdliwi, wymagają obsługi i wymiany pieluchy. Mimo to z tyłu głowy kłuła mnie myśl, że przecież protagonistka, w przeciwieństwie do mnie, zajmuje się nie biznesem, lecz materią ducha. A przecież wydaje się, że miłość jest donioślejsza od zatrudnienia, a zakochanie bardziej szczere niż złożenie oferty. Według reżyserki Celine Song – nic bardziej mylnego.
Bo o relacjach Lucy myśli właśnie w kategoriach przedmiotowych: deali, ofert i negocjacji. I to nie tylko w kontekście zawodowym. W randkowaniu przyświecają jej dwie złote zasady: wyjść za mąż bogato i bez pomyłek. Tak pragmatyczne myślenie usprawiedliwione jest faktem, że długoletni związek z niespełnionym aktorem (Chris Evans) zakończył się właśnie przez pieniądze – a raczej ich brak. Jedyna retrospekcja w całym filmie tłumaczy to zerwanie tym, że Johna nie było stać na opłacenie parkingu w Nowym Jorku, a Lucy nie chciała jechać metrem. Zresztą zaczynała też nienawidzić siebie za niechęć do spłukanego chłopaka.
Song, która sama pracowała przez pół roku jako nowojorska swatka, wkłada w usta Lucy własne przemyślenia na temat tego historycznego zawodu: „klient powie ci więcej niż swojemu terapeucie”. Cyniczny ton determinujący całość oznacza jednak, że jedną z tych słodkich tajemnic będzie to, że główną motywacją panny młodej do zamążpójścia jest zazdrość siostry.
Warto inwestować w siebie, jeśli koszty zwrócą się nam w nieoczywisty sposób. Dlatego historia o operacji łamania nóg w kilku miejscach w celu uzyskania dodatkowych paru centymetrów wzrostu budzi w Lucy nie trwogę, lecz szczery zachwyt – w końcu dla mężczyzn to znaczące podbicie pozycji na rynku matrymonialnym. Ale nie tylko wzrost może okazać się dealbreakerem w pracy bohaterki. Dalej są: wiek, kolor skóry, wiara. Dyskretny rasizm i dyskryminacja tego, co nienormatywne, to realia branży i dowód na obłudę zamożnych Amerykanów, którzy dbają o parytety w zespole, ale nie będą się spotykać z kobietami o wskaźniku BMI wyższym niż 20.
O ile „Poprzednie życie” było wyciszoną i kontemplacyjną opowieścią o różnych etapach miłości, rozwidlaniu się biograficznych ścieżek i ciągłym napięciu między przeszłością a teraźniejszością, o tyle „Materialiści” są rom-comem wywróconym na nice, w gruncie rzeczy ni to komediowym, ni romantycznym, a ostatecznie uderzającym (nie bez fałszu) w zaskakująco wzniosłe tony. W zgodzie z gatunkową konwencją Lucy uświadamia sobie, że jej serce należy nie do bogatego rekina finansjery, ale artysty z kiepską zdolnością kredytową.
Tylko u Song bohaterka nie wydaje się w swoim miłosnym wyborze konsekwentna – w klimaksowej scenie John obiecuje Lucy, że znajdzie agenta i będzie brał więcej zleceń jako kelner, aby dorosnąć do standardów. To nie taki mały zgrzyt w działaniu całej tej miłosnej machiny, tylko autentyczna sugestia, że jeśli ten związek wypali, u jego podstaw legną całkiem toksyczne fundamenty. Trudno też uwierzyć, że materialistyczne wartości Lucy, przy których obstawała autorytarnie przez większość fabuły, nagle urastają do rangi nic nieznaczącego przypisu.
„Materialiści” zostawili mnie w rozdarciu. Komedia o tym, jak żmudną pracą bywa consulting i użeranie się z klientelą, która pod wymuskanymi koszulkami polo i chanelkami próbuje ukryć zgniliznę, urwała się już po pierwszym akcie. Co więcej – wątek seksualnej napaści, który pojawia się, gdy tylko komedia znika z horyzontu, wyzwala ton, który przynależy do innego rodzaju kina. To zresztą temat na odrębny tekst – antyprzykład tego, jak i po co powinno się opowiadać o przemocy – na pewno nie mimochodem i przy okazji.
Kiedy ulubiona klientka Lucy zostaje zaatakowana na zorganizowanej przez nią randce, służy to przede wszystkim posunięciu fabuły naprzód przez zainicjowanie konfliktu głównej bohaterki ze swoim zawodem. I choć reżyserka przywraca ten wątek przed finałem, wytraca on jakąkolwiek zasadność, jako że jego głównym efektem jest ocieplenie wizerunku głównej bohaterki. Nie wiem, jak interpretować jego zakończenie, poza tym, że Song desperacko próbuje przekonać widzkę, iż mimo swoich egotycznych i makiawelicznych zachowań Lucy nie jest złą osobą. Uwierzyłabym, gdyby pociągnięto dalej sceny zarysowujące ekonomiczny kontekst jej dorastania, który wytworzył w niej specyficzny instynkt przetrwania, zamiast ucinać je po kilku linijkach.
Bo jeśli „Materialiści” działają na mnie na jakimś poziomie, to jest to poziom czystej ekonomii: świadczenie usług tym, którzy mają więcej ode mnie, bycie obarczonym ciągłą pracą emocjonalną na rzecz innych, wreszcie możliwość wykupienia się pieniędzmi od wszystkiego, nawet odpowiedzialności za własne czyny. Od postaci Lucy frustracja bije na kilometr. Pieniądze to komfort, ich brak uwiera w przepracowanym ciele, które odczuwa swój brak przynależności do miejsc obwarowanych klasowym progiem wstępu. Na papierze działa, jako ruchomy obraz niekoniecznie.
Trudno uwierzyć w lekcje ekonomii Lucy, kiedy wydaje się żyć ponad budżet. Zamiast performować wysoki stan posiadania, po prostu zachowuje się i wygląda jak jedna ze swoich rozpuszczonych klientek. Może to wina wymuskanych kostiumów i bezosobowych ujęć schludnego Manhattanu lub samego castingu. Chris Evans chyba nikogo nie przekonałby do tego, że jest prekariuszem żyjącym w obskurnym mieszkaniu, a tym, co wita go rano na podłodze, jest zużyta prezerwatywa współlokatora. Jedynym momentem, kiedy reżyserka nadaje namacalną formę brzydkim emocjom, które towarzyszą problemom materialnym bohaterów, jest ich głośna sprzeczka na ulicy – dosłowny wyrzyg złości, żalu i resentymenów. Bo przecież pieniądze czynią małżeńskie kłótnie eleganckimi, a ich brak zmienia ludzi w nienawidzących siebie pieniaczy – tu społeczna refleksja reżyserki wydaje się smutnie i szkodliwie generalizująca.
Song uczyniła z materializmu (czy raczej dążenia do materialnego dobrobytu) centrum miłosnego trójkąta. Ale to w filmie pusty koncept, nieumocowany ani w rzeczywistości tych aspirujących do bogactwa, ani w środowisku przedstawicieli old money. To nie ten rodzaj wpływu na fabułę, którego oczekiwałabym od tytułowego fragmentu miłosnej układanki. Ta refleksja przyszła do mnie wiele dni po seansie – to film, który nie działa na żadnym z zakładanych przez siebie poziomów.
Bo jeszcze kiedy siedziałam w kinie, towarzyszyło mi poczucie lekkości i utożsamienia. Największą siłą Song pozostaje operowanie na tej ulotnej materii życiowej nostalgii – rozpamiętywanie osób, z którymi nie jesteśmy, i osób, którymi nie jesteśmy i chyba już nie mamy szansy się stać. Najbardziej lubiłam „Materialistów”, kiedy między ekranowymi partnerami wybuchała cisza, bo niewiele mieli sobie do powiedzenia. Próba autorskiego przefiltrowania nowojorskiej komedii romantycznej przez społeczno-klasową soczewkę wydaje mi się o stokroć mniej ciekawa niż wstawienie w to miejsce niesamowitej wrażliwości Song. W przeciwieństwie do „Poprzednich żyć” nie wydarza się tu ta sama magia, która całej tej ulotności nadawała wręcz bolesnego ciężaru, a samej miłości – wiele namacalnych postaci.
Bo oglądając „Materialistów”, trudno uwierzyć, że ostatecznie miłość zwycięży. To nie jest możliwe, kiedy widzimy, jak łatwo przeradza się w resentyment i nienawiść do samego siebie – za pragnienie tego, co jest tej miłości dokładnym przeciwieństwem. Jako samozwańcza rewizjonistka wiktoriańskich powieści, które przecież też łączyły romans z wątkiem społeczno-ekonomicznym, Celine Song ponosi klęskę. Skutecznie przekonuje nas o transakcyjności, ale nie bezwarunkowości romantycznych relacji.